Piotr Górski, znany dotychczas czytelnikom jako autor opowiadań z dziedziny fantastyki, powieścią “Kruk” zadebiutował w charakterze twórcy kryminału. Prezentując czytelnikom pomysłową fabułę osadzoną w realiach Gdańska, ciekawe postacie i zagmatwaną zagadkę o nieoczekiwanym zakończeniu, pokazał, że na wiele go stać.


Komisarz Sławomir Kruk, świeżo upieczona prokurator Marta Krynicka oraz znany polityk, lokalni biznesmeni i ich ochroniarze, wścibscy sąsiedzi i ich złe żony, świat przestępczy Wybrzeża – to osoby, które połączyła sprawa zwłok mężczyzny znalezionych w skórzanym worku na plaży. Piotr Górski, znany dotąd jako twórca opowiadań fantastycznych, powieścią “Kruk” zadebiutował jako autor klasycznego kryminału. Pisarz w konwencjonalnych ramach tego gatunku umieścił interesującą historię kryminalną, z akcją toczącą się w realiach współczesnego Gdańska i okolic, z udziałem plejady ciekawie naszkicowanych bohaterów.

Komisarza Kruka – zgodnie z utartym schematem obecnym w poczytnych współczesnych powieściach kryminalnych, nie ominęły problemy osobiste: rozwód, groźba zawieszenia z powodu skargi na brutalność podczas przesłuchania, związki z nieodpowiednimi kobietami. Kruk nie stroni od nieszablonowych metod prowadzenia śledztwa, zdarza mu się pominąć policyjne procedury czy korzystać z usług przedstawicieli świata przestępczego, by popchnąć śledztwo do przodu. Natomiast prokurator Krynicka to kobieta ambitna, która na pierwszym miejscu stawia własny awans i dąży do sukcesu, nie chce też być postrzegana jako córka wpływowego polityka, pragnie by to jej własne zasługi zostały zauważone i docenione. Krynicka liczy, że udział w śledztwie Kruka, który jest obiektem zainteresowania dziennikarzy z racji stosowanych niekonwencjonalnych metod śledczych, zapewni jej spory rozgłos medialny, przydatny we wspinaczce po szczeblach kariery.

Poczynania tej dwójki czytelnik obserwuje na tle licznych postaci drugoplanowych oraz całej sieci wzajemnych zależności i nieoczywistych powiązań różnorodnych bohaterów z głównym wątkiem fabuły. Związki te autor odkrywa przed czytelnikiem stopniowo, a dodatkowym walorem, wymuszającym na czytelniku uważną lekturę, jest fakt, że większość z postaci nie jest bynajmniej czarno-biała. U Górskiego prawie każdy ma coś na sumieniu, dzięki czemu czytelnik ma szansę na samodzielną zabawę w detektywa i nie będzie to łatwa łamigłówka.

U Górskiego prawie każdy ma coś na sumieniu, dzięki czemu czytelnik ma szansę na samodzielną zabawę w detektywa i nie będzie to łatwa łamigłówka.

Narracja powieści jest utrzymana – z wyjątkiem kilku kluczowych momentów – w wolnym tempie, skupia się bardziej na żmudnym śledztwie niż spektakularnych pościgach czy strzelaninach. Czytelnik staje się świadkiem gry prowadzonej przez bohaterów – Kruk chce dotrzeć do prawdy, prokuratura zachowuje się, jakby zależało jej wyłącznie na szybkim znalezieniu kozła ofiarnego i zamknięciu sprawy. Czy to tylko wybujała ambicja prokurator Krynickiej czy kryją się za tym czyjeś zakulisowe działania? Odpowiedź być może znajduje się na kartach książki, choć pewności nie będzie aż do samego jej końca.

Pomysłowa, rozbudowana fabuła, barwny język, kontrasty w zachowaniach i emocjach bohaterów, popełniane przez nich błędy – zawodowe i życiowe, oddające charakter postaci ostre, a niekiedy zabawne dialogi – stanowią o sile powieści Piotra Górskiego. “Kruk” to dobrze napisany kryminał, a jeśli ktoś lubi samodzielnie typować sprawcę zbrodni w trakcie lektury, nie będzie zawiedziony – autor skutecznie mnoży mylne tropy wyprowadzając czytelnika na manowce. Co więcej, to dopiero pierwszy tom z planowanej przez Górskiego serii, a zatem, choć zagadka zostaje rozwiązana, to nie brak tutaj także otwartych wątków, które aż proszą się o kontynuację. I być może się jej doczekają. Robert Wiśniewski

Piotr Górski, Kruk, Wydawnictwo HarperCollins Polska, Premiera: 5 lipca 2017
 
 

Piotr Górski
Kruk
Wydawnictwo HarperCollins Polska
Premiera: 5 lipca 2017
 

Zych miał rację. Prokurator Marta Krynicka wyglądała cholernie atrakcyjnie. Wysoka, szczupła, delikatna. No, delikatna tylko z wyglądu. Gdy wyciągnęła rękę na powitanie, poczuł stalowy uścisk drobnych palców i dostrzegł kilka pierścionków. Pomyślał, że Marta Krynicka nie zwykła się ograniczać. Uśmiechały się wyłącznie jej usta, nie oczy, na które opadały kosmyki długich blond włosów. Wskazała mu miejsce po drugiej stronie swojego biurka. Usiadł i czekał.
Nie czuła się zobowiązana wypełnić ciszy, która zapadła. W milczeniu przyglądała się Krukowi, jakby w ten sposób usiłowała wyrobić sobie o nim zdanie. Siedzieli tak jakiś czas, po prostu gapiąc się na siebie. Z korytarza dochodziło trzaskanie drzwi i odgłosy kroków.
– Jak wczorajsze spotkanie z matką Rakowieckiego?
– Miła kobieta. Straciła całą rodzinę, ale próbuje się trzymać.
– Dowiedział się pan czegoś?
– Tylko tego, że umrzyk nie miał przyjaciół, a matka go nie obchodziła.
– To nam w czymś pomoże?
– Nie wiem.
Marta Krynicka usiadła wygodniej na szerokim obrotowym krześle z podłokietnikami.
– Czy pana zdaniem jestem za młoda, by poprowadzić to śledztwo?
– Nie wiem.
– Dużo rzeczy pan nie wie.
– Tak. A konkretnie tych dwóch.
Zaczerwieniła się lekko, a Kruk pożałował swojej odpowiedzi. Zawdzięczał Krynickiej powrót do pracy. Wyczuwał w jej tonie pewną protekcjonalność i to go drażniło, ale w obecnej sytuacji nie powinien zrażać do siebie tej kobiety. W żadnej sytuacji nie powinien.
– No dobrze, pan ma doświadczenie, ja jestem tylko świeżo upieczonym prokuratorem. Proszę mi opowiedzieć, jak pan widzi tę sprawę.
– Za wcześnie na wnioski. Ledwie przerzuciłem akta, rozmawiałem tylko z jedną osobą z otoczenia naszego klienta.
– Naszego klienta?
Odchrząknął. To było określenie Zycha. Tak się dzieje, gdy ktoś przechodzi z handlu do policji.
– Denata. Stefana Rakowieckiego.
– Naszego klienta? – powtórzyła i pokręciła głową. – Nie prosiłam o wnioski, raczej o opis całej sprawy.
– Rakowiecki najprawdopodobniej zginął krótko po swoim zniknięciu trzynastego listopada. Był tak samo ubrany jak podczas wizyty w banku.
– A więc jednak wnioski.
Zignorował tę złośliwość.
– Medyk szacuje, że zgon nastąpił kilka tygodni przed znalezieniem ciała. W aktach nie ma wzmianki, by po trzynastym listopada ktokolwiek widział Rakowieckiego, by ktoś próbował posłużyć się jego kartą bankową albo by Rakowiecki dał jakikolwiek znak życia. Przypuszczenie, że zabito go wkrótce po zniknięciu, wydaje się uprawomocnione, choć oczywiście może być błędne.
– Nie wydaje mi się, żeby było błędne. Jeśli zabito go dla tych stu tysięcy, które miał przy sobie, mógł zginąć nawet tego samego dnia.
– Z motywem mam problem. Pieniądze wydawały się dobrym motywem, dopóki nie znaleziono ciała.
– A więc znowu wnioski.
Prokurator Marta Krynicka nie potrafiła się powstrzymać. Nagle wydała się Krukowi gówniarą i miał ochotę wytargać ją za ucho.
– Sposób zabójstwa kłóci się z motywem rabunkowym – ciągnął. – Klienta… – Zawahał się, a potem skrzywił i mówił dalej: – Klienta pobito, ale gdy wsadzono do worka, był żywy, a do środka wrzucono węże. To są tortury. Jeśli zabito go dla pieniędzy, nie było powodu do tortur, a jeśli sprawca bądź sprawcy sądzili, że mogą wydusić z niego więcej, to są na to inne sposoby. Ten sposób wymagał wyobraźni… chorej wyobraźni. Rakowiecki miał przy sobie dokumenty, kluczyki od samochodu i dowód rejestracyjny. Przestępcy, którzy zabijają dla stu tysięcy, nie pogardziliby samochodem za drugie tyle i na pewno by zabrali kluczyki i dokumenty auta. Nie wiemy, gdzie jest ford mondeo denata, ale to nie znaczy, że został skradziony.
Spojrzał na nią, jednak tym razem się nie odezwała.
– Jeśli natomiast sposób zabójstwa wybrano dlatego, że jest to jednocześnie dobra metoda pozbycia się ciała, to też nic mi tu nie pasuje. Po co węże? Dlaczego worka dodatkowo nie obciążono? Przeniesienie człowieka w worku na łódź, nawet jeśli ma się własną, to niełatwa sprawa. Na plaży zawsze ktoś się kręci, człowiek sporo waży, a Rakowiecki jeszcze żył. Może krzyczał i się szamotał. Do takiej roboty trzeba co najmniej dwóch ludzi, mnóstwo zimnej krwi i szczęścia. Łatwiej zabić, poćwiartować, obciążyć i utopić w morzu, choć oczywiście ćwiartowanie jest nie dla każdego. Idę o zakład, że w tej zbrodni chodzi o nienawiść. Ktoś tak bardzo nienawidził Stefana Rakowieckiego, że nie obchodziły go ani jego pieniądze, ani samochód, ani nawet troska o ukrycie zbrodni. Worek musiał zostać wyrzucony do morza stosunkowo blisko brzegu. Ma pani rację, prawdopodobnie Rakowiecki zginął już trzynastego listopada. – Przyznawał jej rację, żeby ją ugłaskać. To był jego wniosek.
Młoda prokurator wpatrywała się w niego z napięciem. Zaciskała zęby, ale chyba robiła to nieświadomie, pod wpływem emocji. Zaskoczyło to Kruka, przecież nie powiedział nic odkrywczego.
– Przyjmuję – odparła.
– Nie rozumiem.
– Przyjmuję zakład. O co się zakładamy?
– Chodzi o to, że ja sądzę, że to zabójstwo z nienawiści – powiedział wolno. – A pani?
– Że nie z nienawiści. Dla pieniędzy albo z podobnie trywialnego powodu. O dwa tysiące? Trzy?
Przez chwilę myślał, że Krynicka żartuje. Wyciągnęła jednak tę upierścienioną dłoń i patrzyła wyzywająco. Odczekał chwilę, po czym odpowiedział spokojnie:
– Nie.
Nie miał ochoty się zakładać. I nie stać go było na przegranie takiej kwoty. Natomiast ta propozycja sporo mówiła o prokurator Marcie Krynickiej, senatorskiej córce.
– Więc o dobry obiad.
– Mogę zaprosić panią na obiad. Zostawmy ten zakład.
– Nie interesuje mnie pańskie zaproszenie. Ręka zaczyna mnie boleć. Przyjmuje pan?
Odczekał jeszcze chwilę, po czym uścisnął jej dłoń. Przybił zakład tylko po to, by znowu poczuć dotyk jej skóry. Skórę miała przyjemną.
– Jak więc zamierza pan wygrać?
– Nie zamierzam. Zdaje się, że ktokolwiek z nas wygra, i tak pójdziemy na ten obiad. Skupię się na dotarciu do prawdy.
Znów zaczerwieniła się lekko, ale tym razem oczy jej się zwęziły.
– Sugeruje pan, że ja…
– Rzuciłem okiem na akta samobójstwa Marka Rakowieckiego. To ojciec naszego klienta. Powiesił się pod koniec września zeszłego roku. Miał problemy finansowe. Nie dało się tego udowodnić, ale poręczył pożyczkę udzieloną jego przyjacielowi przez pewnego biznesmena, Bartosza Kanię. Ten biznesmen jest nam dobrze znany, to bandzior. Przyjaciel nie spłacił pożyczki i zwinął się za granicę. Kania zwrócił się do poręczyciela, naciskał, a Marek Rakowiecki tego nie wytrzymał. Policja przesłuchała Kanię, ale wszystkiego się wyparł, a dowodów nie było. Faktem jest jednak, że Marek Rakowiecki został kilkakrotnie ciężko pobity, ostatni raz dwa dni przed śmiercią.
– Nie zgłosił pobicia na policji?
– Nie.
– Dlaczego?
– Istnieją tysiące powodów, dla których człowiek nie chce zgłosić się na policję. Trzy najpowszechniejsze: nie ufa policji, nie wierzy, że policja jest w stanie mu pomóc, albo ma coś na sumieniu. Gdy nasi ludzie dowiedzieli się o sprawie, nie mieli już kogo zapytać. Kwota długu, według Łukasza, młodszego syna, wynosiła sto pięćdziesiąt tysięcy złotych. – Gdy oczy Marty zalśniły i wyprostowała się gwałtownie. Kruk wiedział, o czym pomyślała, i wyjaśnił: – Nasi ludzie zajmujący się zniknięciem Stefana próbowali powiązać te dwie sprawy, ale nie dali rady. Dotarli do plotek, że Kania nie dostał od Stefana żadnych pieniędzy i nawet go szukał na własną rękę, gdy ten zniknął.
– Dlaczego go szukał?
Kruk wzruszył ramionami.
– Z akt wynika, że gdy zaczęło się robić ciężko, ojciec zwrócił się do Stefana o pożyczkę, ale ten odmówił. Nienawidził ojca. Marek Rakowiecki zostawił rodzinę, zniknął na dziesięć lat. Kiedy pewnego dnia wrócił, matka mu wybaczyła, ale Stefan nie. Łukasz Rakowiecki nie mógł bratu darować samobójczej śmierci ojca, obarczał go odpowiedzialnością. Ich matka, kierując się jakąś pokrętną logiką, unika tematu Łukasza, a Stefan to dla niej ideał.
– A pan co o tym sądzi?
– Naprawdę nie wiem.
– To już trzecia rzecz, której pan nie wie. Trop z Bartoszem Kanią uważam za interesujący.
– Wolałbym najpierw porozmawiać ze znajomymi Rakowieckiego i z jego narzeczoną. Z bandziorami lepiej gadać, gdy się już coś wie. Chciałbym dziś pójść na uniwersytet.
– Telefonowałam do dziekana – odparła z uśmiechem prokurator. – Znajdzie dla nas czas o szesnastej.

***

Na komendzie Kruk przeglądał sprawy, które zostawił, odchodząc na urlop. Nic się tam nowego nie zdarzyło i cierpliwie czekały na jego powrót. Ostatnio dostawał głównie spady. Podczas jego nieobecności nikt nie chciał tego tknąć.
O wpół do trzeciej dowiedział się, że ktoś pyta o niego na dole.
W pierwszym momencie nie poznał przygarbionego, chudego mężczyzny w ortalionowej kurtce, która robiła wrażenie wiecznej. Mężczyzna siedział grzecznie na ławce w korytarzu, a gdy zobaczył Kruka, poderwał się z miejsca i uśmiechnął nerwowo.
– Ja bym chciał jakoś to załatwić – powiedział – żeby polubownie wyszło, bo Zośka wyrzuci mnie z chałupy.
Kruk wreszcie pojął, kim jest ten mężczyzna.
– Złożył pan zawiadomienie o przestępstwie…
– No właśnie, ale telewizor się znalazł. – Mężczyzna mówił szybko, szeroko gestykulując, jak często robią to alkoholicy, gdy są pobudzeni. – Bo jak szwagier go zabrał i znosił po schodach, to spotkał tę sąsiadkę z parteru… Na pewno pan ją zna, taka stara i ruda, trzyma się jak cholera, i poprosił, czy może u niej telewizor potrzymać. Żeby sobie nawet pooglądała, jak chce. I jak się potem nie zgłaszał, to sąsiadka, bo ja ją dobrze znam, przyszła i zapytała, czy bym nie zabrał i nie przetrzymał dla szwagra, bo ona ma telewizor i w pokoju, i w sypialni, i w kuchni nawet taki mały, a w korytarzu to nie potrzebuje.
– Panie Paczak, czyj to w końcu jest telewizor?
– No jak to czyj? Mój. I Zośki też, tak formalnie, bo my tę wspólność mamy, ale Zośka mało ogląda. Ciągle narzeka, że czasu nie ma, jak to baby.
– Szwagier twierdzi, że to jego telewizor.
– Naprawdę? – Paczaka zatkało. Sprawiał wrażenie, że ugodzono go w serce. Po chwili podrapał się w głowę i oblizał wargi. – A może… Może i jego jest, kto go tam wie…
– Nie wie pan, czy telewizor, który jest w pana w domu, należy do pana?
– No, w sumie wiem, tylko nie jestem pewien… To istotne dla sprawy?
Kruk poważnie spojrzał mu w twarz. Bardzo starał się skupić na tej twarzy, żeby się nie roześmiać.
– Panie Paczak, zróbmy tak. Pan wycofa zarzuty, a ja nie będę robił problemów. Pogodzi się pan ze szwagrem i zadba, żeby szwagier pogodził się z panem. Wyjaśnijcie sprawę telewizora, do kogo należy. Do tego chyba nie potrzebujecie policji?
– No właśnie! – Paczak cały się rozpromienił. – Po to właśnie przyszłem, żeby to się jakoś po kościach rozeszło. Głupio, żeby szwagra wsadzać za kradzież telewizora. W końcu to jednak szwagier. No i Zośka by mi nie darowała, pan wie…
– Tak, wiem. Czemu nie przyszedł pan wcześniej? Przecież ja już mogłem narobić szwagrowi kłopotów.
– Bo ja tu przyszłem dwa razy, ale pana nie było, a mnie chcieli skierować do takiego innego… to ja nie chciałem.
– A to czemu?
Paczak podrapał się w głowę. Rzucił szybkie spojrzenie na Kruka, znowu się podrapał, po czym powiedział z wahaniem:
– Bo na tego policjanta to Dentysta wołają. Ja już umiem czytać między wierszami. Ja z żadnym Dentystą gadać nie będę. Mam zęby niepiękne, ale własne.
Wyszczerzył je, aby Kruk mógł zobaczyć. Facet sprawiał wrażenie prawdomównego. W sprawie zębów nie kłamał.
– Dobra, dobra – mruknął Kruk.
– Tylko, panie komisarzu… – Przybliżył się, dając Krukowi szansę zapoznania się z bukietem otaczających Paczaka woni, pośród których zapach przetrawionego alkoholu należał do najprzyjemniejszych. – Żeby mu ten pistolet zabrać, co? Wie pan, on pijący jest. Porządny, ale pijący, jak wszyscy. Żeby on, jak się napije, więcej ze spluwą nie latał. Ja to ja, ale u nas sami porządni ludzie mieszkają. Przestraszy się jeszcze kto, wie pan…
– Dobra. – Kruk westchnął. – Zajmę się tą bronią, ale pod jednym warunkiem.
– Jakim?
– Pan pomoże Zośce, żeby czas znalazła i coś sobie w końcu obejrzała.
– A to tak, pewnie. – Paczak gwałtownie pokiwał głową. – Pewnie, że pomogę. Dawno już sobie myślałem, żeby jej pomóc, tylko nigdy okazji nie było. Wie pan…
– Wiem. – Kruk dał mu znak, zaprowadził do swojego biura i wskazał miejsce na krześle, po czym wyciągnął z szuflady formularz. – Ja to wypełnię, a pan podpisze.
Pół godziny później zadowolony Paczak minął się w drzwiach z Martą Krynicką.
– Chciałam zobaczyć, jak pan pracuje. – Młoda prokurator usiadła na tym samym krześle, na którym przed chwilą siedział Paczak, i pociągnęła nosem.
– Uff… Co za odór. Niektórzy ludzie… – Chrząknęła. – Co to za sprawa?
– Takie tam. Napad z bronią w ręku… rabunek. Ale to już zamykamy.
Zamrugała, położyła na kolanach skórzaną torbę, do której dałoby się zapakować wieloryba, i oparła się na niej.
– Nie przypominam sobie, bym o czymś takim słyszała. Wnosimy oskarżenie?
– Chyba do tego nie dojdzie. Są wątpliwości co do stanu prawnego zrabowanego mienia, a może nawet co do samego rabunku. Dobre w tej sytuacji jest to, że Zośka w końcu poogląda telewizję, a złe, że powinienem zabrać facetowi pistolet na wodę.
Marta wywróciła oczami.
– Pańskie poczucie humoru w ogóle do mnie nie trafia. Jedziemy?
– Zobaczę, czy jest wolny samochód. Jeśli nie, weźmiemy moją toyotę.
– Możemy jechać moim. Mam golfa, jasnoniebieskiego, żeby pasował do moich oczu. – Spuściła wzrok, zaraz go uniosła i uśmiechnęła się. – Do pańskich oczu też będzie pasował.

***

Od dziekana dowiedzieli się niewiele. Ten wysportowany mężczyzna w średnim wieku powiedział tylko, że doktor Stefan Rakowiecki był specjalistą w swojej dziedzinie. Prowadził zajęcia z historii starożytnej. Również prywatnie było to jego pasją.
– Ile zarabiał? – spytał Kruk.
Rakowiecki wyciągał na rękę jakieś trzy, trzy i pół tysiąca. Gdyby miał kupić z tej pensji mondeo, uzbieranie całej kwoty zajęłoby mu trzy lata, a musiałby zrezygnować z jedzenia, picia i mieszkać pod gołym niebem. Zapytany o to, z kim Stefan się przyjaźnił, dziekan długo milczał, aż wreszcie wymienił nazwisko profesora Tadeusza Rańskiego od historii współczesnej.
– Chyba z nim się przyjaźnił, choć nie wiem, jak ostatnio wyglądały ich stosunki. Stefan wchodził w skład rady wydziału i poparł moją kandydaturę na dziekana, mimo że Rański też kandydował.
Rańskiego nie było w gabinecie, chociaż dziekan sprawdził, że o szesnastej pięćdziesiąt ma kolejne zajęcia. Kruk kątem oka przyglądał się prokurator Krynickiej. Rano tego nie dostrzegł, ale miała na sobie wysokie szpilki do jasnej garsonki. W tych szpilkach była nawet od niego wyższa.
Na korytarzu stały dwie sprzątaczki i kobieta odwrócona do Krynickiej i Kruka tyłem, która zwracała się do pracownic w sposób jednoznacznie zdradzający, że jest ich szefową. Ubrana była nie gorzej od Marty. Szpilki miała nieco niższe i bardziej wygodne, za to figurę nawet lepszą. Gdy się odwróciła, Kruk głęboko odetchnął. Rzadko spotykało się tak zachwycające kobiety. Była najczarniejszą z czarnych brunetką, z gatunku tych niewiarygodnie pięknych, które mogłyby być jeszcze piękniejsze, gdyby pozwoliły włosom rosnąć niżej niż tylko do szyi.
– Państwo do męża? – Zatrzymała gestem jedną ze sprzątaczek, która zamierzała się oddalić.
– Do Tadeusza Rańskiego. To pani mąż? – odparła Marta.
– Aha. Zszedł na dół do bufetu. Obiecał zaraz wrócić. Możecie zaczekać albo łapać go w bufecie, on…
– Zaczekamy – ucięła prokurator.
Rańska znieruchomiała, po czym wróciła do rozmowy z pracownicami.
Kruk i Krynicka usiedli na krzesłach pod żółtą ścianą. Nieopodal siedziały dwie studentki, trochę dalej jeszcze jedna. Sprzątaczki, pchając przed sobą wózki z wiadrami, poszły na koniec korytarza i zniknęły w pustej sali. Wtedy Rańska odwróciła się i można ją było podziwiać en face. Tym razem patrzyła tylko na Kruka, Krynicką ignorowała.
– Może mogę w czymś pomóc?
Kruk wstał. Starał się, by jego głos zabrzmiał łagodnie.
– Jesteśmy z policji.
– Tak myślałam. Pańska koleżanka zachowuje się jak policja.
– To prokurator.
Rańska lekko uniosła brwi i jej wzrok ześliznął się na Krynicką. Napotkała zimne spojrzenie. Kruk pomyślał, że jest to spojrzenie samicy przyzwyczajonej do zwycięstw, która nagle przestała być pewna swojej przewagi nad innymi samicami. I to pomimo że konkurencyjna samica była o jakieś dziesięć lat starsza.
– Przyszliście w sprawie Stefana, prawda?
– Znała go pani?
– Czy ja wiem? O, jest Tadeusz.
Od strony schodów zbliżał się niewysoki mężczyzna. Szedł wolno, trzymając w dłoni szklankę z kawą. Szczupły, jeszcze stosunkowo młody, ale już posiwiały. Twarz nijaka, bez wyrazu. W głowie Kruka zadzwoniło. Z miejsca zadał sobie pytanie, jakim cudem tego rodzaju mężczyzna zdobył tak atrakcyjną kobietę. Nieefektowne dżinsy i schludny sweter włożony na koszulę kazały się domyślać, że żona nie wyszła za niego dla pieniędzy. Na pierwszy rzut oka facet nie miał atutów.
– Tadeusz Rański – przedstawił się. – Spotkałem dziekana w bufecie. Powiedział mi, że państwo czekacie.
– Porozmawiamy? – spytał Kruk, a Krynicka stanęła obok.
Rański skinął głową. Uśmiechnął się do żony.
– Wrócę dziś później – powiedziała. – Potwierdzili mi zlecenie na wieczór.
Profesor znowu skinął głową, choć już się nie uśmiechał.
Gabinet Rańskiego był mały, wręcz klaustrofobiczny, a z tabliczki przy drzwiach Kruk dowiedział się, że profesor dzieli go z dwoma magistrami. Gdy usiedli, a pani prokurator i oficerowi śledczemu przypadły krzesła przeznaczone dla przychodzących na zaliczenia studentów, profesor wskazał leżącą na biurku gazetę.
– Wszędzie o tym piszą.
Kruk poprosił o gazetę i przebiegł wzrokiem artykuł na pierwszej stronie. Potrzebował kilkunastu sekund, by zorientować się, jak sprawę postrzega prasa. Cóż, nie wyglądało to najlepiej. Wątpił, aby prokurator Krynickiej zależało na tego rodzaju popularności, ale zapewne już znała ten artykuł i nie widać było po niej śladu zmieszania.
– Ja… jestem przerażony – rzekł Rański.
Kruk milczał. Miał nadzieję, że Krynicka też się nie odezwie i pozwoli Rańskiemu mówić w swoim tempie. Gdy świadek przejawia inicjatywę, warto mu na to pozwolić. Pytania zawsze zdąży się zadać.
Milczała. Zdaje się, że jeśli coś zostało napisane w policyjnych podręcznikach, można było liczyć na to, że Marta Krynicka to zna i zastosuje.
– Zawsze fascynowała go poena cullei i tak właśnie zginął. – Rański wzdrygnął się, popatrzył na ich twarze i wyjaśnił: – Kara worka, starożytny rzymski zwyczaj karania najgorszych zbrodniarzy. Bardziej rytuał niż egzekucja. Zamknięcie człowieka żywcem ze zwierzętami w worku z wołowej skóry i utopienie w morzu.
– Węże? – spytała Marta.
– Pies, żmija i małpa. W każdym razie te zwierzęta towarzyszyły skazańcowi w starożytnym Rzymie.
– Pan sądzi, że to ten rytuał? Mamy tylko trzy węże, do tego niejadowite.
– Nie wiem. – Rański przygarbił się. – Ale od razu mi się skojarzyło. Stefan dużo o tym mówił, w ogóle temat rzymskich tortur to był jego konik. Gdy znaleziono go w worku na plaży, wydało mi się oczywiste, że to poena cullei. – Zastanowił się. – Teraz już mi się to nie wydaje takie oczywiste.
– Może nam pan opowiedzieć więcej o tym rytuale? – spytał Kruk.
– Nie jestem specjalistą od czasów rzymskich. To, co o tym wiem, wiem od Stefana. Kara worka była przeznaczona dla ojcobójców, bo dla Rzymian zabicie ojca stanowiło wyraz najwyższej degeneracji.
Krynicka nerwowo poprawiła się na krześle.
– Pan oczywiście wie, że ojciec Stefana Rakowieckiego zginął krótko przed zniknięciem Stefana?
– Wiem, ale to było samobójstwo.
– Tak stoi w aktach. Czy obiło się panu o uszy, że ktoś miał inne zdanie?

 
Wesprzyj nas