Kapitalna powieść o Polsce i Polakach w krzywym zwierciadle. Do Barda Śląskiego, gdzie znajduje się Matka Boska Płacząca, udaje się autokarem niezwykła pielgrzymka.


BardoPatrioci, narodowcy, męczennicy, emeryci, narzeczeni, single szukający szczęścia na portalach randkowych, a nawet adepci wiedzy ezoterycznej – wszyscy jadą do Barda w nadziei na cud, który odmieni ich życie. Na czele grupy stoi pilotka-przewodniczka – charyzmatyczna matka Małgorzata, siostra przeorysza.

Nieprzenikniona dla śmiertelnika opatrzność poprowadzi ich jednak zupełnie inną drogą, a to, co wydarzy się podczas nietypowej podróży, przypominać będzie momentami sceny z pełnych absurdalnego humoru filmów Quentina Tarantino.

***

Zimna furia, wściekłość i wrzask, mowa nienawiści i przemysł pogardy, czyli Agnieszka Szpila powraca z powieścią, w której przystawia Polsce lustro do twarzy. Nie jest to twarz bardzo sympatyczna, choć wielu bohaterów książki uważałoby pewnie, że jest inaczej.
Anna Dziewit-Meller

„Kto sprawę spierdolił? – spytał Jezus dość bezpośrednio, choć i do takiego dyskursu Bożego była Małgorzata przyzwyczajona, wiedziała bowiem, że kto jak kto, ale Jezus na pewno w tańcu się nie pierdoli, tylko mówi, co i jak, i popycha sprawy do przodu, choćby miał skończyć na krzyżu. – Biskup na żaden mój list nie odpowiedział. Papież także. Milczą, milczą i milczą. Sto listów do nich wysłałam. A wszystkie bez odpowiedzi. Do Torunia też napisałam z prośbą o odczytanie Lucky Seven na antenie – może to błąd PR-owy, ale duża grupa docelowa. I do kardynała Znicza. I nic. Nawet Znicz nic”
– fragment powieści

Agnieszka Szpila
Bardo
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 18 kwietnia 2018
 
 

Bardo


***

1. Proszę mi powiedzieć, jak wysoka jest Matka Boża, którą widzicie?
– Około 165 cm. Tak jak ja. (Vicka)
2. Jest szczupła, zgrabna czy…?
– Raczej szczupła.
3. Ile mogłaby ważyć?
– Około 60 kilogramów.
4. Czy wygląda starzej, kiedy jest z Dzieciątkiem?
– Wygląda normalnie – tak samo.
5. Kiedy Matka Boża jest z wami, zawsze stoi czy…?
– Zawsze stoi!
6. Na czym stoi?
– Na obłoczku.
7. Jakiego koloru jest ten obłoczek?
– Obłoczek jest białawy.
8. Czy Matka Boża ma dołeczki na twarzy, tak jak to mają niektórzy ludzie?
– Zwykle nie ma. Może troszkę, kiedy się śmieje. (Mirjana)
9. Jakiego koloru są oczy Matki Bożej?
– Oczy są cudowne! Wyraźnie niebieskie (wszyscy). 
10. Jaki kształt nosa ma Matka Boża: wąski czy…?
– Ładny, mały nosek (Mirjana) – normalny, harmonizujący z twarzą. (Marija)
11. A brwi Matki Bożej?
– Brwi są cieniutkie – normalne – czarne.
12. Co ma na sobie Matka Boska?
– Suknię.
13. Dokąd sięga suknia?
– Do obłoczka, na którym stoi – spada w obłoczek.
14. Czy Matka Boża poza suknią nosi coś jeszcze?
– Ma welon na głowie.
15. Dokąd sięga?
– Sięga do obłoczka, tak jak i suknia.
16. Porusza rękoma, gestykuluje podczas objawienia?
– Nie gestykuluje, chyba że na coś wskazuje.
17. Czy widać paznokcie?
– Widać częściowo.
18. Jakie są – jakiego koloru?
– Normalnego koloru – białe jak śnieg. 

Na podstawie książki Janko Bubalo 1000 spotkań z Matką Bożą, tłum. Maria Balewiczowa

Prolog

Gdy na pasku wiadomości nadawanych w porannym paśmie TVN24 ukazała się informacja o katastrofie drogowej, w której zginęło ni mniej, ni więcej, tylko czterdziestu czterech pielgrzymów jadących do sanktuarium Matki Boskiej w Bardzie Śląskim, Rafał i Olaf szykowali się do szybkiego numerku w błękitnej niczym niebiosa atłasowej pościeli ze sklepu Almi Decor w podwarszawskich Jankach. Plazma zwieszona z sufitu, przypominająca (na siłę) plackowaty zegar na ciut szmirowatych – pewnie przyznacie – obrazach Salvadora Dalego, miała wprowadzić tych chłopcomężczyzn w gorący nastrój dzięki filmowi, który jeden z nich (Olaf) odkrył ostatnio na youporn.com, choć w sumie zgrabniejsza byłaby tu końcówka „come”. I’m coming, Ich komme, ruf mich an. Null, null, zwei und zwanzig, acht und sieben i tak dalej. W krótkim utworze filmowym wątpliwej proweniencji i treści (a takie przecież kręcą najbardziej!) dwóch białych mężczyzn w pseudokolonialnym outficie: w opiętych szortach w kolorze pustyni, obcisłej podkoszulce o barwie czekoladowego brązu (jeden), drugi zaś w bermudach białych jak śnieg z alpejskich szczytów oraz w imitującym skórę lamparta T-shircie, w kapeluszach typu panama, opierając się o skałę (co chwilę spryskiwaną przez morze), przyjmowało pieszczoty od trzeciego mężczyzny, którego odcień skóry, jak również kruczoczarna barwa włosów przykryta finezyjnym różowym jak pianka marshmallow turbanem wskazywały na kraj pochodzenia (Indie!).
I nawet jeśli zachodnioeuropejski „blow job” odbywał się tu w pozycji kolonialnej – biali jak zwykle górą, beżowi na kolanach. Film ukazywał jądro perwersyjnej radości ofiary z bycia ofiarą (beżowy), a kata z bycia katem.
Hindus, dzierżąc w brudnych, lepkich, złodziejskich z dziada pradziada dłoniach berła swych białych najeźdźców, zdawał sobie świetnie sprawę z tego, że to dzięki jego sprytowi i oralno-manualnym talentom biali za moment osiągną szczyt.
Filmik dość szybko podniecił chłopcomężczyzn i sprawił, że już po chwili zaczęli obdarzać się pocałunkami i pieścić nieśpiesznie swe czułe miejsca – te zakątki, przylądki i wyspy na mapie ciała, które podbija się zawsze jako pierwsze ze względu na ich strategiczne dla przyjemności znaczenie. Dla Rafała, który jeszcze całkiem niedawno stał – dosłownie i żargonalnie – po przeciwnej stronie seksualnej barykady (miał za sobą wyłącznie związki hetero), ów podbój terytorium wyznaczonego przez ciało kochanka przebiegał teraz według zupełni innej osi, dla Olafa zaś była to „normalka”. Olaf od pierwszej kropelki żelu, nałożonej na włosy zawsze ścięte podług najnowszych trendów światowego fryzjerstwa, wytyczanych przez Londyn i Nowy Jork, przeczuwał, a nawet wiedział, że bliżej mu do pozbawionych tłuszczu na biodrach i udach męskich, szorstkich ciał niż do żeńskich, które zachodziły w ciążę i brzydły, które pachniały – jak mawiał ojciec Olafa – bałtycką flądrą i śmiercią, a w dodatku produkowały coś tak potwornego jak mleko.
Film z piętnastym już chyba rozbryzgiem morza o skałę, na której spoczywały ciała mężczyzn w panamach, nabrał wreszcie właściwego tempa. W grande finale biali strzelali do Hindusa ze swoich różowych, nabrzmiałych pistoletów, a Hindus zamiast śmierci przyjmował w siebie, w rozmaitych konfiguracjach, ciała (zakładających jednakże dominację białych) bielsze od szczytu Kanczendzongi (8586 m n.p.m.) nasienie potomków królowej Wiktorii, a zatem nasienie swojego najeźdźcy, by rzec nawet górnolotnie, swojego „pana”.
Koniec filmiku zaskoczył Olafa i Rafała, a do finiszu zabrakło im może dwóch, trzech minut. Olaf dał znak Rafałowi, że już włącza następny po to, by jednak skończyć razem z tymi, których podglądali od początku zbliżenia, by było im raźniej, bardziej wspólnotowo i – co tu kryć – bardziej podniecająco. I w tym momencie stało się coś, co nie zdarzyło się nigdy wcześniej: gdy z komputera podłączonego kabelkiem do plazmy już miał polecieć kolejny film, komputer odmówił posłuszeństwa i się wyłączył, pozostawiając Olafa i Rafała nabuzowanych poprzednim pornodziełem na pastwę telewizji kablowej, z włączającymi się jako pierwsze, zgodnie z zaprogramowaniem, wiadomościami. Chłopcomężczyzna Olaf dopiero teraz spostrzegł to, co mógł zobaczyć już wcześniej, tuż przed podłączeniem komputera z porno do plazmy: pokazywane od ponad kwadransa zdjęcia z wypadku autokaru pielgrzymkowego, opatrzone czarnym paskiem u dołu ekranu, z rozmaitymi napisami. Widząc zdjęcia oraz czytając komentarze, Olaf zaniechał kontynuacji oralnych pieszczot i koncentrując się na jednym z powtarzających się zdjęć, powiedział:
– Patrz, Rafał, what the fuck? – co w polskim tłumaczeniu oznacza ni mniej, ni więcej, tylko: ożeż kurwa!?! – Ta laska wygląda jak twoja eks, prawda?!
Rafał, próbujący osiągnąć szczyt już tylko dzięki własnemu zaangażowaniu i ciężkiej pracy rąk, przerwał masturbację i utkwił na moment wzrok w plazmie.
Jak to?! Teri?! Teresa?! Jego była dziewczyna, a właściwie eksnarzeczona, którą zostawił pół roku temu dla Olafa, pięknego recepcjonisty z sopockiego Grand Hotelu?!
Na miejscu wypadku oprócz tłumu gapiów była straż pożarna, policja i prokurator. Kamera robiła najazd na szwadron okutanych w dziwne szmaty postaci, z głowami ogolonymi na łyso. To buddyści – jak podaje reporter na podstawie pomruków miejscowych – z buddyjskiego ośrodka oddalonego od miejsca wypadku o kilkaset metrów. Skąd się tu wzięli? Po co przybyli? – zapytuje prowadzący materiał na żywo dziennikarz. Mówią coś o buddyjskiej sandze oraz Święcie Ofiarowania Tysiąca Lampek. Kamera robi zbliżenie na dziesiątki tealightów, które te łyse pały zapalają teraz w miejscu zderzenia autokaru z tirem. Mówią do kamery, że to w intencji pokoju dusz, które zdaniem ich Mistrza – stuletniego mężczyzny o twarzy przypominającej klif morski skrzyżowany z siedzącą na nim rybitwą (nazwisko nie do powtórzenia, więc reporter poddaje się po trzeciej próbie) – znajdują się teraz na granicy życia i śmierci, a raczej śmierci i ponownego zejścia w kanał rodny, czyli narodzin. Przysłuchujący się temu tubylcy popatrują na pomarańczowych okutańców spod byka. Niektórzy nie kryją się przed kamerą z ostrzejszymi reakcjami i spluwają na ich widok przez lewe ramię, czyniąc pośpiesznie i trochę „na odpierdol się” znak krzyża. Ktoś z tłumu chwyta kamień, by „utłuc diabła”, jednak szczęśliwie nie trafia, bo gdyby trafił, to już by do nieba nie poszedł, bo z pewnością by zabił. Buddyści z pobłażliwym uśmiechem i duchową wyższością zwracają się do miejscowych, prosząc o powstrzymanie się od zwierzęcych instynktów i o udział we wspólnej modlitwie i medytacji, co powoduje tylko narastanie agresji, bąbelkowanie hejtu i przyspieszoną fermentację uczuć religijnych o podłożu patriotycznym.
Kamera upodobała sobie Mistrza. Operator daje zbliżenie na książkę, którą Jego Świątobliwość Kliforybitwa wyciąga ze szmacianego tobołka na kiju. Ho, ho, ho! Eno, eno, eno! Zasiadający przed telewizorami widzowie koncentrują uwagę na tytule książeczki: Tybetańska Księga Umarłych. Dźwiękowiec wchodzi w kadr, bo ucieka mu głos Mistrza czytającego na głos fragmenty. Czytane frazy zakłóca pieśń żałobna będąca katolicką mantrą: „Dobry Jezu, a nasz Panie, daj im wieczne spoczywanie”. Na to wszystko – na tę kakofonię złożoną z żałobizmu i żałosności – nakłada się głos reportera rozmawiającego to z tym, to z tamtym, próbującego stuningować katastrofizm tej katastrofy i melodramatyzm tego dramatu. Widzimy, jak krążąc nad ludzką padliną, dziennikarzyna rozdrapuje słowami szponami (kolejna katastrofa w niekończącym się cyklu katastrof narodowych: Las Kabacki, Gdańsk-Kokoszki, Vizille, Katyń, Smoleńsk) te rany, które nigdy nie zabliźniły się w polskim narodzie. Rany sączące się z kart polskiej historii.
Kłapie i kłapie, dziobie i dziobie, sam nie wierzy w te swoje teorie, ale robi to tak, że nagle wierzy mu cała Polska siedząca teraz przed telewizorem i posilająca się tą katastrofą niczym chlebem z pasztetem lub mortadelą.
Dla dziennikarza taka katastrofa to odlot. Wreszcie jest temat, na którym może wypłynąć. Do takich okazji jest trenowany od lat. Chwytając „takiego newsa”, natychmiast dokleja sobie sztuczne łzy, a zęby pociera specjalnym węglem, by zdążyły się wybielić jeszcze przed wejściem na wizję. Teraz rzut oka na kodeks postępowania w sytuacjach szczególnych: śmierć celebrytów i narodowe żałoby. Reporter przeżywa katastrofę w takim wymiarze, w jakim zezwalają mu na to określone w kodeksie paragrafy.
Tymczasem na czarnym pasku informacyjnym u dołu ekranu pojawia się nowa informacja: „Według rzecznika episkopatu w autokarze znajdowali się pielgrzymi jadący do Barda, do Sanktuarium Matki Boskiej Strażniczki Wiary. Jechali modlić się o cud. Każdy o własny, bo – jak dodaje rzecznik – Bardzka Madonna już w średniowieczu słynęła z rozlicznych cudów na tych ziemiach, a w jej ręce powierzali swe troski pielgrzymi z całego świata”.
Rafał nie może oddychać, bo faktycznie dostrzega wśród ofiar Teresę. Wszystko się zgadza, niestety. Rafał zamyka oczy, do których powoli napływają łzy znad Bałtyku, nad którym perfidnie zostawił ją, udając się pierwszy raz w życiu na jawną gejowską schadzkę na plaży. Już nie ma dzikich plaż, już nie ma jego dawnej dziewczyny Teresy, z którą mógł wszystko… prócz seksu. Są teraz tylko rozwrzeszczane, oszalałe mewy, bursztyny z pradawnymi szczątkami istnienia, tyle że zrobione z plastiku, oraz Irena Santor. Lecz mimo że wszystko się zgadza – czyli podpis pod zdjęciem identyfikujący ofiarę – tak naprawdę nie zgadza się nic!
– To niemożliwe! Ona by nie pojechała na pielgrzymkę! Ona kasza jaglana nawet w lecie, ona joga, pilates, ona zazen! Ona zamiast różańca czerwoną wełenkę na rękę! Ona buddystka! Ona tradycyjna chińska medycyna! Ona zazen! A tu jakaś Matka Boska Bardzka, autokar śmierdzący paprykarzem i piwem. Co to ma być? To pomyłka, rozumiesz, stary ?! To jakaś straszna pomyłka!

Część I. Kiedy ranne wstają zorze

Berta Brandt

Dnia szóstego czerwca Roku Pańskiego 1884 żona znanego na Śląsku cieśli Walentego Brandta, Berta Brandt, wstała jak zwykle na moment przed świtem. Zanim rozdzwoniły się dzwony w kościele parafialnym pod wezwaniem Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny, zanim rozdudniły się podkute przez sąsiada kowala końskie kopyta przydrożnych kupców ciągnących na targ do Kłodzka, zanim rozdarł się kogut i zanim jutrzenka, czyli Gwiazda Poranna, rozpłatała nieboskłon swym światłem. Ten brzask poprzedzający prawdziwy świt od zawsze zastanawiał Bertę. Jakże to – myślała – czy słońce do swoich codziennych narodzin potrzebuje aż takich zapowiedzi? Nie wiedziała wtedy, bo skąd mogła wiedzieć, że zorza poranna to Wenus widoczna na niebie tuż przed wschodem. Jednak ten bezruch, cisza i czerń spowijające świat swym całunem, rozrywane ostrym cięciem jutrzenki po to, by z płatów materii i atmosfery wyłuskać słońce i zmusić świat do pobudki jego jaskrawym jestestwem, ukazywały się Bercie co dzień jako prawdziwy cud natury, jako jej poród.
O tak wczesnej porze chłód daje się we znaki nawet w lecie. Popijając wywar z arcydzięgla, który gotowała zawsze na wieczór, tak by w ciągu dnia ordynować to ziele odwiedzającym ją najczęściej ciężarnym kobietom, drugą ręką głaskała kotkę, która nie dalej jak wczoraj wydała na świat drugi swój miot i grzała się z nim przy ciepłym kuchennym piecu. Pity z rana arcydzięgiel sączył w nią spokój i pewność, których potrzebowała, by dalej, w tajemnicy przed swoim mężem i innymi mężami w całej okolicy, a przede wszystkim przed takim czy innym Bogiem, móc robić dalej to, co robiła od lat, obok odbierania porodów, tak jak jej matka i babka, a kto wie – może i także prababka, w każdym razie od zawsze i po kres czasów jej linia żeńska.
Tego dnia, wyprawiając męża do pracy, dała mu jeszcze w drzwiach, przytulając się do niego mocno całym ciałem, poczuć ciepło płynące z jej bioder i brzucha, tak by myślał o niej przez cały dzień, a w nocy zapragnął jej znowu. Może księżyc wiszący bezczelnie nad sadem i odbijający się w rzece płynącej zaraz koło ich domu, a zatem dwa pełne księżyce pomogą tym razem w zasianiu w brzuchu Berty potomka, co nie udało się im jak dotąd przez cztery lata nieustających starań.
Zjadła na śniadanie ciasto wiśniowe, które przywiozła jej wczoraj znajoma Czeszka Eliszka w podzięce za spędzenie płodu w tajemnicy przed mężem Bohuszkiem, którego duszę i ciało zamieszkują wiecznie chcące żreć i mnożyć się głodne demony, choć Eliszce nie starcza już sił na zajmowanie się z roku na rok powiększającą się gromadą. Dojadając okruszki, Berta usłyszała, jak ktoś załomotał do drzwi. Kiedy je otworzyła, ujrzała rzezaka Guttmanna w zakrwawionym fartuchu, z nożem szechickim w ręce:
– Esterka rodzi!
Berta pobiegła za nim na rynek, gdzie pod numerem siedemnastym mieścił się jego sklep koszerny, na którego tyłach, w podwórzu, Guttmann rzezał ptactwo i bydło zgodnie z zasadami szechity.
Na skąpanym słońcem podwórzu wykrwawiała się krowa, której szajchet Guttmann poderżnął przełyk i aortę dokładnie w tym momencie, w którym młodziutkiej Esterce odeszły wody i zaczęła rodzić. Zdążyła zejść po schodach do części sklepowej, by powiedzieć ojcu o wodzie, która wylała się z niej jak z wiadra, gdy nie znalazłszy go za sklepową ladą, udała się w głąb sklepu, gdzie było wyjście na podwórze. Podejrzewała, że właśnie tam znajdzie ojca. Zobaczyła go pochylonego nad krową, która z poderżniętym gardłem wykrwawiała się w potężnych konwulsjach nad trzymanym przez Guttmanna wiadrem. W tym momencie zaczęły się skurcze.
Gdy Berta stanęła na podwórzu ubojni, ujrzała Esterkę leżącą na zbryzganej zwierzęcą krwią ziemi i aż krzyknęła z przerażenia. Nakazawszy rzezakowi, by pomógł jej przenieść Esterkę do izby na piętrze lub chociaż do sklepu, usłyszała, że to niemożliwe, bo w Esterkę wstąpiła jakaś nadludzka siła, która szarpie nią tak, że nie można jej nijak uchwycić, a nawet dotknąć, bo kopie, gryzie, przeklina i jest silna jak diabeł.
Głupi Izaak – pomyślała Berta – ma teraz za swoje! Jak można było oddać niespełna trzynastoletnie dziecko takiemu capowi na splugawienie i zbrukanie, wierząc w opowiadane przez niego bzdury o jakimś tam Bożym Królestwie!? Stary cap przyszedł tu nie wiadomo skąd i podaje się za potomka jakiegoś Mesjasza ze Smyrny, siejąc tym starym kudłatym Żydom tylko mętlik w głowie i spustoszenie w kieszeni. Szarlatan jeden, zamiast się za robotę jaką brać, bierze się tylko za młode dziewki, by „płodzić” – jak powiada „nowe plemię Izraela”. W niecałe trzy lata dwadzieścioro troje dzieci narobił, nie licząc tych, które na prośbę żydowskich kobiet spędziła w tajemnicy przed nim i radą żydowską we wsi. Topiły potem te płody w rzece. Nieraz się zdarzało, że topielcy dopływali Nysą do Kłodzka, gdzie patrzyli na nie z postumentów wszyscy święci, w tym i Nepomuk. Szemrany potomek Mesjasza pierwej brał się za żony swych uczniów, a ostatnio i za ich córki, także takie młodziutkie jak Esterka Guttmannówna, której matka – Rebeka – trzynastego porodu już nie przeżyła, bo miała od tych porodów ruchomą miednicę. I choć Berta jej śmierć z ułożenia płodu przepowiedziała, namawiając do pozbycia się dziecka, jeszcze póki nie było za późno, Rebeka przestraszyła się gniewu Guttmanna. Dostał on kręćka na punkcie tego szarlatana i oddawszy mu w posiadanie ciało swej żony, zaczął przeznaczać mu także i dzieci. Stary Guttmann nie chciał słyszeć o spędzeniu płodu, skazując tym samym Rebekę na śmierć, a własnym dzieciom odbierając ukochaną matkę.
Jak to się stało, że stary cap Chaim, podający się za potomka jakiegoś Mesjasza, uzyskał zgodę niektórych Żydów na plugawienie swoim nasieniem ich żon, a potem potomstwa – to się Bercie zupełnie nie mieściło w głowie. Podejrzała go raz o zmroku w Domu Modlitwy przez okno, jak modląc się żarliwie i przeżuwając coś jakby gałązki z igliwiem, zaczął poruszać dziwnie biodrami, zataczając nimi koła – po siedem w każdą stronę: siedem jak siedem dni pełnego stworzenia świata, siedem jak siedem boleści Maryi Panny, siedem jak siedem ostatnich słów Jezusa na Krzyżu, siedem jak siedem pieczęci w Apokalipsie, siedem jak siedem lat, w których Salomon budował świątynię, siedem jak siedem czar boskiego gniewu i siedem jak siedem głów apokaliptycznej bestii – po czym sięgnął do spodni i wyjął z nich nabrzmiały członek, i zaczął okładać go gałązkami, po czym pocierać dłońmi i modlić się jeszcze bardziej żarliwie po to, by w końcu zbezcześcić Torę.
Wówczas pobiegła do kłodzkiego rabina, który właśnie przemawiał na bardzkim rynku do zgromadzonych tu Żydów, by przekonać ich do dołożenia pieniędzy na pokrycie dachem kłodzkiej synagogi, i zaczęła mu opowiadać o tym, co widziała. Ten zaś przegonił ją kijem, którym podpierał się podczas chodzenia ze względu na przykrótką nogę, krzycząc za nią, że ma się od spraw żydowskich trzymać z daleka i zainteresować swoim Mesjaszem, bo z tego, co wie, to przez półgłówków, których sobie wybrał na uczniów, skończył jak zwykły bandyta, na krzyżu!

 
Wesprzyj nas