We wrześniu 2012 nakładem wydawnictwa Czarna Owca ukaże się debiutancka powieść Andersa de la Motte, nowej gwiazdy szwedzkiego kryminału.

Debiutancka powieść Adersa de la Motte otrzymała Nagrodę Pierwszej Książki przyznawaną przez Szwedzką Akademię Autorów Kryminałów. Sprzedała się w nakładzie 100 tys. egzemplarzy w samej Szwecji!

geim

Powieści Andersa de la Motte charakteryzuje wyjątkowo szybkie tempo, sam autor zaś celuje w budowaniu napięcia od pierwszej strony. Ma nieokiełznany i swobodny styl, pełen zabawnych nawiązań do kultury popularnej, m.in. do Philipa K. Dicka. Tematyka powieści jest wyjątkowo aktualna, prowokująca do myślenia i fascynująca dla każdego użytkownika wszechobecnych w dzisiejszym świecie technologii cyfrowych i social media.Dzięki wybuchowej mieszance brawurowego suspensu, humoru i rzeczowej wiedzy z dziedziny IT i social media, proza Andersa de la Motte stanowi nowy, wyrazisty głos w skandynawskiej literaturze sensacyjnej.

Henrik HP Pettersson to 30-letni kombinator i próżniak, którego życiowe ambicje mogą być śmiało podsumowane jednym zdaniem: być numerem jeden. Jest zadufany w sobie, beznadziejnie impulsywny, a przy tym dręczy go poczucie bycia niedocenianym. Pewnego dnia znajduje telefon komórkowy, który zaprasza go do tajemniczej Gry Alternatywna Rzeczywistość – gry testującej granice między złudzeniem a rzeczywistością. Po wykonaniu testu próbnego HP otrzymuje szereg fascynujących i niebezpiecznych zadań, które są filmowane, a następnie publikowane na liście rankingowej, ocenianej przez zamkniętą społeczność w sieci. Napięcie w grze rośnie, nagrody są coraz cenniejsze, a fani wystawiają mu świetne noty.

HP powoli staje się gwiazdą, dlatego podejmuje się coraz bardziej ryzykownych zadań, by tylko pozostać w grze. Inspektor Rebecca Normén jest jego przeciwieństwem. Kontroluje swoje życie w każdym szczególe i szybko pnie się po szczeblach kariery. Wszystko układałoby się idealnie, gdyby nie anonimowe, niepokojące liściki, które znajduje w swojej szafce. Ktokolwiek je pisze, wie o jej przeszłości więcej, niż powinien. Dlaczego? Czy ktoś się z nią bawi? Podczas gdy gra stopniowo wkracza w życie HP i Rebecki, ich światy nieuchronnie się łączą. Pochłonięty kolejnymi zadaniami HP zaczyna zdawać sobie sprawę, że gra niesie za sobą śmiertelne niebezpieczeństwo.

Kto stoi za tajemniczą rozgrywką?

[nota wydawcy]

Anders de la Motte
[geim]

Tytuł oryginału: Geim
Przekład: Paweł Urbanik
Seria: Czarna Seria
Data wydania: 19 września 2012

W ramach trylogii ukażą się jeszcze książki [buzz] i [bubble]. Wszystkie książki będą dostępne także jako ebooki.


1 | Wanna play a game?

Tekst po raz setny pojawił się na wyświetlaczu i rozdrażniony HP znów go skasował. Nie, nie chciał grać w żadną pieprzoną gierkę. Chciał się jedynie dowiedzieć, w jaki sposób komórka, którą trzymał w ręku, działa, i czy da się z niej po prostu zadzwonić.

Początek lipca, pociąg z Marsty do Sztokholmu.

Prawie trzydzieści stopni ciepła – koszula przylgnęła do pleców, język przyschnął do podniebienia. Fajki oczywiście się skończyły, jedyną ulgę sprawiały mu podmuchy wiatru wpadającego do środka przez żałośnie mały lufcik.

Powąchał podkoszulek i sprawdził oddech z ust. Wynik był do przewidzenia. Kimanie poza domem, kac i padlina w gębie. Su-u-u-per! Prawie idealne niedzielne przedpołudnie, gdyby nie ten drobny szczegół, że to był czwartek, a on od dwóch godzin miał siedzieć w pracy, jeszcze na okresie próbnym.

Walić to!

Robota była i tak gówniana. Banda dupków z wykwalifikowanym zjebem w roli szefa.

„Ważne, żeby się zintegrować, panie Pettersson”. No, pewnie! Miałby może nucić „Kumbayę” i bawić się ze zgrają luzerów w toczenie pomarańczy. Siedział tam tylko po to, by niebawem znów dostać zasiłek.

Rowa mi liżcie, skurwiele!

Zauważył to tuż za stacją w Rosersbergu. Mały, srebrny przedmiot leżący na siedzeniu po drugiej stronie przejścia. Ktoś tam przed chwilą siedział. Teraz tego kogoś nie było, a pociąg już ruszył. Na nic by się zdało wołanie i machanie, nawet gdyby HP akurat chciał się wcielić w strażaka Sama.

Gdyby!

Każdy chyba powinien, do cholery, pilnować swoich rzeczy!

Rozejrzał się dokoła, szukając wzrokiem kamer, a kiedy doszedł do wniosku, że wagon jest za stary na takie bajery, przesiadł się, żeby spokojnie obczaić swoje znalezisko.

Telefon komórkowy – dokładnie tak jak przypuszczał. Poranek od razu nabrał koloru.

Nowy model, taki bez przycisków, z dotykowym wyświetlaczem.

Najs!

Dość dziwne, że nie widniała na nim żadna nazwa marki, ale telefon był pewnie do tego stopnia luksusowy, że jej nie potrzebował. Albo te wytłoczone na tylnej obudowie cyfry były tak naprawdę nazwą jego marki.

„128” – jasnoszare, ledwo jednocentymetrowe i lekko wypukłe.

Nie mógł sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek słyszał o takiej firmie.

Ale co tam…/

Pięćset z hakiem – tyle na pewno mógłby za to zgarnąć. Ewentualnie wyłożyłby parę stów, żeby złamać zabezpieczenie IMEI, które właściciel z pewnością niedługo aktywuje, i zatrzymać fona dla siebie.

Ale to było mało realne…

Zeszły wieczór do reszty wypłukał i tak już puste kieszenie. Konto od dawna świeciło pustkami, wszystkie koła ratunkowe zostały wykorzystane. Ale jakiś mały przekręt tu i tam, a trochę kasy wpadłoby do portfela…

Nigdy niczego na dłużej dla siebie nie zatrzymał i ta komórka byłaby tego kolejnym dowodem. Obrócił ją, żeby lepiej się jej przyjrzeć.

Była mała i cienka, niewiele większa niż połowa jego dłoni, w obudowie ze szczotkowanej stali. Z tyłu widniało oczko, więc miała kamerkę. Pokraczny klips w górnej części służył pewnie do przyczepiania jej do ubrania. Wyraźnie kontrastował z minimalistycznym designem całości. HP miał właśnie oderwać ten klips, kiedy wyświetlacz nagle ożył.

Wanna play a game? – spytała komórka i od razu pokazała ikonki YES i NO.

HP poderwał się zaskoczony. Był tak skacowany, że zapomniał sprawdzić, czy komora w ogóle jest włączona.

Głupek!

Dotknął ikonki NO, po czym próbował rozkminić, jak można wejść do menu. Przy odrobinie szczęścia mógłby podzwonić sobie przez parę dobrych dni, zanim właściciel zablokuje dostęp.

Ale fon nie pokazywał żadnego menu. Ciągle wyświetlał tylko to samo pytanie, a HP – nie pamiętając już, który raz z kolei – ze wzrastającą irytacją odpowiadał NO. Wreszcie postanowił się poddać.

Pieprzone gówno!

Przełknął ślinę parę razy, żeby powstrzymać mdłości. Cholerny kac, nie trzeba było mieszać. Zachciało mu się jarać, więc czuł, że za chwilę go rozsadzi. I jeszcze ta panna – niech to szlag, jaka żenada. Ale czego mógł się spodziewać, skoro zapuścił się na przedmieścia?

Udało mu się ściemnić coś o meczu unihokejowym, w którym niby miał zagrać, i zmył się w chwili, gdy przedpołudniowe słońce niemiłosiernie zaczęło odsłaniać usterki w wyglądzie zdobyczy zeszłego wieczoru. Po – żeby najłagodniej to ująć – nikłych protestach z jej strony wywnioskował, że oboje byli tego samego zdania. Run, Forrest, run! – Nie spieszyło mu się jednak do mieszkania na ulicy Marii Trappgrand. Plan był taki: krótki przystanek u gościa od komórek, szybka gotówka, która powinna starczyć na kacpizzę, a później piwo na klina w Kvarnen. Na takie przyjemności zawsze znajdował czas.

Jeśli będzie miał farta, kasy zostanie nawet na odrobinę trawy. Komórka nie była jednym z tych zwyczajnych modeli, które czasami „wpadały” mu w ręce. Gwarantowała pięć stów albo nawet tysiaka czystego zysku. Mimo kaca i upału ten dzień nie był więc wcale taki kiepski.

Ekran znów się zaświecił, a HP odruchowo prawie dotknął palcem ikonki NO, zanim spostrzegł, że tym razem pytanie było sformułowane inaczej.

Wanna play a game, Henrik Pettersson?

Yes

No

Zamarł w bezruchu.

Co, do k…?!

Rozejrzał się szybko. Czy ktoś robi sobie z niego jaja?

W wagonie było dziesięcioro albo dwanaścioro pasażerów siedzących to tu, to tam. Wszyscy oprócz matki z dwojgiem rozbrykanych dzieci zdawali się dzielić z nim koszmar przedpołudniowego letargu. Zwieszone głowy, szklane spojrzenia, pot i rozpalone ciała. Raczej nikt nie patrzył w jego stronę.

Jeszcze raz zerknął na wyświetlacz. Tekst znów ten sam. Skąd, do cholery, telefon znał jego imię i nazwisko? Ponownie rozejrzał się dokoła. Poczuł, że zgłupiał jeszcze bardziej, a potem dotknął ikonki NO. Od razu pojawiła się następna wiadomość.

Jesteś pewien, że nie chcesz zagrać w Grę, HP?

Prawie spadł z siedzenia. Co tu się, do kurwy nędzy, dzieje?! Zmrużył oczy, zrobił kilka głębokich wdechów i powoli odzyskał kontrolę nad panicznym lękiem.

Uspokój się, stary – mówił do siebie w myślach. – Przecież rozumny z ciebie gość. A to nie jest żadna jebana „Strefa mroku”. Albo to jakaś ukryta kamera, albo ktoś leci sobie z tobą w ciula. Raczej to drugie…

Lista podejrzanych była długa. Na przykład stary kumpel ze szkoły -obcykany w technologicznych bajerach właściciel sklepu komputerowego, z głupim poczuciem humoru, strzelający focha, kiedy ktoś zadrze z jego nowo odkrytym muzułmańskim bogiem.

No, nie ma innej opcji. To musiał być jeden z chorych żartów Mangego! HP poczuł ulgę. A więc to Mangelito. Kopę lat. W ogóle wydawało mu się, że małżeństwo i nowa religia trochę ustatkowały Mangego, ale ten mały diabeł pewnie tylko czekał na okazję.

Teraz trzeba było jedynie obczaić jego metodę i znaleźć sposób na odbicie piłeczki. Nieźle to przygotował, dupek jeden. Pełny respekt.

HP rozejrzał się dookoła. Dziewięć osób w przedziale, wszystkich dwanaście, jeśli doliczyć dzieciaki i jego. Trzy nastki, jeden żul, dwóch zwyczajnych smutnych svenssonów w jego wieku, czyli około trzydziestki, dziadziu z laską, fajna panna w dresach i z upiętymi włosami, wyglądająca na dwadzieścia pięć plus (chyba przez kaca nie zauważył jej wcześniej) i wreszcie matka z dwoma młodymi.

Jeżeli jedną z tych osób udało się Mangemu „Muslimowi” zwerbować, musiała mieć przy sobie jakąś elektroniczną zabawkę, z której mogłaby wysyłać wiadomości. Niestety, ten wniosek nie skracał listy podejrzanych. Pięć z nich bawiło się jakimiś urządzeniami. Pięć, bo słuchawki na uszach żula były wątpliwym powodem, żeby powiększyć tę grupę do sześciu osób.

Zmęczony mózg podpowiedział mu nagle, że podczas jazdy pociągiem zajęcie rąk jakąś elektroniczną zabawką nie jest niczym nadzwyczajnym -jeśli nie po to, by SMS-ować, to po to, żeby dla zabicia tych kilku minut w coś pograć. Niezbyt wnikliwa dedukcja, prawda, Einsteinie?

Mimo że bębniło mu w głowie, a język ciągle lepił się do podniebienia, HP ku swojemu zaskoczeniu czuł się dość rześko. Co teraz? Jak mógłby wykiwać tego małego szydercę?

Postanowił przez chwilę pobawić się opcjami. Wybrał ikonkę NO, a kiedy pytanie pojawiło się ponownie, przycisnął YES.

O tak, miał włączyć się do gry i zachować przez chwilę pokerową twarz. Im bardziej o tym myślał, tym fajniejsza wydawała mu się cała ta akcja. Była dobrym sposobem na zabicie czasu w nudnym pociągu. – Cholerny Mange – mruknął z uśmiechem na twarzy, zanim na wyświetlaczu pojawił się kolejny tekst.

Witaj w Grze, HP!

Dzięki – powiedział w myślach i rozparł się na siedzeniu. Będzie ciekawie. Będzie ciekawie.

***

Zanim samochód ochrony całkowicie się zatrzymał, Rebecca Normen stała już na chodniku. Powietrze, które w nią uderzyło, był tak gorące, że od razu zatęskniła za chłodnym coupe. Trzy najgorętsze tygodnie szwedzkiego lata rozgrzały ulice do tego stopnia, że asfalt kleił się do butów. Sytuacji nie polepszała kamizelka kuloodporna, którą Rebecca miała pod koszulą i marynarką. Po szybkim rozeznaniu terenu i stwierdzeniu, że jest spokojnie, Rebecca otworzyła drzwi samochodu – jej podopieczna, która siedziała z tyłu i posłusznie czekała na sygnał, mogła teraz wyjść.

Strażnik pilnujący głównego wejścia do Rosenbad był na szczęście tak przytomny, że pojawił się na zewnątrz, więc po paru chwilach szwedzka minister do spraw polityki integracyjnej znajdowała się w bezpiecznym miejscu, za grubymi murami Kancelarii Rady Ministrów.

Rebecca wychyliła filiżankę kawy w pomieszczeniu dla personelu, po czym szybko odwiedziła toaletę i wróciła do szofera, żeby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku przed kolejnym przejazdem. Zerknęła na zegarek. Jeszcze czternaście minut czekania, później krótki spacer wzdłuż brzegu do Pałacu Dziedzicznego Księcia i spotkanie z ministrem spraw zagranicznych, który w odróżnieniu od jej podopiecznej miał przydzieloną pełną ochronę: przynajmniej dwóch funkcjonariuszy, choć zazwyczaj było ich więcej. Cały team – dokładnie tak, jak powinno być.

„Koordynator do spraw ochrony osób” – tak nazywało się jej stanowisko, pewnie dlatego, że „samotny ochroniarz” nie brzmi zbyt przekonująco. Strzeżenie minister do spraw integracji było w miarę łatwym zadaniem nawet dla funkcjonariuszy, których staż w Biurze Ochrony trwał krócej niż rok. Przynajmniej tak twierdził jej szef. Stopień zagrożenia średni lub niski, wykazała ostatnia analiza. Poza tym – i to chyba najważniejsze – żaden ze starszych kolegów nie chciał pracować jako KOS…

Wyszła z Rosenbad głównym wyjściem i zdążyła przyłapać szofera na pospiesznym gaszeniu papierosa w ścieku tuż obok samochodu. Amatorszczyzna – pomyślała rozdrażniona – ale co innego można robić, kiedy trzeba czekać?

W przeciwieństwie do niej szofer nie był żadnym prawdziwym ochroniarzem, tylko jego lajtowym wariantem, zatrudnionym, by oszczędzać państwowe pieniądze. Kierowca po dodatkowym szkoleniu, w źle leżącej kamizelce kuloodpornej, zatrudniony przez rządowe biuro transportowe, a nie przez Policję Bezpieczeństwa, dwadzieścia lat starszy od niej i mający wyraźne trudności z przyjmowaniem rozkazów od kogoś młodszego, kto w dodatku był kobietą.

 
Wesprzyj nas