Osiemnaście wysp i ich mieszkańców opisał Maciej Brencz w książce “Farerskie kadry. Wyspy, gdzie owce mówią dobranoc”. Ten reporterski debiut przenosi czytelników na północne krańce Europy i pozwala zobaczyć z bliska surowe lecz urzekające tereny Wysp Owczych.


Farerskie kadryMacieja Brencza na Wyspy Owcze zawiodły muzyczne pasje. Jak wspomina, w książce i na blogu pod tym samym tytułem, który poprzedził drukowaną publikację, wszystko zaczęło się od internetowych poszukiwań nordyckich kapel o ciężkim brzmieniu, a skończyło na trwającej już kilka lat fascynacji Wyspami Owczymi, tak głębokiej, że uzupełnionej aż o naukę lokalnego języka. Ten ostatni fakt zaowocował własnymi przekładami z farerskiego zamieszczonymi w książce „Farerskie kadry. Wyspy, gdzie owce mówią dobranoc”, a także możliwością przedstawienia czytelnikom wielu detali i ciekawostek z codziennego życia mieszkańców Wysp Owczych, do których zrozumienia język otwiera drzwi.

Z książki wyłania się obraz archipelagu imponującego swą surowością, ale i dającego poczucie bezpieczeństwa, otulającego spokojem. Na Wyspach Owczych każdy podróżny bez wątpienia zetknie się z kilometrami skalistych terenów, wiatrem i chłodem, ale też ma możliwość spotkać uśmiechniętego celnika, radośnie witającego przybyszów i wielu życzliwych, pomocnych i ufnych ludzi. Maciej Brencz pisząc na ten temat nie ograniczył się wyłącznie do opisywania rodowitych Farerów, ale zdecydował się przedstawić również środowisko polonijne na wyspie, bo jak się okazuje, i tam nie brak naszych rodaków.

Jedna i druga grupa stała się dla autora źródłem informacji o codziennym życiu na wyspach, anegdot i wspomnień, pieczołowicie spisywanych i obficie przytaczanych w tekście. Wyłania się z nich portret małych miasteczek rozsianych po zdających się nie mieć kresu pustkowiach, podążających krok za krokiem w stronę nowoczesnych ułatwień, usprawniania życia mieszkańców, przede wszystkim w zakresie komunikacji, by nie musieli już – tak jak ich przodkowie, rybacy i hodowcy owiec, przemieszczać się pomiędzy wyspami wyłącznie za pomocą promów i to tylko wtedy, kiedy pozwoli na to pogoda.

Książka pełna jest też ciekawostek, takich jak chociażby ta, o najstarszym drewnianym zachowanym budynku na świecie, wciąż użytkowanym, pomimo że liczy sobie – bagatela: dziewięć stuleci. Tekst ilustrują wykonane przez autora zdjęcia. Nie ma pośród nich zbyt wielu spektakularnych, pocztówkowych widoków, co nie działa wcale na niekorzyść książki.

Z książki wyłania się obraz archipelagu imponującego swą surowością, ale i dającego poczucie bezpieczeństwa, otulającego spokojem.

Maciej Brencz przeplatając w swej opowieści fakty historyczne i migawki z wyspiarskiej codzienności, postawił na realizm, ilustracje z nim korespondują. Możemy zobaczyć więc murale, zadaszoną trampolinę pośród domków jednorodzinnych, niedokończoną obwodnicę, barwnie udekorowaną wiatę przystankową czy uliczną dekorację złożoną z optymistycznie pomalowanych puszek po konserwach i umieszczonych w nich kwiatów. Taki dobór zdjęć zbliża czytelnika do poznania prawdziwego, różnorodnego oblicza wysp i jest to istotny walor.

Osoby, którym lektura książki zaostrzy apetyt na wizytę na Wyspach Owczych, mogą zajrzeć na bloga www.farerskiekadry.pl gdzie, prócz głównych wpisów, na uwagę zasługuje też „Farerski niezbędnik” czyli zestaw praktycznych lików zebranych przez autora, bardzo przydatnych w przypadku planowania własnej podróży w te rejony. Agnieszka Kantaruk

Maciej Brencz, Farerskie kadry. Wyspy, gdzie owce mówią dobranoc, Wydawnictwo Poznańskie, Premiera: 27 lutego 2019
 
 

Farerskie kadry

Maciej Brencz
Farerskie kadry. Wyspy, gdzie owce mówią dobranoc
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 27 lutego 2019
 
 

Urodzić się i wychować w takim miejscu, to – nietrudno pojąć – wielka łaska, z westchnieniem politowania oraz wzruszeniem ramion przychodzi myśleć o tych nieszczęsnych, którzy znają świat tylko z lektury pesymistycznych tytułów gazet z wielkich krajów.
Najbardziej pożałowania godni wydają się jednak nadobni przybysze z cywilizowanego świata, kiedy od czasu do czasu pojawiają się na ulicach Tórshavn, w charakterze angielskich, francuskich czy niemieckich turystów, snując się w deszczu i mgle z bezużytecznymi lornetkami zwisającymi smętnie na brzuchach, niby postacie z dantejskiego piekła. Łatwo zrozumieć ich głębokie westchnienie i niepocieszone miny, bo nie znając żadnego klucza do tego, co ich otacza, skazują się na piekielną zaiste nudę głębokiej prowincji.
William Heinesen, Zaczarowane światło
Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1970.
 

Wstęp

Każda pasja ma swój początek. Moja, farerska, zaczęła się od muzyki. Szukając nordyckich mocniejszych brzmień, natrafiłem na zespół Týr. Z głośników zaczęło sączyć się viljið tær hoyra kvæði mítt (pol. Czy wysłuchacie mej ballady?) – pierwsze usłyszane przeze mnie słowa po farersku. Słuchałem Ormurin Langi – ballady heroicznej (far. kvæði) napisanej przez Jensa Christiana Djurhuusa blisko dwieście lat temu, opisującej w osiemdziesięciu trzech zwrotkach historię norweskiego władcy Olafa Tryggvasona z przełomu X i XI wieku, w której ważną rolę odegrała Świętosława, siostra Bolesława Chrobrego. Słuchałem tej tradycyjnej ballady granej we współczesnej metalowej aranżacji, pełnej szacunku dla tradycji. Czytałem o jednostce powierzchni opartej o liczbę owiec, które może wyżywić kawałek farerskiej ziemi. Jednostce będącej nadal w użyciu, a sięgającej korzeniami czasów Listu Owczego z końca XIII wieku. Czytałem o małej, dumnej nacji przez wieki stawiającej dzielnie czoła wymogom życia pośrodku Atlantyku. Czytałem o miejscu, w którym nie zamyka się na klucz domów i samochodów. Czytałem i oglądałem. Moja ciekawość, podziw i zachwyt rosły coraz bardziej. Aż pewnego dnia postanowiłem zobaczyć Wyspy na własne oczy.
Opisując miejsca takie jak to, łatwo wpaść w pułapkę zbudowaną z banału i taniego zachwytu. Rozwodzić się nad malowniczymi krajobrazami, podziwiać zdjęcia, podczas obróbki których ktoś zdrowo przesadził z filtrami. Szukać przymiotników do opisania fiordów i wzgórz przykrytych mglistą kołderką. Budować zbędny patos stwierdzeniami w rodzaju „magiczny”, „niesamowity”, „zniewalający”. Tylko czy pozwala to lepiej zrozumieć dane miejsce i zamieszkujących je ludzi, dla których te wszystkie „piękności” to codzienność? Zachwyt nad zapierającą dech w piersiach naturą szybko przecież powszednieje. Potrzeba czegoś zdecydowanie więcej.
Czym dla mnie są Wyspy Owcze? Gromadką osiemnastu wulkanicznych wysepek, nie wiedzieć czemu pomijanych przez niektórych kartografów i telewizyjnych grafików serwisów meteorologicznych? Pozbawionym drzew, surowym krajobrazem kształtowanym przez morskie sztormy i nieustający wiatr? Niespokojnym, surowym, wrogim i niegościnnym kawałkiem lądu zamieszkanym przez pełnych wewnętrznego spokoju, pasji, ciepła i gościnności ludzi? Domem dla nacji wielkości jednej dziesiątej Poznania, w której wydaje się per capita pięć razy więcej książek niż w Polsce? Miejscem, w którym nowoczesność i bogactwo znajdują wspólny język z niezwykle ważną tradycją, religijnością i tożsamością narodową? Gdzie właściwie każdy zna każdego, a popularność nie wymusza chowania się przed tłumem gapiów? Gdzie po farersku czytać można Quo vadis Sienkiewicza i wiersze Herberta? Gdzie na znaczkach podziwiać można kunszt Czesława Słani, a w książkach bajeczne ilustracje Józefa Wilkonia? Gdzie Teatr Narodowy mieści się w budynku, który wcześniej zajmowała mleczarnia, a pobliska sala prób i koncertów to wyremontowana pralnia chemiczna? Gdzie w weekendy i środy nie nadaje się telewizyjnych wiadomości „Dagur & Vika”? Gdzie w sylwestra sześciolatki chodzą z zapalonymi papierosami w dłoniach? Gdzie pierwsze farerskie filmy reżyserował Hiszpan?
A może Wyspy Owcze są uśmiechem Marii á Heygum, dziewięćdziesięciotrzylatki jeszcze do niedawna pielęgnującej ponad półwieczną tradycję codziennych porannych kąpieli w fiordzie w swej rodzinnej Vestmannie? Instrumentarium złożonym z dwunastu pustych plastikowych butelek, kilku metrów gumowego węża, sprężarki, miotły, dwóch starych beczek po oleju, zardzewiałej felgi, betoniarki, wciągarki linowej i paska metalu, na którym pod koniec 2005 roku w szopie na farmie w Innan Glyvur swój pierwszy album nagrały chłopaki z zespołu ORKA? Legendą o bitwie w Dolinie Poległych i farerskim biskupie wymachującym siekierą na murach będącej wówczas w budowie katedry? Rozmowami prowadzonymi z kierowcami podczas autostopowych wojaży, które urastają tutaj do rangi narodowej tradycji z niepisanym kodeksem zawierającym punkt „nigdy nie oferuj pieniędzy za podwózkę”?
A może Wyspy Owcze są drewnianym kościołem w Sandur, wydającym ciche pomruki w trakcie dzielnej walki z wiatrem w deszczowy dzień na Sandoy? Zbudowanym w XI wieku Kirkjubøargarður będącym najstarszym do dzisiaj zamieszkanym drewnianym domem na świecie? Porzuconymi tu i ówdzie traktorami? Beczkami stawianymi na wjeździe do osad z okazji trzydziestych urodzin lokalnego kawalera? Przystankową wiatą w Fuglafjørður ozdobioną graffiti z ostrygojadem i wełnianymi kocykami? Kilometrami kolorowych rybackich lin na starej drodze na opłotkach Kambsdalur? Krytym darnią domem, przed którym stoi zaparkowany najnowszy model elektrycznego auta? Hodowcą owiec, który po zakończonej inspekcji pastwiska w tradycyjnym zapinanym na guziki wełnianym swetrze i przybrudzonych kaloszach wsiada do lśniącego SUV-a? Jedną z największych skrzynek pocztowych świata stojącą w Skopun, a może podobno najmniejszą na świecie remizą strażacką w Hellurnar? Samotnymi ławeczkami postawionymi na jednym z sześciuset dwudziestu dwóch farerskich krańców świata? Pokrytymi mchem cmentarnymi nagrobkami z surowego kamienia ze skromną sentencją Takk fyri (pol. dziękuję)? Drzewami, na których mamy wieszają smoczki i butelki swoich pociech? Osadami z nieodłącznym pomnikiem poświęconym pamięci tych, którzy nigdy nie powrócili z morza? Miejscem, gdzie cisza, prostota i minimalizm nadal wygrywają z nachalnym jazgotem, bilboardową tandetą i pstrokacizną? Zespołem Hamferð śpiewającym Harra Guð títt dýra navn og æra (pol. Boże, Panie, Twoje cenne imię i cześć)[2] w doom metalowej wersji na największym festiwalu muzycznym na Wyspach? Festiwalem Hoyma, na którym koncerty odbywają się w farerskich domach, za scenę służą europalety, a goście częstowani są domowym ciastem? Uczniowskim bojkotem szkolnych zajęć z 2015 roku w obronie dostępu do internetowego słownika języka farerskiego? Rachitycznym drzewkiem przed jednym z tradycyjnych domów na stołecznym Tinganesie ozdobionym kolorowymi żarówkami? Idealną samotnią dla introwertyka? Szkołą pokory i cierpliwości, uczącą doceniać rzeczy najprostsze? Miejscem inspirującym, wyciszającym, zaskakującym i pełnym pozornych sprzeczności, gdzie pod niemal każdym kamieniem kryje się czekająca na odkrycie legenda? Gdzie, mimo dwudziestu tuneli wydrążonych w górskich masywach i pod dnem morza, zimowy sztorm nierzadko wstrzymuje życie na archipelagu na kilka dni, a pojawiająca się znikąd mgła wywraca rozkład lotów do góry nogami?
A może Wyspy Owcze są po prostu mozaiką złożoną z miliona drobnych, banalnych sytuacji, nietypowych miejsc i fascynujących ludzi uwiecznionych w fotograficznych kadrach i nostalgicznych zakamarkach pamięci osób, które stwierdziły, że warto poznać coś nowego, innego? I zamiast rozłożyć się na leżaku w słoneczny dzień w ramach wczasów all inclusive, ruszyły w dżdżysty sierpniowy poranek odkrywać „wilgotną ojczyznę” Williama Heinesena. Uzbrojone w dziecięcą ciekawość, wełnianą czapkę i termos. We własnym, niespiesznym tempie. Bez stereotypowych uprzedzeń. Gotowe na złapanie bakcyla farerofilstwa.
Czas wyruszyć w naszą wspólną podróż.
  
[2] Farerskie tłumaczenie norweskiego psalmu z 1699 roku.

Pierwsze wspomnienie

Pierwsza rzecz, którą przybysz czuje się uderzony, gdy statek zbliża się do portu Havnen, stolicy Faerø, jest niepozorność tego miasta i olbrzymie pustkowie, jakim jest ono otoczone ze wszystkich stron. W dół aż do nagiego wybrzeża, które morze poszarpało w niezliczone cyple i szkiery, ciągnie się tylko skaliste pustkowie; ku górze przechodzi ono w pustynne pasmo wzgórz, a za nim wznoszą się dzikie górskie turnie. I oto człowiek przybył do jednego z tych miejsc, gdzie świat się kończy, do dalekich wysp, które Wergiliusz w swoich Georgikach wspomina z pewną jakby trwogą jako Ultima Thule[3].
William Heinesen, Wyspy dobrej nadziei

Dwudziesty trzeci kwietnia 2014 roku, godzina 20.03 czasu lokalnego. Ozdobiony sylwetką głuptaka Airbus 319 farerskich linii lotniczych przebija się przez watę chmur. Słońce od kilku minut jest już tylko wspomnieniem. Dominująca biel za oknem przeistacza się powoli w szarzyznę, a maszyną oznaczoną rejestracją OY–RCG (kilka lat później otrzyma za patronkę farerską artystkę Elinborg Lützen) zaczyna lekko miotać. Wolę nie myśleć, jak przy zimowej pogodzie pod koniec lat 80. rzucało używanymi wówczas przez Atlantic Airways latającymi łupinkami z serii BAe 146.

Godzina 20.18. Maszyna obniża pułap już przez dobry kwadrans. Słychać charakterystyczny dźwięk wysuwanego podwozia i czuć lekkie szarpnięcie. Zaczynam wyglądać przez okienko w poszukiwaniu lądu. Bezskutecznie. Dominuje typowo farerskie połączenie chmur i mgły, której rodzajów Farerowie wyróżniają całe tuziny. Nagle szara wata znika i widzę łagodne zbocze porośnięte żółtawozieloną trawą. I niemal w tym samym momencie przyziemienie, po którym następuje burza oklasków od pasażerów. Chwilę później tradycyjne powitanie szefowej personelu pokładowego, rozpoczynane zwrotem: Góðu ferðafólk, vælkomin heim (pol. drodzy pasażerowie, witajcie w domu).

Godzina 20.25. Wysiadam z samolotu. Uderzenie chłodnego, świeżego powietrza odblokowuje zmysły. Wiatr, zawiesina drobnych kropelek, słonawy zapach morza. I ten przedziwny, przytłumiony przez mgłę i okryty żółtawozielonkawą tapicerką krajobraz. Coś, za czym, jak się później okaże, tęsknić będę przy każdym wylocie z Wysp Owczych. I do czego wracać będę kolejne cztery razy.

Godzina 20.30. Krótki spacer do terminalu Vága Floghavn przy lekkim opadzie atmosferycznym, który może być równie dobrze deszczem, jak i skraplającą się mgłą, w pełni wystarcza jako orzeźwienie po locie z Kopenhagi. Na progu wita wszystkich uśmiechnięty celnik z psiakiem. Zwrot „uśmiechnięty celnik” chyba tylko na Farojach nie trafia do słowników jako egzemplifikacja hasła „oksymoron”. W środku pasażerowie dzielą się błyskawicznie na dwie grupki – czekających na odbiór bagażu i tych, z których już po chwili uformuje się spory ogonek do sklepu wolnocłowego. Ogonek w składzie zdecydowanie tubylczym. Późniejsze porównanie cen rozwieje wszelkie pytania i wątpliwości. Flaszka wyśmienitej okowity Havið, dostępna w liczącej kilka sklepów sieci państwowego monopolu Rúsdrekkasøla Landsins to wydatek rzędu stu osiemdziesięciu złotych. Na lotnisku – niemal trzykrotnie mniej. Tym samym uzupełniam skromne doświadczenie początkującego farerskiego wędrowca o cenną wskazówkę.
Godzina 20.40. Lekko spóźnione błękitne volvo 9700 rusza spod terminalu na trasę oznaczoną numerem trzysta, łączącą ostatnim wieczornym kursem lotnisko ze stolicą. Droga do Tórshavn skróciła się z dziewięćdziesięciu do pięćdziesięciu minut, po otwarciu w roku 2002 pierwszego na archipelagu podmorskiego tunelu. Nie trzeba już w Oyrargjógv czekać na prom Ternan, który w kwadrans pokonywał cieśninę rozdzielającą wyspy Vágar i Streymoy. Każdy mój kolejny powrót na Wyspy Owcze wymuszać będzie aktualizację farerskich statystyk: rok 2015 – na Sandoy zorganizowano pierwszy Festiwal Ziemniaka, rok 2016 – wyspa Hestur otrzymała własną linię promową (aby wybrać się na Hestur i skorzystać tam chociażby z poczty, czynnej raz w tygodniu przez półtorej godziny, trzeba wcześniej zgłosić się telefonicznie), rok 2017 – otwarcie dwudziestego na Wyspach tunelu (alternatywa dla malowniczej, ale zagrożonej lawinami i osunięciami ziemi drogi do Viðareiði), rok 2018 – w Tórshavn uruchomiono czwartą sygnalizację świetlną (z inteligentnym systemem sterowania), co podbiło do pięciu łączną liczbę skrzyżowań na Wyspach, na których trzeba czekać na zielone światło.

Godzina 21.08. Przystanek Effo í Kollafjarðardali. Farerski zmierzch, który już w połowie maja nie przeistacza się w pełni w czarną noc. Przyklejona do leżącej pośrodku niczego stacji benzynowej błękitno-biała wiata przystankowa, zabezpieczona bramką powstrzymującą niechcianych, wszędobylskich kudłatych pasażerów. Nieśmiała plama światła w morzu zamglonej zieleni z białymi i szarymi owczymi plamkami. Tak oto dotarłem do miejsca, w którym to Matka Natura nadal dyktuje warunki. Gdzie wszystko odzyskuje właściwe proporcje. Miejsce magiczne? Nie, zresztą cóż to znaczy? Wyciszające i skłaniające do refleksji? Z pewnością.
Jeśli można zakochać się w miejscu, i to od pierwszego wejrzenia, to mnie farerska miłość dopadła pewnego kwietniowego wieczoru na przystanku Effo í Kollafjarðardali. Linia numer trzysta, kurs do Tórshavn.

[3] W. Heinesen, Wyspy dobrej nadziei, PIW, Warszawa 1974, s. 16.

Brud spod paznokci Boga

Wedle legendy Wyspy Owcze powstały z brudu zza paznokci Boga, który zebrał się w trakcie tworzenia świata.
Charlie Connely w przedmowie do książki Uni Holma Johannessena The Bobble Hat Goalkeeper

Jego cuchnący oddech zatruwał rośliny i zabijał zwierzęta. Za pomocą olbrzymiego rozwidlonego języka ściągał do morza całe miasta, rozbijał w pył potężne zamki i porywał wszelkie możliwe żyjące istoty.
Gdziekolwiek się nie zatrzymał w odwiecznej wędrówce, jego potężny apetyt musieli co sobota zaspokajać okoliczni mieszkańcy. Swój głód sygnalizował dziewięcioma ziewnięciami o wschodzie słońca.
Tak prezentuje się zachowany w folklorze Orkadów opis szkockiego Stoorworma, potężnego morskiego węża. Jego nordycki legendarny kuzyn Jörmungandr urósł do takich rozmiarów, że był w stanie otoczyć olbrzymie morze opływające ziemię. Kąsał przez to własny ogon i otrzymał przydomek moldþinurr (pol. pas ziemi).
Sobotnie uczty Stoorworma składały się z siedmiu dziewic, gdyż, jak stwierdza dawne podanie, „chociaż był jadowitą bestią, smak jego był wysublimowany”.
Dawno temu przerażający stwór wychylił z głębin olbrzymi łeb, rozmiarem zbliżony do góry, u brzegów pewnego królestwa. Po jakimś czasie jego mieszkańcy, przerażeni wizją, że w ich kraju niebawem zabraknie młodych dziewcząt na zaspokojenie głodu potwora, udali się do starego mędrca po radę. Ten odrzekł, że jeśli król odda wężowi własną córkę, ten opuści przybrzeżne wody i nigdy już nie będzie nękać mieszkańców. Król bardzo kochał jedyną córkę, ale miał też poczucie obowiązku wobec swoich poddanych. Postanowił więc zrealizować sugestię mędrca. Zadeklarował także oddanie królestwa, wydanie księżniczki za mąż i magiczny miecz (podarunek samego Odyna) temu, kto zgładzi Stoorworma.
Wielu śmiałków podjęło się tego zadania. Bezskutecznie. W piątek, dzień przed cotygodniową ucztą, niemożliwego podjął się Assipattle – Głowa Wybrudzona Popiołem – młodziutki leń i marzyciel, który spędzał całe dnie na beztroskim bieganiu po łąkach i wylegiwaniu się przy piecu. Zaopatrzony w płonący torf z domowego ogniska, podpłynął na małej łodzi do bestii. Korzystając z pierwszego z dziewięciu tradycyjnych sobotnich ziewnięć, pozwolił jej się połknąć. Spływając, wydawać by się mogło nieskończonymi, tunelami wewnątrz cielska Stoorworma, trafił w końcu w pobliże jego wątroby. Po nacięciu jej ostrym nożem wepchnął do niej gorejące kawałki torfu. W potwornym bólu, bliski agonii wąż zwymiotował bohaterskiego chłopca, który w końcu bezpiecznie dotarł na brzeg.
Z pyska i nozdrzy potwora wydobywał się wielki i gęsty dym, który przysłaniając całe niebo, ściągnął uwagę wszystkich mieszkańców, przekonanych, że oto nadchodzi koniec świata. Stoorworm wypluł w śmiertelnych konwulsjach swój potężny język, który uformował Morze Bałtyckie. Uderzeniami ogona oddzielił Danię od Skandynawii. Ze zwiniętego cielska powstała Islandia, a jej aktywność wulkaniczna czerpie swe źródło z nadal tlącej się wątroby monstrum. Stoorworm w śmiertelnych konwulsjach wznosił kilkakrotnie łeb wysoko ku niebu, by następnie opuszczać go z olbrzymim hukiem, wywołując potężne trzęsienia ziemi. Za każdym razem z jego pyska wylatywał ząb. Pierwszy uformował Orkady, drugi – Szetlandy, a ostatni – Wyspy Owcze. Tydzień później w pałacu królewskim odbył się ślub Assipattle’a z księżniczką. 

 
Wesprzyj nas