Nancy Mitford w swojej znakomitej trylogii daje barwny portret ziemiańskiej rodziny, ironiczny i nostalgiczny zarazem, czerpiąc obficie z własnych wspomnień.


Pogoń za miłościąCzęść pierwsza, „Pogoń za miłością”, dotyczy okresu międzywojennego, II wojny światowej i czasów bezpośrednio po niej.

Narratorka Fanny spędza wakacje w posiadłości swojego wujostwa, Alconleigh, wśród licznego ciotecznego rodzeństwa. Najbliżej jest ze swoją rówieśnicą Lindą, i to Linda, piękna wrażliwa i nieobliczalna, jest właściwą bohaterką powieści.

Życie we dworze toczy się blisko natury, głównymi wydarzeniami – do wojny – są polowania. Pan domu, kapitalnie odmalowany wuj Matthew – druga centralna postać – typ ultrakonserwatywnego szlagona, utrzymuje twardy reżim.

Ale dzieci mają własne sekrety, swoją kryjówkę i tajemne zebrania, a nastoletnie Fanny i Linda marzą o miłości i snują na jej temat najrozmaitsze fantazje. W dorosłym życiu ich losy ułożą się pod tym względem według wzoru „rozważna i romantyczna”. Tymczasem nowe wyzwania dla całej rodziny przyniesie wojna.

W przygotowaniu dalsze części trylogii, „Love in a Cold Climate” i „Don’t Tell Alfred”.

Nancy Mitford (1904–1973), angielska powieściopisarka, dziennikarka i biografka, pochodziła z rodziny arystokratycznej, była najstarszą z sześciu sióstr Mitford, w swoim czasie bardzo sławnych w londyńskiej socjecie, między innymi dzięki radykalnym poglądom politycznym – od faszyzmu do komunizmu. Sama sławę zawdzięcza pisarstwu.

Nancy Mitford
Pogoń za miłością
Przekład: Aleksandra Ambros
Wydawnictwo Czytelnik
Premiera: 26 września 2016
 
 

Pogoń za miłością


1

Istnieje fotografia ciotki Sadie i jej sześciorga dzieci siedzących w hallu Alconleigh wokół stołu z zastawą do herbaty. Stół stoi, tak jak stał wtedy, jak stoi dzisiaj i jak będzie stał zawsze, naprzeciwko wielkiego kominka, w którym ogień z polan bucha wysokim płomieniem. Nad gzymsem kominka, wyraźnie widoczny na fotografii, wisi szpadel wojskowy, którym w roku 1915 wuj Matthew zarąbał na śmierć jednego po drugim ośmiu Niemców wypełzających z ziemianki. Ów szpadel, nadal pokryty krwią i włosami, stanowił dla nas, dzieci, przedmiot fascynacji. Zawsze piękna twarz ciotki Sadie wydaje się na fotografii dziwnie okrągła, jej włosy są dziwnie puszyste, a ubiór dziwnie zaniedbany, ale nie ma wątpliwości, że to ona tu siedzi i trzyma na kolanach Robina tonącego w powodzi koronek. Wygląda, jakby nie za bardzo wiedziała, co zrobić z jego głową, i obecność niani, która ma ochotę go zabrać, jest wyczuwalna, acz niewidoczna. Pozostałe dzieci, od jedenastoletniej Louisy do dwuletniego Matta, siedzą wokół stołu w odświętnych ubraniach bądź falbaniastych śliniakach, trzymając filiżanki lub kubki w zależności od wieku i wpatrując się w aparat wielkimi oczami, szeroko otwartymi przez błysk flesza; wszystkie z buziami w ciup, wyglądające na absolutne niewiniątka. Tkwią tak, uwięzione niczym muchy w bursztynie tamtej chwili – aparat pstryka, życie się toczy, minuty, dni, lata oddalają je od tego błogostanu i obietnic młodości, od nadziei, jakie musiała żywić wobec nich ciotka Sadie, i od marzeń, jakie same snuły. Często myślę, że nie ma nic aż tak dojmująco smutnego jak stare rodzinne fotografie.
Jako dziecko spędzałam regularnie w Alconleigh ferie Bożego Narodzenia i o ile niektóre z nich przemknęły, pozostawiając niewiele w pamięci, to inne wyróżniały się gwałtownymi wydarzeniami i posiadały zdecydowanie własny charakter. Kiedyś na przykład wybuchł pożar w skrzydle zamieszkiwanym przez służbę, innym razem mój koń upadł na mnie w strumieniu i o mało co mnie nie zatopił (nie tak bardzo „o mało co”, szybko go odciągnięto, ale nim to się stało, podobno dostrzec można było bąbelki). Pewnego razu rozegrał się też dramat, kiedy Linda w wieku dziesięciu lat usiłowała popełnić samobójstwo, żeby dołączyć do starego, śmierdzącego szkockiego teriera, którego wuj Matthew kazał uśpić. Nazbierała i zjadła pełen koszyk jagód cisu, odkryła to niania i zaaplikowała jej wodę z musztardą, by spowodować wymioty. Następnie Linda otrzymała reprymendę od ciotki Sadie, kuksańca od wuja Matthew i musiała wiele dni spędzić w łóżku, a w końcu dostała szczeniaka labradora, który wkrótce zajął w jej sercu miejsce starego teriera. Do znacznie gorszego nieszczęścia doszło, kiedy Linda w wieku lat dwunastu ujawniła córkom sąsiadów, które przyszły na podwieczorek, to, co uważała za prawdę o życiu seksualnym.
Przedstawienie owej „prawdy” w wykonaniu Lindy było tak ponure, że dziewczynki opuściły Alconleigh, szlochając rozpaczliwie, ich system nerwowy doznał trwałego uszczerbku, a szanse na zdrowe i szczęśliwe życie seksualne zostały mocno pomniejszone. Rezultatem była seria straszliwych kar, od prawdziwego lania zaordynowanego przez wuja Matthew po obiad na górze przez tydzień. Niezapomniane pozostały też ferie, kiedy to wuj Matthew i ciotka Sadie pojechali do Kanady. Dzieci Radlettów pędziły codziennie po gazetę w nadziei na wiadomość, że statek rodziców zatonął ze wszystkimi na pokładzie; marzyły, żeby zostać zupełnymi sierotami, szczególnie Linda, która widziała siebie w roli Katy z What Katy Did, kiedy lejce, jeśli chodzi o prowadzenie domu, ujmują małe, ale kompetentne dłonie.
Ale najlepiej pamiętam Boże Narodzenie, kiedy miałam czternaście lat i ciotka Emily się zaręczyła. Ciotka Emily była siostrą ciotki Sadie i wychowywała mnie od niemowlęctwa, jako że moja matka, ich najmłodsza siostra, czuła się zbyt piękna i zbyt płocha, aby w wieku dziewiętnastu lat obciążać się dzieckiem. Zostawiła mojego ojca, kiedy miałam miesiąc, i od tego czasu uciekała tak często i z tyloma różnymi mężczyznami, że zyskała w rodzinie i wśród przyjaciół przydomek Narowista, natomiast druga, a następnie trzecia, czwarta i piąta żona mojego ojca nie miały, co całkiem naturalne, specjalnej ochoty zajmować się mną. Od czasu do czasu któreś z tych impulsywnych rodziców pojawiało się niczym rakieta, rozświetlając mój horyzont nienaturalnym blaskiem. Emanowali ogromnym czarem, bardzo chciałam znaleźć się na ich ognistym szlaku i zostać uniesiona hen daleko, w głębi duszy rozumiałam jednak, jakie to szczęście, że mam ciotkę Emily. Stopniowo, w miarę mojego dorastania, tracili dla mnie wszelki urok; zimne szare łuski rakiet niszczały tam, gdzie przypadkowo wylądowały, matka z jakimś majorem na południu Francji, ojciec, którego majątek został sprzedany na pokrycie długów, ze starą rumuńską hrabiną na Bahamach. Nawet zanim jeszcze dorosłam, zblakło wiele z otaczającego ich czaru, aż w końcu nie zostało nic, żadnej podstawy dla dziecięcych wspomnień, dzięki którym mogliby się odróżniać od innych ludzi w średnim wieku. Ciotka Emily nigdy nie wydawała się czarująca, ale zawsze była moją matką i kochałam ją.
Jednakże w czasie, o którym piszę, byłam w wieku, w jakim nawet dziecko obdarzone minimalną wyobraźnią widzi siebie jako podrzutka, księżniczkę indiańskiej krwi, Joannę d’Arc czy przyszłą carycę Rosji. Wzdychałam do rodziców, robiłam idiotyczne miny, mające wyrażać cierpienie pomieszane z dumą, kiedy ich wspominano, i myślałam o nich jako pogrążonych w głębokim, romantycznym, śmiertelnym grzechu.
Grzech bardzo zajmował Lindę i mnie, a naszym wielkim bohaterem został Oscar Wilde.
– Ale co on takiego z r o b i ł?
– Spytałam kiedyś papę, ale on się na mnie wydarł. Boże, przeraził mnie. Powiedział: „Jeśli jeszcze raz wspomnisz nazwisko tego łajdaka w tym domu, zleję cię, słyszysz, do cholery!”. Więc zapytałam Sadie, zrobiła bardzo niepewną minę i powiedziała: „Och, kotku, nigdy dokładnie nie wiedziałam, ale to, co zrobił, było gorsze niż morderstwo, okropnie złe. I, kochanie, nie mów o nim przy stole, dobrze?”.
– Musimy się dowiedzieć.
– Bob mówi, że się dowie, jak pójdzie do Eton.
– To dobrze! Czy myślisz, że on był gorszy niż mama i tata?
– No chyba nie mógł. Ach, jaka ty jesteś szczęśliwa, że masz złych rodziców!

W tamto Boże Narodzenie, kiedy miałam czternaście lat, weszłam do hallu w Alconleigh, potykając się oślepiona światłem po sześciomilowej jeździe ze stacji w Merlinford. Co roku wyglądało to tak samo, zawsze przyjeżdżałam tym samym pociągiem w porze podwieczorku i zawsze zastawałam ciotkę Sadie oraz dzieci przy stole pod szpadlem wojskowym, dokładnie tak, jak na fotografii. Był to niezmiennie ten sam stół i ta sama zastawa do herbaty: porcelana w wielkie róże, czajnik oraz srebrne naczynie na babeczki maślane grzejące się nad drobnymi płomykami; ludzie oczywiście niepostrzeżenie stawali się starsi, niemowlęta zmieniały się w dzieci, dzieci dorastały i pojawił się dodatek w postaci Victorii, obecnie dwuletniej, która dreptała koło stołu, ściskając w zaciśniętej piąstce czekoladowe ciasteczko. Z buzią usmarowaną czekoladą przedstawiała widok straszny, ale spoza tej lepkiej maski lśnił niewątpliwy błękit dwojga upartych Radlettowskich oczu.
Weszłam – i rozległo się potworne szuranie krzeseł, sfora Radlettów rzuciła się na mnie z gwałtownością i niemal zaciekłością sfory psów rzucających się na lisa. Wszyscy z wyjątkiem Lindy. Ona najbardziej ucieszyła się na mój widok, ale postanowiła tego nie okazywać. Kiedy wrzawa ucichła, a ja siedziałam, mając przed sobą babeczkę maślaną i filiżankę herbaty, odezwała się:
– Gdzie Brenda?
Brenda była moją białą myszką.
– Zrobiła jej się jakaś odleżyna na grzbiecie i zdechła – odpowiedziałam.
Ciotka Sadie popatrzyła z niepokojem na Lindę.
– Jeździłaś na niej? – spytała dowcipnie Louisa.
Matt, który niedawno przeszedł pod opiekę francuskiej guwernantki, powiedział, naśladując jej wysoki głos:
– C’était, comme d’habitude, les voies urinaires1.
– O Boże – szepnęła ciotka Sadie.
Obfite łzy kapały na talerz Lindy. Nikt nie płakał tyle i tak często jak ona; byle co, ale szczególnie coś smutnego związanego ze zwierzętami, pobudzało ją do płaczu, a kiedy raz zaczęła, trzeba było nie lada wysiłku, żeby ją uspokoić. Była dzieckiem delikatnym, bardzo nerwowym i nawet ciotka Sadie, która, o ile chodziło o zdrowie dzieci, żyła z głową w chmurach, miała świadomość, że zbyt dużo płaczu nie pozwala Lindzie spać, odbiera jej apetyt i jest dla niej szkodliwe. Pozostałe dzieci, szczególnie Louisa i Bob, którzy uwielbiali dokuczać, dręczyli ją na tyle, na ile się ośmielili i byli regularnie karani za doprowadzanie jej do płaczu. Czarny Książę, Historia szlachetnego jelenia i wszystkie książki Setona Thompsona znajdowały się w pokoju dziecinnym na indeksie ze względu na Lindę, która przeczytawszy je kiedyś, pogrążyła się w rozpaczy. Musiały być schowane, bo gdyby leżały na wierzchu, nie można było mieć pewności, że Linda nie sięgnie po nie i nie zafunduje sobie orgii samobiczowania.
Niedobra Louisa ułożyła wierszyk, który niezawodnie wywoływał strumienie łez.

Mała, bezdomna zapałka, bez dachu nad głową,
bez strzechy,
Leży cichutko samotna i nie ma znikąd pociechy.

Kiedy ciotki Sadie nie było w pobliżu, dzieci wyśpiewywały to żałobnym chórem. W pewnych okolicznościach wystarczyło tylko spojrzeć na pudełko zapałek, żeby biedna Linda rozpłynęła się we łzach, natomiast gdy czuła się silniejsza, bardziej zdolna stawić czoło życiu, takie dokuczanie wydobywało z samej głębi jej brzucha mimowolny rechot. Linda była nie tylko moją ulubioną kuzynką, ale i wtedy, i przez wiele lat później również moją ulubioną istotą ludzką. Uwielbiałam wszystkich moich kuzynów, a w Lindzie skupiła się, psychicznie i fizycznie, sama esencja rodziny Radlettów. Jej czyste rysy, proste włosy szatynki i duże niebieskie oczy stanowiły temat, którego twarze pozostałych były wariacją; wszystkie ładne, ale żadna tak absolutnie wyrazista jak jej. Była w niej jakaś furia, nawet kiedy się śmiała, co czyniła bardzo często, a zawsze jakby zmuszona, wbrew woli. Coś, co przypominało portrety młodego Napoleona, rodzaj chmurnej intensywności.
Widziałam, że ona rzeczywiście przejmuje się śmiercią Brendy bardziej niż ja. Prawdę mówiąc, mój miesiąc miodowy z tą myszą dawno się skończył; weszłyśmy w okres relacji bezbarwnej, rodzaj, by tak rzec, małżeńskiej śniedzi i kiedy na grzbiecie Brendy pojawiła się obrzydliwa odleżyna, potrafiłam się zdobyć jedynie na to, by zachować się przyzwoicie i traktować ją po ludzku. Niezależnie od szoku, czym jest zawsze znalezienie kogoś sztywnego i zimnego w jego klatce, odczułam wielką ulgę, że cierpienia Brendy wreszcie się skończyły.
– Gdzie jest pochowana? – z pasją wymamrotała Linda, wpatrując się w talerz.
– Koło rudzika. Ma śliczny krzyżyk i trumnę wyścieloną różowym atłasem.
– Lindo, kochanie – wtrąciła ciotka Sadie – jeśli Fanny już wypiła herbatę, może pokażesz jej swoją ropuchę?
– Ona śpi na górze – odparła Linda. Ale przestała płakać.
– To zjedz gorącą grzankę.
– Czy mogę ją posmarować pastą sardelową? – spytała Linda, szybko wykorzystując przychylność ciotki Sadie, jako że pasta sardelowa była przeznaczona wyłącznie dla wuja Matthew i uważana za niezdrową dla dzieci. Rodzeństwo Lindy ostentacyjnie wymieniło między sobą znaczące spojrzenia. Te zostały przechwycone, jak zresztą miały być, przez Lindę, która wydała z siebie straszliwie głośne buu! I pomknęła na górę.
– Dzieci, chciałabym, żebyście przestały dokuczać Lindzie – powiedziała zirytowana ciotka Sadie, tracąc swoją zwykłą łagodność, i poszła za Lindą.
Odczekawszy, aż ciotka Sadie zniknie na schodach, które prowadziły prosto z hallu na piętro, i nic już nie usłyszy, Louisa wyrecytowała:
– Gdyby życzenia były końmi, żebracy by jeździli konno2. Jutro polowanie na dzieci, Fanny.
– Tak, mówił mi Josh. Przyjechaliśmy razem samochodem. Był u weterynarza.
Wuj Matthew miał cztery imponujące posokowce, których używał do polowań na swoje dzieci. Dwoje z nas wyruszało dużo wcześniej, na wabia, a wuj Matthew i reszta podążali za nami konno. To była świetna zabawa. Kiedyś wuj przyjechał do mojego domu i ścigał mnie i Lindę po błoniach Shenley. Spowodowało to olbrzymie poruszenie w Kent, podążający do kościoła weekendowicze byli zaszokowani widokiem czterech olbrzymich psów uganiających się z głośnym ujadaniem za dwiema dziewczynkami. Mój wuj musiał na tych ludziach robić wrażenie złego barona z powieści, a mnie w jeszcze większym stopniu uznali za szaloną, złą i niebezpieczną jako towarzystwo dla ich dzieci.
Polowanie na dzieci pierwszego dnia tych świątecznych wakacji udało się nadzwyczajnie. Rola zajęcy przypadła Luisie i mnie. Pędziłyśmy przez okolicę, piękne, ponure wyżyny Cotswold, rozpocząwszy nasz bieg zaraz po śniadaniu, kiedy słońce było jeszcze czerwoną kulą, ledwie wyłonioną ponad horyzont, a drzewa rysowały się granatowo na tle bladoniebieskiego, liliowego i różowawego nieba. Słońce wznosiło się, a my posuwałyśmy się naprzód, marząc o złapaniu drugiego oddechu; świeciło, aż wstał przepiękny dzień, bardziej przypominający jesień niż okres Bożego Narodzenia.
Raz udało nam się wstrzymać psy, gdy przebiegłyśmy przez stado owiec, ale wuj Matthew szybko skierował je na właściwy trop i po mniej więcej dwóch godzinach naszego intensywnego biegu, kiedy byłyśmy w odległości zaledwie pół mili od domu, niezmordowane w pościgu, ociekające śliną stworzenia dopadły nas i otrzymały w nagrodę kawały mięsa i mnóstwo pieszczot. Wuj Matthew był w promiennym nastroju, zsiadł z konia i szedł z nami do domu, tocząc miłą pogawędkę. Co najdziwniejsze, zachowywał się uprzejmie nawet wobec mnie.
– Słyszałem, że Brenda zdechła – powiedział. – Mała strata, moim zdaniem. Ta mysz śmierdziała jak wszyscy diabli. Pewnie trzymałaś jej klatkę za blisko grzejnika, zawsze ci mówiłem, że to niezdrowo. Czy też zmarła ze starości?
Wuj Matthew potrafił być uroczy, kiedy chciał, ale w owym czasie ja zawsze śmiertelnie się go bałam i zrobiłam ten błąd, że pozwoliłam mu to widzieć.
– Powinnaś mieć orzesznicę, Fanny, albo szczura. Są o wiele ciekawsze niż białe myszy, choć muszę przyznać, że w życiu nie widziałem równie koszmarnej myszy jak Brenda.

 
Wesprzyj nas