W książce “Ostatni portret Melanii” autorka bawi się motywami rodem z kultury masowej i stereotypowymi cechami „literatury kobiecej”.


Ostatni portret MelaniiArtysta malarz Igor Żurek i księgowa Melania Łucka tworzą szczęśliwą parę. Mieszkają w domu nad jeziorem. W pewien sierpniowy poranek Igor budzi się i spostrzega, że Melania zniknęła. Rozpoczyna poszukiwania, które stopniowo ujawniają drugie dno ich związku. Jak się okazuje, Igor i Melania skrywają kilka mrocznych sekretów.

W zwariowanej podróży Żurkowi towarzyszy Nikola Napiecek, miłośniczka różowych skuterów, kolczyków w nosie i osobliwych opowieści.

Bohaterką książki jest również słynna pisarka Sandra Sauer. Wielbicielkami jej powieści są Melania i Nikola. Dla Igora zaś fenomen poczytnej autorki jest równie niezrozumiały jak zniknięcie Melanii.

Autorka bawi się motywami rodem z kultury masowej i stereotypowymi cechami „literatury kobiecej”. Żartobliwy styl, plejada barwnych, świetnie sportretowanych postaci i ich życiowe perypetie pokazują jednak, że powieści dla kobiet, traktowane w “Ostatnim portrecie Melanii” z przymrużeniem oka, mogą skłaniać czytelniczki do głębszych refleksji: jak przeżywać stratę, jak szukać siły w sobie, jak dążyć do celu.

“Ostatni portret Melanii ” to pierwsza część trylogii „Ostatnie”.

Ewa Madeyska – pisarka, dramatopisarka, scenarzystka – za powieść “Katoniela” była nominowana w 2008 r. do Nagrody Literackiej Nike. Prowadzi warsztaty prozatorskie w Collegium Civitas.

Ewa Madeyska
Ostatni portret Melanii
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 22 maja 2018
 
 

Ostatni portret Melanii


Zamiast motta:
 
To jest gawęda dla dorosłych.
Pojawiają się w niej czasem brzydkie słowa.
Tak jak w życiu pojawiają się czasem brzydkie wydarzenia.

Kornelia Kłosowska

ROZDZIAŁ PIERWSZY,

w którym Igor Żurek budzi się z rogami przyprawionymi do stóp, a komendant Świda poznaje nowe słowo

W ostatnią niedzielę sierpnia Igor Żurek obudził się z bólem karku, głowy i żołądka oraz z twarzą w talerzu pełnym resztek po sobotniej kolacji. Noc spędził na krześle. Przy stole w jadalni.
Z jego stóp zwisały lapońskie skarpety Melanii. Te ze skórzaną podeszwą. We wzory z gwiazdkami. Z doszytym na wysokości kostek pluszowym porożem reniferów.
– A to co znowu? – wyszeptał.
Ściągnął skarpety. Jedną cisnął za siebie, drugą przed siebie. Wstał i podszedł do fotela. Zdjął wiszący na jego oparciu miękki koc w biało-szarą kratę. Zmarzł. Nie ma co się dziwić, sierpniowe noce bywają naprawdę chłodne.
Zanim zarzucił koc na plecy, zachwiał się i klapnął bezwładnie w fotelu.
Pomasował skronie. Próbował przypomnieć sobie, co się wydarzyło dzień wcześniej.
Przeczesał dłonią jasne kędziory do ramion.
Poczuł, że są lepkie.
Podszedł do lustra wiszącego w holu i ujrzał, że jego twarz, szyję i tors zdobią brunatne strugi.
Krwi?
Na stole w jadalni, między sałatką z pieczonych batatów a makaronem z duszoną cukinią, pietruszką i kaparami, odnalazł telefon i zadzwonił na policję.
Raz jeszcze pomacał lepkie zacieki na twarzy i torsie. Maź została na palcach. Z obrzydzeniem najpierw ją powąchał, następnie polizał i stwierdził, że to, co wziął za krew, to czerwone wino. Pomyślał, że odwoła wezwanie, lecz nie udało mu się ponownie połączyć z posterunkiem. Znowu znalazł się w komunikacyjnej czarnej dziurze. W Przedwiośniu wszystkie sieci komórkowe traciły zasięg. Czasem na dłużej, czasem na krócej, ale zawsze.
Postanowił, że zanim przybędą policjanci, doprowadzi się do porządku. Chłodny prysznic. Świeże ciuchy. Kawa z mlekiem.
„A może by tak posprzątać?” – pomyślał, rozglądając się po kuchni, jadalni i salonie. Stwierdził jednak, że nie ma ochoty na bohaterskie zmagania z garami. W ostatnią niedzielę sierpnia czuł się jak kupa gnoju w najciemniejszym kącie stajni Augiasza. „Bałagan może poczekać do środy na panią Lesię”, zadecydował. Mężna Ukrainka przyjeżdżała do Przedwiośnia raz w tygodniu, żeby wykonać pracę Herkulesa.
W drodze z kuchni do jadalni nadepnął bosą stopą na widelec.
Zaklął.
Widocznie impreza wymknęła się spod kontroli. Pamiętał kilka takich melanży z Zulą i Czopkiem. A dokładnie dwa. Oba zaczęły się niewinnie, lecz ten drugi skończył się oryginalnie. Po parapetówce u znajomego rzeźbiarza (specjalizował się w ludowym rzeźbiarstwie kultowym) Igor obudził się w wannie. Leżał w pozycji trumiennej, nadgarstki miał przewiązane różańcem, a w dłoniach trzymał reprodukcję słynnego Dance macabre. Nigdy się nie dowiedział, kto zrobił mu taki kawał, chociaż domyślał się dlaczego. Od dziecka żył z piętnem syna właściciela zakładu pogrzebowego.
„Policja zaraz tu będzie”, stwierdził i wrzucił kilka talerzy do zlewu. Trochę za głośno. Melania irytowała się, kiedy robił hałas w kuchni. „A tak właściwie to gdzie ona jest?”
Nie znalazł jej ani w domu, ani w ogrodzie, ani na tarasie, ani na pomoście.
Zorientował się, że garaż jest pusty, nie ma samochodu, a z domu zniknęły dokumenty, kluczyki i laptop Melanii.
„Włamanie z porwaniem?”

* * *

Komendant Jędrzej Świda i aspirant Bartłomiej Stolarski pojawili się w Przedwiośniu czterdzieści pięć minut później, chociaż dojazd z posterunku w Dobroczyniu zajmował latem dokładnie dwanaście minut, zimą trochę więcej, ponieważ czasem padał śnieg, czasem z powodu śniegu pojawiały się zaspy, a czasem wystarczył mocny deszcz, żeby sprawną komunikację uniemożliwiły głębokie kałuże i gęste błoto.
Aspirant Stolarski mruknął, że rozejrzy się po otoczeniu.
Komendant Świda usiadł za stołem w jadalni. Zdjął sweter i czapkę. Odsunął salaterkę z pastą z soczewicy.
– A to co? – zapytał.
– Czekoladowy budyń z chia na mleku kokosowym.
Świda westchnął, potarł czoło, ułożył przed sobą notatnik, długopis i paczkę chusteczek higienicznych. Jesienią i wiosną męczyła go alergia. Uczulenie nie wiadomo na co. Według żony komendanta, Marysi, pewnie na wieprzowinę i piwo.
Niekoniecznie. Jędrzej Świda nigdy nie kichał przy grillu.
– A pan? Będzie pan tak stał? – zapytał Świda.
Igor usiadł na krześle po drugiej stronie stołu. Podał dowód osobisty i przyglądał się, jak komendant spisuje jego dane.
– Więc Melania Łucka zniknęła – oznajmił Świda. Ogarnął karcącym spojrzeniem brudne talerze z resztkami jedzenia, porozrzucane garnki i półmiski w kuchni, kilka pustych butelek po piwie, trzy po winie, wreszcie czerwoną plamę na kudłatym dywanie. – A to? Co to jest?
Igor też popatrzył na dywan.
„Naprawdę ładny był”, westchnął. „Szkoda”.
– W sztuce to się nazywa performance – odrzekł. Nic lepszego nie przyszło mu do głowy.
– Per co? – zapytał komendant podejrzliwie.
– Taka sytuacja artystyczna.
Świda podniósł się ciężko, szesnaście kilogramów nadwagi nie ułatwiało pracy w terenie. Przeszedł przez kuchnię. Nie zauważył, że do podeszwy jego policyjnego buta przykleiła się żółta karteczka, która przed momentem sfrunęła z drzwi lodówki. Uklęknął na podłodze, pomacał plamę na dywanie, sztachnął się zapachem performance’u i prychnął.
– Taka sytuacja artystyczna, że się wino wylewa na środek dywanu? Po cholerę, pan powie. – Świda klęczał jak pies tropiący nad bordowoburym kleksem. Drapał się po głowie prawą łapą. Znaczy ręką. – Przecież to się już nie dopierze. Dlaczego pan to zrobił?
– Żeby w ten sposób udowodnić przyszłej żonie – Żurek klęknął obok komendanta i spojrzał mu w oczy – że będę wylewał za kołnierz. Że nigdy się nie schleję. Że nigdy jej nie uderzę. Że nie będzie musiała czekać na zbawcę w czerwonej maździe.
„Pitoli, bo nie wytrzeźwiał”, pomyślał Świda.
– Pan chce, żeby to poszło do raportu? – zapytał tylko. I ciężko sapiąc, wstał, usiadł przy stole z karteczką na podeszwie i z naprawdę groźną miną.
W duchu jednak zacierał ręce. Nie ma to jak dobre nowiny. Wynagradzają najgorszy performance.
„Proszę, proszę, pan malarz oświadczył się Melanii Łuckiej”, cieszył się. Najdalej do środy wieść rozniesie się po całym Dobroczyniu. I to dzięki niemu. I dzięki Marysi. Komendant Świda bowiem każdego dnia po robocie opowiadał żonie najlepsze kawałki z życia okolicy.
– Więc wczoraj – powtórzył komendant Świda, porządkując notatkę – dnia dwudziestego siódmego sierpnia bieżącego roku w domu na kolonii Przedwiośnie 4 miała miejsce kolacja zaręczynowa.
Igor podrapał się po głowie.
– Chyba – odpowiedział.
Przypomniał sobie, że wyjął z ozdobnego puzderka pierścionek z szafirem i na pewno włożył go na palec Melanii…
– Co dalej? – zapytał Świda.
– Nie wiem. Zasnąłem. Rano zorientowałem się, że moja dziewczyna zniknęła. – Żurek wstał i zaczął krążyć wokół stołu. – To dziwne, bo wie pan, ona nie wychodzi z domu przed południem. Wiosną i latem codziennie rano medytuje na pomoście. Jesienią i zimą w gabinecie.
– Medytuje. Czyli że co robi?
– Siedzi bez ruchu, tak ze trzy kwadranse, z zamkniętymi oczami. Albo z otwartymi. Wtedy patrzy przed siebie.
– W celu?
Igor wzruszył ramionami. Melania powtarzała, że bez celu. Ale to nie jest odpowiedź dla komendanta.
– Mówi, że to ją uspokaja oraz inspiruje.
„Kurde!” – westchnął Świda. On na przykład medytował tylko podczas niedzielnej sumy w kościele Świętego Antoniego Pustelnika. Kiwał się z przymkniętymi oczami i myślał. Czasem o najtrudniejszych przypadkach w pracy (w Dobroczyniu grasował seryjny nożownik, przecinał opony samochodowe), czasem o pośladkach panny, z którą zdradził Marysię (wstyd, straszny wstyd, ale trudno, stało się, krew nie woda, wacek nie wieszak), czasem o tym, dlaczego Tuczyński zawsze zajmuje miejsce pod samym ołtarzem (nienależne, bo chleje od poniedziałku do piątku, w sobotę leje żonę pięścią, a w niedzielę tą samą pięścią bije się w piersi, mrucząc: „Moja wina, moja bardzo wielka wina”, no nie, to przecież nie o to chodzi). Komendant mimo wielkiego znudzenia zawsze czekał, aż wybrzmią dźwięki ostatniej pieśni. Po mszy czekała go nagroda: piwko z organistą Walczakiem w knajpie przy porcie. Późnym popołudniem wcinał w domu schabowe, kapustę na gorąco, na deser wypijał razem z żoną piwo z własnej piwniczki. Wieczorem z synem oglądał mecz. Dziś też pewnie jakiś będzie. Na satelicie zawsze są. Jak nie futbol, to koszykówka. O, taką niedzielę komendant Świda uważał za naprawdę udaną.
– Szuka inspiracji. – Komendant pokiwał głową. – A do czego?
– Jak urządzić klientom kuchnię, salon albo ogród.
– Jakim klientom?
– Znajomym. Najczęściej.
– Płacą jej za to?
– Nie.
– Wiadomo, jak to znajomi… To po co to robi?
– Bo lubi.
– Pan przestanie łazić dookoła, bo się czuję jak na rondzie. Kogo ostatnio urządziła?
– Nikogo. Ostatnio tylko księgowość. – Igor usiadł naprzeciwko Świdy.
– Może i księgowość, ale Bartusia wyciągnęła na czwórkę.
– Wyciągnęła? Z czego? – Żurek nachylił się w stronę komendanta. – Bo nie rozumiem.
– Pan nie zmienia tematu. – Świda ściągnął brwi. – To ja zadaję pytania. – Podłubał w uchu.
Szef posterunku wiedział, że Łucka prowadzi biuro rachunkowe, podobno przez internet, chociaż dobroczynianom też kiedyś pomagała wypełniać PIT-y. Dzisiaj to już nie. Dzisiaj ma tyle zleceń zewnętrznych i jest tak zajęta prowadzeniem galerii, że nie ma czasu na proste rozliczenia prostych obywateli miasteczka. Od swojej Marysi słyszał, że przestawia ludziom meble w domach i w biurach. Księgowość rozumiał, pomaganie w lekcjach też, ale te, jak mówiła Marysia, „arążacje”? Przypomniał sobie, że jego żona planowała poprosić Łucką o pomoc w urządzeniu poddasza po remoncie, ale komendant zabronił. Wersalka pod ścianę, biurko pod okno i masz, Marysia, „arążację” za darmochę. Ładnie? Ładnie. To co chlipiesz?
Z drugiej strony – komendant rozejrzał się po parterze domu Melanii – całkiem, całkiem tu wymodziła. Marysia pewnie piałaby z zachwytu nad wyspą pośrodku kuchni i nad meblami w stylu, w stylu… Ożeż, kurde. Styl, styl. To pewnie żaden styl. Drewno łączone z drewnem, jasne z ciemnym, i taki to styl. Ale ładnie, naprawdę ładnie wyszło.
W salonie jeszcze lepiej. Na komendancie zrobił wrażenie kominek osadzony w kamiennej ścianie. O, nie pogardziłby takim.
Wstał i wyjrzał na zewnątrz. Taras z widokiem na jezioro Przedwiośnie. Jakby go Marysia zobaczyła, toby krzyknęła: „Jezu! Jaki ładny!”. I komendant przyznałby jej rację. W zadaszonej części stały drewniane meble. Dwa fotele, na każdym miękkie koce i kilka kolorowych poduszek. Na szklanym stole – witrażowy lampion z do połowy wypaloną świecą. Donice pełne kwiatów i ziół. Świda rozpoznał bazylię, rozmaryn i miętę. „Oj, poleżałby sobie człowiek na takim tarasie, poleżał”.
W oddali, na jeziorze, majaczył zarys żagla. Nad wodą unosiło się stado rybitw. Z szuwarów krzyczał derkacz. Zapach trzcin. Brzęczenie owadów. Nie to co na podwórku Świdów z widokiem na okna sąsiadów i z ujadaniem ich durnego kundla od samego świtu. Komendant planował zabić burka, czynna zbrodnia nie leżała jednak w jego naturze.
Ech.
Świda głupi był, że dziesięć lat temu nie kupił tej działki. Pogorzelcy Gajewscy sprzedawali ją za bezcen. Chałupa im się spaliła do fundamentów, została tylko stodoła. Gajewscy nie chcieli mieszkać na pechowej ziemi, a ludzie za nic w świecie nie chcieli jej od nich kupić. W końcu pojawiła się Melania Łucka. Przyjechała z Warszawy i w ciągu paru lat z zapuszczonej stodoły zrobiła dom, a z zaniedbanego ogrodu cudo w stylu, w stylu… „Co za różnica!”
Ostatni raz komendant był tutaj zaraz po pożarze. Pamiętał zgliszcza. A teraz? Kamienne chodniki, kamienne ławki, kamienne zejście w dół nad jezioro. Dookoła drzewa iglaste i liściaste. Wysokie krzewy i te całkiem niskie. Nawłoć samosiejka między domowymi piwoniami oraz hortensjami.
W głębi huśtawka. Wszystko tak ustawione i posadzone, że Świda gwizdnął z uznaniem.
Rozsunął drzwi na taras, przeszedł się po nim. Z podeszwy jego buta odkleiła się żółta karteczka. Po chwili zniknęła. Porwał ją wiatr.
– Jak długo pan tutaj mieszka? – wrócił do rzeczywistości. I do jadalni.
Żurek spojrzał na komendanta jak na przygłupa.
Wszyscy w Dobroczyniu wiedzieli, że Igor pojawił się w Przedwiośniu, w domu Melanii Łuckiej, prawie dwa lata temu, jesienią. Tej samej jesieni Melania wynajęła od miasta niewielkie pomieszczenie w rynku na galerię sztuki żArt („ż” od Żurek, „Art” – wiadomo).
Dobroczynianie cieszyli się, że w ich miasteczku pojawił się artysta plastyk, więc klękajcie okoliczne miejscowości małe i duże, bo mamy własnego twórcę, do którego niedługo przyjedzie telewizja, mówił burmistrz podczas uroczystego otwarcia galerii.
Medialny cud nie nastąpił, a do Igora dotarło, co o nim tak naprawdę mówią w miasteczku: że wielki pan, że do normalnych ludzi się nie odzywa, bo skończył warszawskie uczelnie, bo jeździł po Europie, bo sprzedawał obrazy nawet w Ameryce, a jeden podobno podarował papieżowi na prywatnej audiencji w Watykanie.
Igor najpierw chciał dementować plotki, lecz Melania go powstrzymała.
„Konferencję prasową zwołasz? Pomyśl chwilę. Nie warto”, stwierdziła. „To małe miasto, które potrzebuje własnych legend”, dodała.
„To co mam zrobić?” – denerwował się Żurek.
„Odpuść. Inaczej będą gadać. A tak między nami, sprezentuj burmistrzowi obraz. Może poczuje się jak papież i obniży nam czynsz za galerię”.
– Jak pan poznał zaginioną? – zapytał Świda.
– A co to ma do rzeczy?
– Badam wszystkie tropy – odpowiedział komendant.

 
Wesprzyj nas