“Dalekie pawilony ” to poruszająca i pełna zwrotów akcji historia osadzona w XIX-wiecznych Indiach. Angielska klasyka w nowym wydaniu.


Dalekie PawilonyPoszukiwanie własnej tożsamości, zakazane uczucie, pełne niebezpieczeństw i przygód życie – a wszystko to u stóp mitycznych Himalajów, zwanych przez Hindusów Dalekimi Pawilonami.

Ashton Pelham-Martyn urodził się w brytyjskiej rodzinie. W kolonialnych Indiach miało to oznaczać życie w dostatku, władzę i przywileje. Jednak chłopiec, osierocony w wieku czterech lat, zostaje wychowany przez Hinduskę i jako zwykły służący trafia na dwór radży.

Będąc już młodzieńcem, w obawie o własne życie musi uciekać i w dramatycznych okolicznościach poznaje prawdę o swoim pochodzeniu. Dorastający Ash staje przed trudnymi dylematami: Wschód czy Zachód, żołnierska przysięga czy wewnętrzna tęsknota?

 

Dalekie Pawilony
Druga część epickiej powieści M. M. Kaye to nie tylko poruszająca historia o potędze miłości i o tym, jak trudno przezwyciężyć społeczne konwenanse i uprzedzenia.

Kiedy ukochana Asha poślubia innego, młodym żołnierzem brytyjskiego wywiadu targają skrajne emocje. Po rozpętaniu bójki zostaje wysłany do odległego pułku, w którym trwoni czas na przejażdżkach i samotnych rozmyślaniach. Miłość nie pozwala jednak o sobie zapomnieć i gdy pojawia się szansa na jej odzyskanie, Ash nie waha się ani chwili.

To również fascynujący portret targanych wojną Indii oraz pokolenia rebeliantów rozdartych między lojalnością a pragnieniem odzyskania swojego wyśnionego królestwa.

 
Mary Margaret Kaye
Dalekie Pawilony
tom 1
Przekład: Lech Niedzielski
tom 2
Przekład: Zbigniew Batko
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 6 czerwca 2018
 
 


Wszystkim oficerom i szeregowcom różnych ras i różnej wiary, którzy począwszy od roku 1846, służyli z godnością i poświęceniem w Korpusie Zwiadowców, a wśród nich porucznikowi Walterowi Hamiltonowi, kawalerowi Krzyża Królowej Wiktorii, mojemu mężowi, generał-majorowi Goffowi Hamiltonowi, i jego ojcu, pułkownikowi Billowi Hamiltonowi.

Wszyscyśmy pielgrzymami, o Panie: krok za krokiem
podążamy naszą drogą. Bo kto wie,
czy za tą ostatnią, błękitną, ośnieżoną górą,
co sroży się za połyskliwym morzem,
nie siedzi na tronie lub w strzeżonej grocie
siwowłosy prorok, który zgłębił
sens ludzkiego istnienia…

James Elroy Flecker

Nigdy nie jest za późno, by szukać nowych światów.
Alfred Tennyson

Księga pierwsza

ZŁAMANA GAŁĄZKA

1

Ashton Hilary Akbar Pelham-Martyn przyszedł na świat w obozie rozbitym na jednej z himalajskich przełęczy, wskutek czego został ochrzczony w zwykłym brezentowym wiadrze.
Jego pierwszy krzyk dzielnie współbrzmiał z chrapliwym pomrukiem lamparta czającego się niżej na zboczu, a pierwszy oddech wypełnił mu płuca zimnym powietrzem, które wiatr przywiewał od dalekich skalnych szańców, przynosząc świeżą woń śniegu i sosnowych igieł i rozpraszając gorący zaduch lampy naftowej, zapach krwi i potu, wreszcie ostry odór wydzielany przez juczne kucyki.
Isobel zadrżała, gdy lodowaty podmuch uniósł połę namiotu i zakołysał płomieniem osmalonej latarni sztormowej, a wsłuchując się w pełen wigoru krzyk synka, rzekła słabym głosem:
— On raczej nie wygląda na wcześniaka. Musiałam się chyba pomylić w obliczeniach…
I rzeczywiście, był to błąd w rachunku, który miał się później odcisnąć na losach jej maleństwa. Wielu z nas za takie pomyłki musi płacić przez całe życie.
Według obowiązujących wtedy zasad, a były to czasy królowej Wiktorii i księcia Alberta, Isobel Ashton uchodziła za szokująco niekonwencjonalną młodą kobietę, która wywołała wielką konsternację i mnóstwo surowych komentarzy, przybywając do wojskowych kwater w Peszawarze, na północno-zachodnim pograniczu Indii, w roku Wystawy Światowej, jako dwudziestojednoletnia niezamężna sierota. Nie ukrywała, że przyjeżdża z zamiarem podjęcia pracy przy prowadzeniu domu jedynego żyjącego członka rodziny, pozostającego w stanie kawalerskim brata Williama, który właśnie otrzymał przydział do świeżo sformowanego Korpusu Zwiadowców.
Jeszcze większe zaskoczenie wywołała rok później, kiedy poślubiła profesora Hilary’ego Pelhama-Martyna, sławnego lingwistę, etnologa i przyrodnika, by następnie wyruszyć z nim na długą i chaotyczną wyprawę. Profesor zamierzał spenetrować równiny i górskie podnóża Hindustanu, mając za towarzyszkę tylko ją.
Hilary był dziwakiem w średnim wieku i nikt nigdy — a szczególnie on sam — nie mógł pojąć, dlaczego zdecydował się na nagły ożenek, zamiast, jako zatwardziały kawaler, pozostać w tym stanie do śmierci. Dziewczyna była niewątpliwie ładna, lecz bez posagu, dwa razy od niego młodsza i do tego w ogóle nie znała Wschodu. W ocenie kręgów towarzyskich Peszawaru powody, jakimi kierowała się Isobel, były o wiele bardziej zrozumiałe. Otóż Hilary miał wystarczająco dużo pieniędzy, by żyć, tak jak chciał, a publikacje prac uczyniły go sławnym w kołach naukowych całego cywilizowanego świata. Uznano zatem, że panna Ashton złapała doskonałą partię.
Isobel jednak nie wyszła za mąż dla pieniędzy, czy też kierując się ambicją. Za jej bezpośrednim sposobem bycia kryła się zarówno porywczość, jak i głęboko romantyczne usposobienie, co sprawiło, że była pod dużym wrażeniem stylu życia Hilary’ego, widząc w tym kwintesencję romantyzmu rodem z powieści. Czy można wyobrazić sobie coś bardziej zachwycającego niż beztroski koczowniczy żywot: rozbijanie obozów, wędrówka, badanie nieznanych miejsc i ruin zapomnianych imperiów, spanie pod płótnem namiotu lub pod gołym niebem, nie dbając o konwenanse i ograniczenia narzucane przez współczesny świat? Był też jednak inny, być może bardziej istotny powód — potrzeba wyzwolenia się z pewnej nieznośnej sytuacji.
Isobel była niemile zaskoczona, gdy po niezapowiedzianym przybyciu do Indii stwierdziła, że jej brat nie tylko jest przerażony perspektywą wzięcia odpowiedzialności za losy siostry, lecz także nie może zapewnić jej dachu nad głową. Korpus był w tamtym czasie prawie nieustannie uwikłany w walki z plemionami Pogranicza i żołnierze rzadko mogli się cieszyć spokojem w swych kwaterach w Mardanie. Przyjazd Isobel wystraszył więc zarówno Williama, jak i cały jego pułk. Postarali się wspólnie zapewnić jej mieszkanie w domu pułkownikostwa Pemberthy w Peszawarze, choć może nie było to najlepsze rozwiązanie.
Państwo Pemberthy wykazywali jak najlepszą wolę, byli jednak beznadziejnie nudni. W dodatku nie kryli dezaprobaty dla odbytej bez przyzwoitki podróży panny Ashton i zrobili wszystko, co w ich mocy, aby poprzez udzielanie jej rad i dawanie osobistego przykładu zatrzeć nieprzyjemne wrażenie wywołane tym przyjazdem. Isobel szybko odkryła, że oczekuje się od niej groteskowo wyniosłych zachowań. Nie wolno jej robić tego, niewskazane jest tamto… Lista zakazów wydawała się nie mieć końca.
Edyta Pemberthy w ogóle nie interesowała się krajem, w którym wraz z mężem spędziła większą część życia; miejscową ludność uważała za nieucywilizowanych pogan, którzy poddani ćwiczeniu cierpliwości i posłuszeństwa, mogą stać się doskonałymi służącymi. Nie wyobrażała sobie, by mogła znaleźć z nimi jakąkolwiek płaszczyznę porozumienia i nie potrafiła zrozumieć ani podzielać zapału, z jakim Isobel buszowała po bazarach i w dzielnicach miasta zamieszkanych przez tubylców, wyjeżdżała na otwarte przestrzenie poza jego granicami, rozciągające się na południe w kierunku rzek Indus i Kabul, lub na północ, ku dzikim wzgórzom Chajberu.
— Tu nie ma czego oglądać — twierdziła pani Pemberthy — a ludzie z plemion to żądne mordu dzikusy, którym w ogóle nie można ufać.
Jej mąż w pełni podzielał ten pogląd i osiem miesięcy spędzonych pod ich dachem dla nieszczęsnej Isobel równało się ośmiu latom.
Nie zaskarbiła też sobie niczyjej przyjaźni, ponieważ garnizonowe damy, rozprawiając przy herbacie na jej temat, doszły do wniosku, że panna Ashton jest „płocha” i że najbardziej prawdopodobnym powodem jej przyjazdu do Indii jest pragnienie złowienia męża. Ciągłe powtarzanie tej opinii przekonało o jej prawdziwości wszystkich stacjonujących w jednostce kawalerów, którzy mimo wielkiego uznania dla jej urody, niewymuszonego sposobu bycia i tego, że znakomicie trzymała się w siodle, nie chcieli znaleźć się wśród naiwnych ofiar tej łowczyni mężów, starali się więc konsekwentnie jej unikać. Nic zatem dziwnego, że Isobel miała dość Peszawaru i, gdy w jednostce pojawił się profesor Pelham-Martyn — wraz ze starym przyjacielem i towarzyszem wędrówek Sirdarem Bahadurem Akbarem Chanem, pstrokatą gromadką służących oraz personelem pomocniczym u boku, natychmiast się nim zainteresowała. W czterech jukach profesora znajdowały się botaniczne okazy, rękopis traktatu na temat genezy sanskrytu a także zaszyfrowane sprawozdanie z przeróżnych oficjalnych wydarzeń w dominiach Kompanii Wschodnioindyjskiej. W dodatku Hilary Pelham-Martyn był bardzo podobny do miłego i równie ekscentrycznego dżentelmena, jakim był nieżyjący już pan Ashton. Isobel uwielbiała ojca, możliwe więc, że to również wpłynęło na jej zainteresowanie profesorem. W jego towarzystwie miała też przyjemne poczucie bezpieczeństwa i swobody, ponadto do jej wyobraźni przemawiało wszystko, co go dotyczyło: styl życia, głębokie zainteresowanie Indiami i ich mieszkańcami, jego szpakowaty, kaleki przyjaciel Akbar Chan, wreszcie całkowite lekceważenie zachowania i poglądów takich osób, jak państwo Pemberthy. Paradoksalnie wszystkie te cechy profesora były dla niej symbolem zarówno ucieczki, jak i bezpieczeństwa. Dlatego z równym optymizmem wiązała się z profesorem węzłem małżeńskim, jak wkraczała na pokład S/S „Gordon Castle” w Tilbury, kiedy wyruszała w długą podróż do Indii. Tym razem jednak nie doznała rozczarowania.
Hilary traktował ją wprawdzie raczej jak ulubioną córkę niż jak żonę, było w tym jednak coś przyjemnie poufałego, co przydawało posmaku stabilizacji i ciągłości przypadkowemu obozowemu bytowaniu, które miało stać się jej udziałem przez najbliższe dwa lata, a że nigdy dotychczas nie była zakochana, nie miała skali porównawczej, która pozwoliłaby zmierzyć uczucie, jakim darzyła swego niedającego się ująć w jakiekolwiek ramy, niefrasobliwego i niekonwencjonalnego męża, więc ze swej sytuacji była bardzo zadowolona. Hilary pozwalał jej dosiadać konia po męsku i w ciągu dwóch szczęśliwych lat przemierzyli Indie wzdłuż i wszerz, penetrując podnóża Himalajów, następnie jadąc w głąb Kaszmiru szlakiem cesarza Akbara, by na zimę wracać na równiny między ruiny grobowców i pałaców zagubionych miast. Niemal przez cały ten czas Isobel pozbawiona była kobiecego towarzystwa, a jednak nie odczuwała jego braku. Zawsze miała pod ręką książki albo zebrane przez Hilary’ego okazy przyrodnicze, które należało sprasować i wpisać do katalogu. Wszystko to wypełniało jej wieczory, podczas gdy mąż i Akbar Chan grali w szachy lub toczyli zacięte spory na temat zawiłości polityki, religii, ludzkiego przeznaczenia i problemów rasowych.
Sirdar Bahadur Akbar Chan, posiwiały, ułomny eksoficer słynnego pułku kawalerii, ranny w bitwie pod Majani, przeszedł na emeryturę i schronił się w swej rodowej siedzibie nad brzegami rzeki Rawi, by spędzić resztę życia na takich zajęciach, jak uprawa ziemi i studiowanie Koranu. Mężczyźni poznali się, gdy Hilary rozbił obóz w pobliżu rodzinnej wioski Akbara Chana, i natychmiast poczuli do siebie sympatię. Mieli bardzo podobne charaktery i widzenie świata, Akbar zaś na myśl, że nie ruszy się z tego miejsca aż do śmierci, zaczął odczuwać niepokój i niezadowolenie.
— Jestem teraz owdowiałym starcem, moi synowie polegli w służbie dla Kompanii, a córka wyszła za mąż i nie potrzebuje mojej opieki. Nic mnie tu nie trzyma. Podróżujmy więc razem — powiedział Akbar Chan. — Dla kogoś, kto wszystko ma już za sobą, namiot jest lepszy niż cztery ściany domu.
Rozpoczęli więc wspólną wędrówkę i stali się poniekąd wesołą kompanią. Akbar Chan szybko odkrył, że pod zainteresowaniem przyrodą, ruinami i dialektami tego kraju kryje się inna działalność jego przyjaciela — sporządzanie sprawozdań na temat pracy administracji Kompanii Wschodnioindyjskiej na użytek pewnych członków rządu Jej Królewskiej Mości, którzy mieli powody podejrzewać, że w Indiach nie wszystko idzie tak dobrze, jak każą wierzyć oficjalne źródła. Akbar patrzył przychylnym okiem na pracę przyjaciela i służył nieocenioną pomocą, gdyż jego wiedza na temat rodaków pozwalała mu oceniać wartość ich wypowiedzi o wiele precyzyjniej, niż mógł to uczynić Hilary. Wspólnym wysiłkiem przez całe lata sporządzali i przesyłali kolejne meldunki i ostrzeżenia, z których wiele opublikowano w brytyjskiej prasie, a także wykorzystano w debatach podczas posiedzeń obu izb parlamentu. Czas pokazał, że mimo wszystkich korzyści, jakie te sprawozdania przyniosły, przyjaciele mogli równie dobrze ograniczyć się do zainteresowania przyrodą; opinia publiczna wolała nie przyjmować do wiadomości niepokojących wieści. Zresztą jak się zdaje, podobne nastawienie cechuje wszystkie narody.
Gdy Hilary niespodziewanie włączył do karawany żonę, podróż z przyjacielem trwała już od pięciu lat. Akbar Chan przyjął obecność Isobel ze spokojem, który wyznaczył jej miejsce w istniejącym dotychczas układzie, nie uznając tego faktu za szczególnie istotny. Tylko on z całej trójki nie był niemile zaskoczony, gdy okazało się, że Isobel jest w ciąży. Przecież wydawanie na świat dzieci jest obowiązkiem kobiety. No i oczywiście musiał to być syn.
— Zrobimy z niego oficera Korpusu Zwiadowców, jak jego wuj — powiedział Akbar Chan, dumając nad szachownicą. — Albo gubernatora prowincji.
Isobel, podobnie jak większość dziewcząt z jej pokolenia, nie miała najmniejszego wyobrażenia o tym, jak przebiega ciąża. Przez dłuższy czas nie rozpoznawała swego stanu, by następnie, ku własnemu zaskoczeniu, poczuć głębokie przerażenie. Pojawienie się niemowlęcia groziło istotnymi komplikacjami w obozowym życiu. Dziecko będzie wymagało nieustannej opieki, niańki, specjalnego jedzenia i… Tak, to było bardzo niepokojące.
Nie mniej zaskoczony Hilary zasugerował, z nadzieją, że może Isobel myli się co do swego stanu, kiedy jednak otrzymał jednoznaczne zapewnienie, że nie ma już żadnych wątpliwości, zapytał, kiedy dziecko ma się urodzić. Isobel nie miała najmniejszego pojęcia, jednak, ściągając brwi, spróbowała raz i drugi przebiec myślą kilka ostatnich miesięcy i posiłkując się palcami, wymieniła datę, która okazała się całkowicie błędna.
— Najlepiej zrobimy, jeśli udamy się do Peszawaru — zdecydował Hilary. — Tam znajdziemy doktora i inne kobiety. Myślę, że wystarczy, jeśli dotrzemy tam miesiąc przed rozwiązaniem. Albo, dla pewności, niech to będzie sześć tygodni.
I w ten właśnie sposób jego syn przyszedł na świat w samym środku głuszy, bez pomocy doktora, niańki ani jakiegokolwiek medycznego wsparcia.


Księga piąta

RAJ GŁUPCÓW

32

— Jeszcze tylko dwa dni i jeśli bogowie pozwolą, znów wyśpimy się we własnych łóżkach — rzekł Mulradż.
— Dwa dni, dwa dni, jeszcze tylko dwa dni! — zanucił Dżhoti. — Dokładnie za dwa dni wjadę do miasta, mojego miasta, i wkroczę do swego pałacu, a ludzie będą wznosili okrzyki i wiwatowali. I odtąd będę prawdziwym maharadżą.
— Jesteś nim, panie, od chwili, kiedy zmarł twój brat — zauważył Mulradż.
— Wiem, tylko że jakoś tego nie czuję. Kiedy jednak znów znajdę się na mojej ziemi, poczuję na pewno. Zamierzam być wspaniałym władcą. O wiele lepszym niż Nandu.
— To nie będzie zbyt trudne — stwierdził Mulradż oschle.
Jeszcze dwa dni… — pomyślał Ash, zazdrosny, że nie ma tak dobrego samopoczucia, jak Mulradż, i entuzjazmu, jak Dżhoti.
Długa podróż z Południa była zdumiewająco uboga w dramatyczne wydarzenia. Biorąc pod uwagę niemiłosierny skwar, który zmuszał ich do poruszania się tylko między zachodem a wschodem słońca, i krótkie godziny odpoczynku wykradane w ciągu upalnego dnia, podróż upłynęła im i tak przyjemniej, niż można było oczekiwać. Mimo to dla wszystkich — także, a może zwłaszcza dla koni — była jedną wielką udręką, największą zaś dla Mahdu, który zdecydowanie odmówił pozostania na Południu, nie bacząc na podeszły wiek i skromne umiejętności jeździeckie.
Jedynym, który rozkoszował się dosłownie każdą sekundą podróży, był Dżhoti. Wszyscy niepokoili się o niego i martwili, że może nie wytrzymać tempa, on jednak zdawał się rozkwitać w upale i trudach wędrówki, a jego ożywienie sprawiało czasem, że Ash czuł się jak stuletni starzec, choć na ogół lubił towarzystwo wesołego chłopca, swobodne pogawędki, z godną podziwu cierpliwością znosił też niekończącą się litanię pytań. Wraz z nadmiarem kilogramów i bladą, niezdrową karnacją Dżhoti wyzbył się swoich lęków i stał się zupełnie innym dzieckiem, w niczym nieprzypominającym zalęknionego zbiega, którego Bidżu Ram tak sprytnie zmusił do ucieczki z Karidkotu. Obserwując go i słuchając tego, co mówi, Ash doszedł do wniosku, że mieszkańcy Karidkotu mają wielkie szczęście, zyskując takiego władcę.
Dżhoti rozprawiał nieustannie o uroczystym wjeździe do miasta (wciąż znanego pod nazwą Gulkot), które zamierzał uczynić stolicą, i miał mnóstwo planów związanych z ceremoniami towarzyszącymi objęciu przez niego tronu maharadży. W miarę jednak, jak zbliżali się do celu podróży, Ash coraz wyraźniej uświadamiał sobie, że on nie ma ochoty oglądać Gulkotu, nie mówiąc o Hawa Mahal.
Nigdy nie odczuwał pokusy, by tam wracać, wiedział bowiem, że byłoby lekkomyślnością pokazywać się w mieście, dopóki żyła rani Dżenu, a jego wspomnienia związane z tym miejscem trudno było nazwać przyjemnymi. Pierwsze lata tam spędzone były szczęśliwe, lecz wkrótce położyły się na nich cieniem nędza, strach i poniżenia, jakich doznawał w ciągu ostatnich lat spędzonych w Hawa Mahal. Choć odnosił tam czasem małe zwycięstwa, Pałac Wiatrów zapamiętał jako więzienie, z którego zdążył w porę uciec i ocalić życie, Gulkot natomiast jako miasto, z którego uchodził nocą z Sitą, zdjęty panicznym strachem, że zostaną złapani i zabici.
Nie było już nic, co by go tam ciągnęło — może oprócz ośnieżonych szczytów, do których zwykł się modlić, i pamięci o pewnej dziewczynce, której oddanie było mu pociechą po stracie ulubionej mangusty. Perspektywa powrotu, i to akurat teraz, wywoływała u niego uczucie zbliżone do paniki, ponieważ jednak nie mógł tego uniknąć, musiał zacisnąć zęby i doprowadzić sprawę do końca. Wiedział też, że jeśli trafna jest maksyma Kakadżiego, iż przeszłość to azyl pokonanych, to im szybciej stawi jej czoło i się z nią upora, tym lepiej.
Zostawili za sobą żyzne równiny i jechali teraz przez jałowe ziemie, pustynny region będący królestwem głazów, poszarpanych grani i wąwozów, gdzie pleniły się oset i perz. Przed nimi majaczyło pogórze, a za nim były góry — już nie zamglone pasemko ciągnące się na horyzoncie, lecz bliski, siny i imponujący masyw litych skał. Od czasu do czasu w rozpalonym i gęstym od pyłu powietrzu dało się wyczuć świeży powiew przesycony zapachem igliwia, a w porze brzasku i tuż przed zmierzchem Ashowi udawało się wypatrzyć ośnieżone szczyty Dur Chaimy.
Była to kraina, przez którą wędrowała z nim Sita po ucieczce z Delhi, w czarnym roku powstania sipajów. Wtedy jednak nie było tu drogi, a Dinagundż (wówczas po prostu Dina) składał się z kilku lepianek przycupniętych na jedynym skrawku względnie równego terenu pomiędzy równiną, a rzeką wyznaczającą południową granicę stanu Gulkot. Mimo tak niekorzystnego położenia, Dinagundż stało się kwitnącym miasteczkiem, bo gdy za panowania ojca Laldżiego połączono obszar Gulkotu i Karidarry, rząd wysłał brytyjskiego rezydenta jako doradcę Jego Wysokości w sprawach finansów i polityki, co zaowocowało poprowadzeniem drogi przez pustynne tereny i przerzuceniem przez rzekę mostu pontonowego. Budowa drogi przyniosła znaczne profity dwudziestu paru mieszkańcom Diny, a maleńka wioska zamieniła się na ich oczach w średniej wielkości miasteczko. Ash, patrząc na to wszystko, nie dziwił się już, że nie rozpoznał zeszłej jesieni granic Gulkotu; gdy galopował szerokim bitym traktem, by objąć dowództwo nad eskortą orszaku z nieznanego sobie księstwa góry, spowite gęstym tumanem mgły i chmur, były niewidoczne.
Dziś po raz pierwszy od chwili, gdy opuścili Bhitor, zwinęli obóz nie jak zwykle o zmierzchu, lecz o świcie, i podróżowali w dzień. Termometr wskazywał co prawda w południe trzydzieści osiem stopni Celsjusza, lecz poprzedniej nocy panował rozkoszny chłodek, a Dinagundż było już prawie w zasięgu wzroku. Mogli tam dotrzeć przed północą, postanowili jednak zgodnie, że nie będą się spieszyli, rozbili więc obóz o zmroku i spali po raz pierwszy od wielu, wielu dni przy świetle gwiazd.
Wstali o świcie, wypoczęci i rześcy, wykąpali się, odmówili modlitwę i zjedli lekki poranny posiłek, po czym wysłali umyślnego, by zapowiedział ich przybycie, i przyodziawszy się, jak na eskortę maharadży przystało, w najlepsze stroje, ruszyli kłusem w stronę Dinagundż. Tam przywitał ich komendant okręgu i rada starszych, a także spragniony widowiska niewielki tłumek, stanowiący najwyraźniej całą populację miasta.
W gronie delegatów Ash dostrzegł kilka znajomych twarzy. Byli to ludzie, którzy, kiedy po raz ostatni odwiedził Dinagundż, przedstawiali rachunki lub listy skarg i zażaleń. Komendanta, pana Cartera, nie było, powalił go bowiem kolejny atak malarii związany z porą upałów, pojechał więc leczyć się do Mari. Jego zastępca, niejaki pan Morecombe, poinformował Asha, że brytyjski rezydent wraz z personelem i co najmniej pięćdziesięcioma notablami z Karidkotu oczekuje nowego maharadży w obozie za rzeką, gdzie przygotowano nocleg dla Jego Wysokości. Powiedział też, że uroczysty wjazd do miasta ma nastąpić nazajutrz, niestety kapitan Pelham-Martyn nie będzie mógł go podziwiać, otrzymał bowiem rozkaz natychmiastowego powrotu do Rawalpindi.
Komendant okręgu wręczył Ashowi list, który to potwierdzał. Wnioskując, że jest to dla przybyłego wielki zawód, uważał za stosowne okazać mu współczucie.
— Cholerny pech — rzekł, upijając ze szklanki łyk miejscowego piwa. — To świństwo, ściągać tu człowieka z drugiego końca świata, a potem nie pozwolić mu obejrzeć całej fety, tym bardziej że gdy zajedzie pan do Pindi, na pewno okaże się, że nie było powodu pędzić na łeb, na szyję. No, ale to jest właśnie całe nasze dowództwo.
Ash uznał te przypuszczenia za bardzo prawdopodobne i jednocześnie był głęboko wdzięczny temu, kto wydał rozkaz powrotu. Mimo to przez grzeczność starał się sprawiać wrażenie rozczarowanego, choć nie za bardzo, żeby Dżhoti nie próbował namawiać go do pozostania.
— Nie, Wasza Wysokość nie może wysłać depeszy do sahiba jung-i-lata, głównodowodzącego, z żądaniem, żebym został — tłumaczył. — Ani do wicekróla czy do gubernatora Pendżabu. To nie wyszłoby mi na dobre. Wiem, że jesteś teraz maharadżą, ale ja pozostaję żołnierzem a, jak wytłumaczy ci to Mulradż, żołnierz musi słuchać rozkazów przełożonych. Generałowie w Rawalpindi zdecydowali o moim powrocie i nawet dla Waszej Wysokości nie mogę ich zlekceważyć. Mam jednak nadzieję, że napiszesz mi o ceremoniach i świętowaniu, a ja ze swej strony obiecuję pisać tak często, jak to tylko możliwe.
— I musisz mnie odwiedzać — nalegał Dżhoti.
— I odwiedzać — zgodził się Ash z cichą nadzieją, że kłamstwo zostanie mu wybaczone, jeśli to w ogóle było kłamstwem. Być może nie. Pewnego dnia może zmieni zdanie w sprawie powrotu do Gulkotu i Hawa Mahal, a wtedy…
Żegnając się, uświadomił sobie, jak bardzo będzie mu ich wszystkich brakowało: Mulradża, Dżhotiego, Kakadżiego, Gobinda i wielu innych.
Nie tylko za Dżuli będzie tęsknił i nie tylko o niej myślał w przyszłości.
— Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze nieraz — powiedział Mulradż. — Przyjedziesz tu, kiedy nadejdzie czas polowań, a wtedy zabierzemy cię na polowanie z sokołem na równinie i pokażemy kilka innych ciekawych rozrywek w górach. A kiedy ja będę już stary, a ty zostaniesz generałem, będziemy się spotykali i wspominali stare czasy. A więc nie mówię „żegnaj”, tylko „do zobaczenia wkrótce”.
Towarzyszyli Ashowi jeszcze przez dwa kilometry, a kiedy się odwrócił, by pomachać im na pożegnanie, poczuł nagłe ukłucie żalu, że odjeżdża, zamiast jechać z nimi do Gulkotu. Gdyby zmienił zamiar wcześniej, mógłby zawrócić, teraz jednak było na to za późno.
Zniknęli za zakrętem, jemu zaś głos serca podpowiedział, że wbrew przepowiedniom Mulradża prawdopodobieństwo, iż jeszcze się spotkają jest niewielkie, wierzył bowiem głęboko w słuszność rady Kakadżiego, że należy odwrócić się od przeszłości. Stary miał rację: trzeba dać spokój i zapomnieć. Musi się odzwyczaić od myślenia o Dżuli, a jeśli wizyta w Gulkocie miałaby sprawić, że przeszłość powróci, nie powinien tam jechać — w każdym razie nie teraz ani w ciągu najbliższych lat, czy kiedykolwiek. Gdyby to zrobił, cały odzyskany spokój, a także przyjaźń, jaka zawiązała się między nim a tymi, w których towarzystwie spędził kilka ostatnich miesięcy, zostałyby unicestwione.
Był w obozie jedynym Europejczykiem, a ponieważ nikt nie mówił w jego języku, Ash zapominał czasami, że jest feringhi. W Karidkocie jednak by mu na to nie pozwolono, w każdym razie nie teraz, kiedy jest tam brytyjski rezydent, otoczony licznym europejskim personelem i bez wątpienia strzeżony przez oddział brytyjskich żołnierzy. Jest tam też zapewne wielu starych i ortodoksyjnych hinduistów, którzy nie zaakceptowaliby zażyłej poufałości, jaka łączyła ich grupę podczas podróży, a zatem ucierpiałyby na tym jego stosunki z Dżhotim i Mulradżem. Obozowa swoboda i zażyłość ustąpiłyby zdawkowej uprzejmości i jego wyjazd przyjęto by w końcu z ulgą, a o takim zakończeniu nie chciał nawet myśleć.
Lepiej trzymać się z daleka, żeby myśleli o nim ciepło, jak o kimś, kogo kiedyś znali i polubili, i kogo pewnego dnia znów zobaczą. Może po latach, kiedy się zestarzeje, kiedy wszyscy się zestarzeją i nic nie będzie już miało znaczenia, bo u schyłku życia wszystko, co złe, zostanie zapomniane, złoży im krótką wizytę, by powspominać stare dzieje z tymi, którzy będą go jeszcze pamiętali. I złoży ostatni hołd Dur Chaimie.
Nieco później, gdy światło dnia zaczęło przygasać i zmierzch zmienił odcień otaczającej go zieleni, ściągnął wodze i odwrócił się, by spojrzeć na pogrążone w cieniu góry, intensywnie fioletowe na tle ciemniejącego nieba o barwie hiacyntów. Tylko jedno skupisko szczytów błyszczało jeszcze w ostatnich promieniach zachodzącego słońca — to korona Dur Chaimy różowiła się o zmierzchu niczym Dalekie Pawilony… Gdy na nie patrzył, ciepłe barwy spełzały z wolna z gór i róż na kolejnych szczytach przybierał odcień lawendowy, aż wreszcie tylko na Tara Kilas, Gwiaździstej Wieży, pozostała resztka nikłego światła. Nagle i ona zniknęła, ostry zarys gór rozmył się w półmroku i całe pasmo wtopiło się w tło roziskrzonego gwiazdami nocnego nieba.
Osaczyły go wspomnienia, przygniatając swym ciężarem. Niemal bezwiednie zsiadł z konia, po czym złożywszy dłonie, jak zwykł był to czynić przed laty, skłonił głowę i zaczął powtarzać słowa starej modlitwy, prośby o wybaczenie „trzech grzechów wynikających z ludzkiej niedoskonałości”.
— Panie, jesteś wszędzie — modlił się półgłosem — a ja wielbię cię tutaj, nie masz kształtu, a ja wielbię cię w określonej postaci, nie potrzebujesz wysławiania, a ja ofiaruję ci tę modlitwę i pozdrawiam cię…
Pierwszy chłodny powiew nocy zaszeleścił niczym westchnienie w wyschniętych ciernistych zaroślach, niosąc zapach sosny i dymu z ognisk. Ash wsiadł na konia, zawrócił i ruszył stępa, aby dołączyć do Mahdu, Gula Baza i koniuszego Kulu Rama, którzy wyjechali wcześniej i teraz, wybrawszy miejsce na obozowisko, przygotowują pewnie wieczorny posiłek.
Gdyby posuwali się naprzód tak szybko, jak wtedy, gdy jechali z Bhitoru, dotarliby do Rawalpindi w niespełna tydzień. Zdaniem Asha nie było jednak powodu do pośpiechu, a ponieważ temperatura na równinie nie spadała nigdy poniżej czterdziestu stopni za dnia i trzydziestu paru w nocy, a w dodatku Mahdu był zmęczony i obolały od długiego siedzenia w siodle, posuwali się w ślimaczym tempie. Wstając o drugiej w nocy, jechali do brzasku, po czym rozbijali obóz i odpoczywali do tej samej godziny następnej nocy.

 
Wesprzyj nas