“Gorszy” to kontynuacja serii kryminalnej Piotra Górskiego z udziałem komisarza Sławomira Kruka i prokurator Marty Krynickiej.


GorszyKomisarz Kruk powinien odczuwać satysfakcję, że prokurator Marta Krynicka została oskarżona o morderstwo i siedzi w więzieniu.
A jednak nie wierzy w jej winę, chociaż świadkowie widzieli, jak z bronią w ręku wybiegła z domu zastrzelonego mężczyzny. Owszem, Albert Adamiak pisał na nią skargi i stawiał jej poważne zarzuty, ale czy z tego powodu posunęłaby się do morderstwa?

Kruk postanawia przyjrzeć się sprawie i rozpoczyna nieoficjalne śledztwo. Każda zebrana przez niego informacja rodzi kolejne pytania i wątpliwości. Dlaczego wpływowi rodzice Krynickiej nie udzielają córce należytego wsparcia? Czy świadkowie są wiarygodni? Dlaczego nikomu nie zależy na rzetelnym dochodzeniu?

Krukowi udaje się dotrzeć do prawdy, odkryć sieć powiązań polityki i biznesu ze światem przestępczym, ale to zwycięstwo będzie miało gorzki smak.

 
Piotr Górski
Gorszy
Cykl: Sławomir Kruk tom 2
Wydawnictwo HarperCollins Polska
Premiera: 20 lipca 2018
 
 

Gorszy


1

Tamten wielki facet stał pod wieżą zegarową Dworca Głównego PKP w Gdańsku i Mariusz Domański nie od razu zwrócił na niego uwagę. To stało się w chwili, gdy mijał go w drodze na postój taksówek.
Twarz faceta była zapuchnięta i zakrwawiona.
Niesprawiał wrażenia, że na pewno o tym wie. Wpatrywał się pusto przed siebie, gdzie rozpościerały się Wały Jagiellońskie na przekór nocy szumiące samochodami, ale dla niego mogłaby to być jakakolwiek inna ulica czy choćby kubeł ze śmieciami. Wokół przechodzili ludzie, jednak nikogo nie zainteresował. Stał wyprostowany, nieruchomy, jakby walka o zachowanie pionu była ostatnim przejawem godności, jaki mu pozostał.
Mariusz Domański chciał go minąć jak inni. Zamiast tego zatrzymał się, wyjął papierosy i wykonał zapraszający gest.
Wielki mężczyzna nie poruszył się. Jego wytarty brudny ubiór wiele o nim mówił, a jednak facet nie skorzystał z okazji. Coś z nim było wyraźnie nie tak. Dopiero gdy Domański podsunął mu paczkę pod nos, prawa dłoń uniosła się co najmniej królewskim gestem, sprawnie wysupłując papierosa.
Brudne, pokaleczone palce zdradzały, że jednak nie był królem.
Zapalili.
– Ciężka noc?
Kiwnięcie głową. Domański zaciągnął się głęboko, wciągając dym do płuc. Do tych płuc, których data ważności kurczyła się z każdą kolejną dostawą substancji smolistych.
– Zabrali mi ostatniego dychacza.
Mężczyzna nie wykonał żadnego gestu, ale Domański dostrzegł pięciu chłopaków. Mogli mieć po osiemnaście, dziewiętnaście lat, i nie wyglądali na uczniów renomowanych liceów.
– Tak cię urządzili za marną dychę?
– Mieli ubaw.
Domański pomyślał o innym dworcu, dwa lata temu. Dworzec w Dublinie. Wtedy on też tak stał jak ten facet. Był w podobnym stanie. Czy dlatego teraz się zatrzymał?
Wyjął sto złotych i wsunął wielkiemu facetowi do ręki.
Mężczyzna ścisnął banknot w dłoni. Z jego oczu dało się wyczytać, że prędzej da się zabić, niż go odda. Tak czasem się myśli, ale gdy przychodzi co do czego, nic z tego myślenia nie wynika.
– Biorę taksówkę – powiedział Domański. – Mogę cię gdzieś podwieźć.
Mężczyzna podniósł głowę. Na jego twarzy malowało się pytanie: „Niby gdzie?”. Ale nic nie powiedział. Odwrócił tylko wzrok, nagle czymś zawstydzony.
Wśród tych pięciu chłystków zapanowało poruszenie. Domański pomyślał, że popełnił błąd. Niepotrzebnie pozwolił, aby widzieli, że dał żebrakowi pieniądze. Strząsnął popiół. Może to wcale nie był błąd. Może zrobił to specjalnie.
Sam nie był pewny własnych intencji.
Wypatrzył pośród nich tego, który skupiał wokół siebie pozostałych. Miał charakterystyczne spojrzenie i krótkie włosy. Domański kiedyś też włóczył się po dworcach. Też miał takie spojrzenie. Może nawet fryzurę miał podobną.
– Dorwą cię – stwierdził spokojnie. – Lepiej jedź ze mną. Wysiądziesz po drodze.
Mężczyzna nie odpowiedział. Palił papierosa i patrzył przed siebie.
Domański rzucił niedopałek na chodnik i zdusił go butem. Ruszył w kierunku młodych ludzi. Obserwowali go spode łbów, gdy szedł. Krótkie spojrzenia, drobne gesty, zbłąkane uśmiechy… Wiedział, co sobie myślą. Patrzyli na wysokiego, wychudłego faceta, który usiłuje nie dyszeć, stawiając kolejny krok. Na przezroczystą skórę, opinającą się na czaszce jak zużyty pokrowiec. Na powieki opadające na zapadnięte i pozbawione blasku oczy.
Widzieli człowieka, który w połowie był trupem. Węszyli w nim słabość, okazję do rozrywki. Podnosili twarze, ich uśmiechy stawały się coraz szersze i bardziej bezczelne.
On też się uśmiechnął.
Patrzył, jak poważnieją. Nie chcieli mieć z nim nic wspólnego. Nawet uśmiechu.
Zatrzymał się. Nic nie mówiąc, odchylił połę kurtki, aby mogli wypatrzeć szelki, kaburę i wetkniętego tam glocka.
– O co ci, kurwa, chodzi? – spytał ten krótko ścięty, kandydat do Sztumu, najdalej za pięć lat.
Domański dostał ataku kaszlu. Zakrył dłonią usta, a zanim opuścił rękę, oni wymieniali już spojrzenia. Na palcach została krew.
Na moment jego wzrok poszybował na drugą stronę ulicy, przyciągnięty jasnością neonów i barwą rozbłyskujących świateł. Gdy powrócił z tej krótkiej podróży, poczuł się tylko gorzej. Ile mu jeszcze czasu zostało? Jak długo będzie mu dane cieszyć się tymi światłami… całym tym światem, który stawał się tym piękniejszy, im bardziej się od niego oddalał?
Utkwił spojrzenie w tamtych pięciu. Zazdrościł im, że nadal będą się szlajać bez celu, gdy jego już nie będzie. Takie gnojki zostaną, gdzie tu sprawiedliwość? Czuł, że twarz mu się zmienia. Kiedyś łatwo było go rozzłościć. Może wciąż było łatwo.
– Spokojnie – powiedział krótko ścięty i uniósł ręce łagodzącym gestem. Rozrywkowy nastrój nagle mu minął, jakby coś w spojrzeniu Domańskiego obudziło w nim czujność.
Dał znak reszcie i młodzi mężczyźni zaczęli się oddalać. Mariusz stał bez ruchu i patrzył za nimi. Odwrócił się w stronę zabytkowego budynku dworca. Pobitego wielkoluda nigdzie nie było widać. Przestał robić za pomnik i zniknął ze stówą w garści. Może się bał, że będzie musiał ją zwrócić…
Chudy umierający człowiek powlókł się w stronę postoju taksówek. Żałował, że nie mógł od razu pojechać do Luizy. Potrzebował jej.
Musiał jednak poczekać do jutra. A potem upewnić się, że Warga, ten skunks, który czasami u niej mieszkał i wychowywał jego Adasia, wyjedzie do swojej pierdolonej pracy.
Wsiadł do najbliższej taksówki, ale nie zdążył się odezwać, gdy ktoś zapukał w okno. Ten żebrak. Domański zdążył już o nim zapomnieć.
– Jednak bym pojechał – zabrzmiał ochrypły głos, gdy opadła szyba.
– Gdzie?
– Może być na Starogardzką.
Skinienie głowy i facet władował się do taksówki z drugiej strony. Trochę śmierdział, nie aż tak bardzo, żeby nie dało się wytrzymać, ale jednak, a nabrzmiała twarz nie dodawała mu uroku. Taksówkarz obrócił się w stronę tylnych siedzeń, mając ochotę coś powiedzieć. Ostatecznie nie powiedział nic. Jechali w ciszy przez Gdańsk, a na Starogardzkiej żebrak wysiadł gdzieś na wysokości dawnego niemieckiego obozu karnego SS i zniknął między drzewami.
– Gdzie teraz? – spytał taksówkarz.
– Do Wrzeszcza.
– Pojadę Niepołomicką, może być?
Samochód ruszył, mijając mleczarnię, a niedługo potem mały hotel z podniszczoną elewacją w otoczeniu kilku nieotynkowanych budynków. Wyglądał dostatecznie obskurnie, by spodobał się Domańskiemu.
– Zmieniłem zdanie – powiedział. – Wysiadam.
Popatrzył jeszcze raz na hotel i wyblakły napis WOLNE POKOJE podświetlony w oknie za firanką.
Tu będzie mu dobrze.

2

Czekała, kryjąc twarz w dłoniach. Gdy wszedł Sławek, coś się z nią stało i zanim się zorientowała, z płaczem zawisła mu na szyi. Strażniczki nie wzruszył ten wybuch czułości i ostrym głosem kazała jej wracać na miejsce.
Więc Marta wróciła za stół. Tylko to mieli w tym pomieszczeniu. Stary stół i dwa krzesła. Usiadł naprzeciwko. Jej dłonie szukały jego dłoni i znalazły. Zdała sobie sprawę, że zachowuje się, jakby byli sobie nie wiadomo jak bliscy.
Nie potrafił ukryć, że nie czuje się z tym dobrze. Wyglądało, że jest zaskoczony, choć udawał, że nie jest. Był już w chwili, gdy zadzwoniła do niego.
Przed czterdziestoma dwoma godzinami.
Przed czterdziestoma dwoma godzinami koszmar się rozpoczął. Spędziła w prokuraturze cały piątek i sobotni poranek, choć odmówiła składania zeznań. Adwokat nie odstępował jej na krok. Podejrzewała, że Sławek dokładnie śledził, co z nią robią, bo pojawił się, gdy tylko stało się to możliwe. Kiedy trwający weekend wywiewał oskarżenia z głów nawet najbardziej zaciętych inkwizytorów.
Tylko co on o niej myślał?
Widziała, jak bardzo jej widok nim wstrząsnął. Pewnie dlatego, że nie miała makijażu. Miała za to szarą skórę i czarne cienie pod głęboko wbitymi w czaszkę oczami, więc w czym problem? Całkiem możliwe, że w tych oczach malowało się coś na kształt obłędu. Nie miała biżuterii i manikiur, miała za to paznokcie wygryzione do mięsa. Jak zabierają ci jedne rzeczy, dostajesz w zamian inne.
– Jak się czujesz? – powiedział, gdy za strażniczką zamknęły się drzwi.
Przestała płakać i cofnęła dłonie. Wyprostowała się. Niby jak miała się czuć?
– Tu każdy myśli, że go zabiłam.
– Mam problem z zebraniem najprostszych informacji. Śledztwo przejął Ceboś, nasi w wojewódzkiej się cieszą, że nie musimy tego ruszać, a prokuratura mnie nie dopuszcza.
– Też myślisz, że to ja?
Usłyszała w swoim głosie histeryczny ton. Zaczynała się rozklejać. Miała do tego prawo, nie spała niemal dwie doby. Dwie doby psychologicznych gierek, niewypowiedzianych oskarżeń, strachu…
Zwlekał z odpowiedzią ułamek sekundy za długo.
– Nie.
– Kłamiesz. – Gardło miała ściśnięte, nie potrafiła przełknąć śliny. Nawet on… nawet Sławek był przeciwko niej.
– Posłuchaj, Marta – powiedział spokojnie, biorąc jej dłonie i chowając w swoich wielkich gorących łapach. – Myślę, że nie zadzwoniłabyś do mnie, gdybyś go zabiła. Ale obiektywnie sytuacja wygląda paskudnie. Przecież rozumiesz, dlaczego cię aresztowano?
Zaczynała się uspokajać. Nie z powodu tego, co mówił. W tym nie było nic uspokajającego. Działały na nią łagodność i tembr głosu, dotyk rąk, spojrzenie, które nie oskarżało.
– Warga do mnie zadzwonił – powiedziała. – Ściągnął mnie do domu Adamiaka, obiecał, że zobaczę coś niezwykłego, ale dom był pusty. Wiem, ostrzegałeś mnie…
– Zaczekaj. Rozmawiałem z Winsztajnem, zrobił mi wprowadzenie.
– To dobrze – szepnęła.
– Muszę się upewnić, że niczego nie poplątał. Wiesz, jacy są adwokaci. Gdy ich klient wali kamieniami w szybę wystawową, oni twierdzą, że przeszła burza gradowa.
Usiłowała się uśmiechnąć, ale nie potrafiła zmusić do tego ust.
– Chcę to usłyszeć jeszcze raz od ciebie. Muszę wszystko dobrze zrozumieć. Skup się. Potrafisz się skupić?
– Tak.
– Dobra. Sąsiedzi słyszeli dwa strzały, a potem widzieli ciebie, jak wychodzisz z domu Alberta Adamiaka z bronią w ręku. Zanotowali numery rejestracyjne twojego samochodu, zawiadomili policję, która po przyjeździe znalazła w salonie ciało z dwiema ranami postrzałowymi, a potem broń w twoim mieszkaniu. Taki sam kaliber, wystrzelone dwa pociski. Coś się w tym nie zgadza?
– Nie zabiłam go!
– Nie o to pytam. Czy w tym, co powiedziałem, jest jakieś przekłamanie?
– Gdy ja przebywałam w domu Adamiaka, nikogo tam nie było. Salon był pusty.
Kruk wyjął notes i otworzył go na stronie gęsto zapisanej niewyraźnymi notatkami.
– Według świadków opuściłaś dom Adamiaka o 16:37. Twierdzisz, że był pusty. Policja weszła do środka o 17:09. Stygnący trup leżał w salonie, rozbryzgi krwi dowodzą, że właśnie tam został zastrzelony. Chcę ci wierzyć, ale z tego wynika, że w ciągu tych trzydziestu dwóch minut Adamiak musiał dostać się do domu, choć świadkowie wyglądający na radiowóz przez okno nie widzieli, by wchodził do środka. Musiał się tam też znaleźć zabójca, choć jego też nikt nie widział. Zabójca musiał dwukrotnie strzelić, choć strzały słyszano dużo wcześniej, podczas twojego pobytu w domu. Potem równie niepostrzeżenie wymknął się i uciekł.
Marta zdała sobie sprawę, jak to brzmiało. Przerażająco, jak wyrok dwudziestu pięciu lat albo dożywocia. To niedorzeczne, przecież mówiła prawdę…
– Ja też słyszałam strzały – powiedziała tak słabym głosem, że miała wrażenie, że bełkocze. – Dlatego wyciągnęłam broń… Dlatego stamtąd uciekłam.
– Skąd dochodziły?
– Nie wiem… Miałam wrażenie, że z dworu…
– Adamiaka zabito w salonie. Rozbryzg krwi…
– Wiem! – wrzasnęła, nie panując nad sobą. – Przecież to wszystko wiem!
Do pokoju zajrzała strażniczka, ale Kruk pokazał jej gestem, że wszystko w porządku, więc ociągając się, wyszła.
– Marta – pochylił się nad stołem. – Jeśli mam ci pomóc, nie mogę nie zauważać faktów, aby cię nie denerwować. Wytrzymaj.
Wytrzyma. Oczywiście, że wytrzyma. Wcale nie dlatego, że jest silna i stać ją na wiele. Po prostu wytrzymanie i załamanie się były tak samo męczące.
– Zabójca musiałby mieć też broń, która kalibrem odpowiada twojej – powiedział ostrożnie Kruk. – Albo była to twoja broń.
Spojrzała na niego z wyzwaniem.
– Wzięłam pistolet dla bezpieczeństwa, ale nie strzelałam z niego. Po powrocie do domu zamknęłam go w sejfie. Były w nim wszystkie naboje.
– To znaczy – rzekł wolno Kruk – że jeśli zabójstwa dokonano w tym trzydziestodwuminutowym okienku po opuszczeniu przez ciebie posesji Adamiaka, strzały nie mogły paść z twojej broni. Miałaś ją przy sobie.
Zaśmiała się. Zabrzmiało to jak słaby, nerwowy chichot.
– Wierzysz w to? – spytała.
Nie odpowiedział. Nie musiał.
– Boję się – niemal wyszeptała.
– Wiem, Marta.
– Boję się, co wykaże analiza balistyczna. Tak, miałam pistolet cały czas przy sobie, nie strzelałam z niego, potem włożyłam do sejfu. A jednak policjant, który go z tego sejfu wyciągnął, twierdził, że z mojej broni strzelano i rzeczywiście, brakowało w niej dwóch naboi. Rozumiesz? Broń, która nie strzelała, strzelała. Może też, choć nie mogła zabić, zabiła? Myślę o tym bez przerwy.
Słuchał jej uważnie lekko pochylony, poważny. Wielki facet w zbyt znoszonej marynarce. Pomimo tej marynarki, był jej największą nadzieją.
– Analizy jeszcze nie ma – rzekł. – Zostawmy to na razie. Pozostaje sprawa telefonu Adamiaka. I twoje odciski palców.
– Telefon leżał w salonie na stole. Przy nim kartka: PREZENT DLA PANI PROKURATOR. Warga zwabił mnie tam, bo rzekomo chciał mi pokazać coś interesującego, ale dom był pusty i nie wiedziałam, co robić. Zadzwoniłam do niego. Zadźwięczał ten aparat na stole…
Przypomniała sobie emocje, jakich doświadczyła, gdy przeczytała na wyświetlaczu leżącego na stole telefonu komórkowego nazwę, pod jaką wpisano jej numer. Zebrało jej się na mdłości.
– Co dalej?
– Wzięłam go, przejrzałam kontakty i SMS-y. Mogłam wtedy zostawić odciski palców. Na pewno zostawiłam.
Kruk coś zanotował.
Podniósł głowę. On też nie wyglądał najlepiej i miał swoje powody do bezsennych nocy. Zdawała sobie z tego sprawę, choć sytuacja, w jakiej sama się znalazła, sprawiała, że nie zastanawiała się nad tym w ogóle. Wyciągnij mnie z tego, kołatało się jej pod czaszką. Myśl o mnie. Tylko o mnie. O tamtej nie myśl. Znajdziesz sobie inną kobietę.
– Winsztajn wspomniał, że zgubiłaś dwadzieścia cztery godziny – powiedział Kruk.
– Po powrocie zasnęłam przy telewizji. Dochodziła dziewiętnasta. Kilka minut po dziewiętnastej zaczął się do mnie dobijać prokurator Broniewski. Powiedział, że Adamiaka zastrzelono dzień wcześniej w salonie jego domu, że od tej pory jest tam policja, a przecież ja wiedziałam, że byłam tam zaledwie dwie czy trzy godziny wcześniej, policji nie było, a ja nie pomyliłam adresu. Czułam się jak w Matriksie. A potem w telewizji zobaczyłam relację z dnia i ludzi stojących w kolejkach po pączki. Wtedy do mnie dotarło. Zasypiałam w środę wieczorem, obudziłam się w Tłusty Czwartek. Myślałam, że spałam piętnaście minut. Przespałam całą dobę.
Kruk lekko przymrużył oczy. Widziała, że się zastanawia.
– Dlatego sprawa twojej broni, jeśli to z niej zabito ofiarę, przestaje być tak strasznie tajemnicza.
– Myślisz, że ktoś mnie uśpił, wykradł mi ją, zabił i podrzucił z powrotem, gdy spałam? Nie było na to czasu.
– Mylisz się. Było mnóstwo czasu.
– Sam mówiłeś, że zabójca miał tylko pół godziny po moim odjeździe, aby zabić. W tym czasie nie dotarłam nawet do domu. Broń miałam przy sobie.
– Nie będziemy teraz się nad tym rozwodzić, poczekamy na balistykę. Jadłaś coś po przyjeździe do siebie? Piłaś coś?
Miał taką minę, jaką już zdążyła u niego widzieć, kiedy na coś wpadł. Jednak wiedziała, że musi się mylić, bo nie powiedziała mu wszystkiego.
– Wypiłam tylko reddsa z butelki.
– Będę musiał dostać się do twojego mieszkania.
– Mecenas Winsztajn da ci klucze.
– A twoi rodzice? Jeszcze nie przyjechali?
Drgnęła. Nic nie odpowiedziała. Nie chciała o tym rozmawiać.
– Sławek, nikt nie mógł wejść do mojego mieszkania, gdy spałam.
– Czemu?
– Mam taki łańcuch zabezpieczający… Wiesz, montuje się go po to, by drzwi uchylały się tylko na pewną szerokość. Zawsze go zakładam, gdy jestem w domu. Aby go zdjąć, trzeba całkiem zamknąć drzwi, jest zbyt krótki, aby dało się to zrobić w inny sposób. Gdyby ktoś chciał wejść do mnie, gdy jestem w domu, musiałby nie tylko otworzyć zamki, ale też przeciąć łańcuch. To wciąż możliwe. Ale nie ma sposobu, aby wyjść z mieszkania i założyć łańcuch z powrotem. Można to zrobić tylko od wewnątrz. Gdy przyszedł Broniewski z policją, łańcuch był założony, musiałam go zdjąć, żeby otworzyć drzwi, pamiętam.
– A okna?
– Nie sprawdzałam, ale w domu było ciepło, żadnych przeciągów.
Kruk delikatnie przebierał palcami po stole. Twarz mu się ściągnęła. Skrzywił się.
– Są dwie możliwości – powiedział. – Pierwsza to taka, że mimo łańcucha na drzwiach i zamkniętych okien ktoś jednak wszedł do twojego mieszkania,. Zrobił to, żeby podrzucić do sejfu broń, z której uprzednio dokonał zabójstwa. Druga możliwość…
Urwał i spojrzał jej w głęboko w oczy.
– Jaka jest druga? – spytała tknięta złym przeczuciem.
– Że to ty zabiłaś Adamiaka.

 
Wesprzyj nas