“Błoto” to dramatyczna powieść o niemożliwej przyjaźni, sile uprzedzeń i ślepym gniewie.


BłotoCzasem trzeba zrobić coś złego, żeby postąpić słusznie.

Rok 1946. Henry McAllen przenosi się z żoną Laurą z Memphis na farmę w delcie Missisipi. Gdy on prowadzi plantację, ona walczy z przytłaczającą codziennością wychowywania córek w domu bez prądu i wody, pod okiem kłótliwego i bezdusznego teścia, pośród wszechobecnego brudu i błota.

Kiedy McAllanowie borykają się z nawarstwiającymi się problemami, z europejskich frontów powracają Jamie, zawadiacki, ale emocjonalnie poobijany młodszy brat Henry’ego, i Ronsel, najstarszy syn Jacksonów, czarnoskórych dzierżawców farmy.

Doświadczenie innego świata – bez podziału na czarnych i białych – pozwala im się zaprzyjaźnić. Ale rzeczywistość Południa brutalnie sprowadza ich na ziemię. Jamie i Ronsel zostają wystawieni na nieludzko ciężką próbę. To, co się wydarzy, odciśnie piętno na obu rodzinach.

Kto będzie bardziej winny: ci, którzy uczynili zło, czy ci, którzy do niego dopuścili?

***

Mistrzowska, niezwykle ważna opowieść z podzielonej rasowo Ameryki… To jest wielka proza.
“The Guardian”

Hillary Jordan – urodziła się z Dallas w Teksasie, mieszka w Nowym Jorku. Jest absolwentką Uniwersytetu Columbia, gdzie studiowała kreatywne pisanie. W 2008 roku zadebiutowała powieścią “Błoto”, która od razu przyniosła jej popularność i literackie nagrody. Kolejne książki pisarki to “When She Woke” i “Aftermirth”.

Hillary Jordan
Błoto
Przekład: Adriana Sokołowska-Ostapko
Wydawnictwo Otwarte
Premiera: 18 kwietnia 2018
 
 

Błoto


JAMIE

Razem z Henrym kopaliśmy dół na dwa metry. Gdybyśmy pochowali ciało choć odrobinę płycej, mogłoby wypłynąć przy pierwszej większej powodzi: „Siemacie, chłopaki! Pamiętacie mnie?”. Myśl o tym pomagała utrzymać szpadel w rękach i kopać dalej, nawet gdy pęcherze, które nam się porobiły na dłoniach, pękały, a w ich miejsce wyskakiwały nowe bąble. Każdy kolejny ruch łopatą przynosił istne męki – staruszek po raz ostatni dawał nam niezły wycisk. Mimo to cieszyłem się z tego bólu. Zagłuszał myśli i wspomnienia.
Gdy dół zrobił się na tyle głęboki, że szpadlami nie sięgaliśmy dna, wskoczyłem do niego, by dalej kopać, za to Henry łaził tam i z powrotem i wpatrywał się w niebo. Ziemia była namokła od deszczu; wbijając łopatę, czułem się tak, jak gdybym wrzynał się w surowe mięso. Musiałem co chwilę zeskrobywać ze szpadla skorupę błota i przeklinałem pod nosem, bo cała sprawa zaczynała się przeciągać. Było to pierwsze przejaśnienie od trzech dni i mogło okazać się naszą ostatnią szansą na to, żeby pochować ciało w najbliższym czasie.
– Lepiej się uwijaj – rzucił Henry.
Popatrzyłem na niebo. Chmury nad nami miały kolor popiołu, ale na północy kłębiła się czarna masa, która sunęła w naszą stronę. Dość szybko.
– Nie zdążymy – powiedziałem.
– Zdążymy – odparł.
Taki właśnie był Henry: całkowicie pewny, że to, co sobie umyśli, na pewno się stanie. Zakopiemy ciało, zanim rozpęta się burza. Ziemia wyschnie na czas, żeby można ponownie zasadzić bawełnę. Następny rok będzie lepszy. Młodszy brat nigdy go nie zdradzi.
Zacząłem kopać szybciej, krzywiąc się przy każdym ruchu. Wiedziałem, że mógłbym przestać, a wtedy Henry zastąpiłby mnie bez słowa skargi – nawet jeśli miał prawie pięćdziesiątkę na karku, a ja jeszcze nie dobiłem trzydziestki. Byłem jednak na tyle dumny albo uparty, albo i jedno, i drugie, że nie przestawałem machać szpadlem. Zanim więc brat powiedział: „Dobra, moja kolej”, mięśnie paliły mnie żywym ogniem, a w piersiach rzęziło mi jak w starym silniku. Gdy wyciągał mnie z dołu, zacisnąłem zęby, żeby nie wrzasnąć z bólu. Wciąż byłem cały obolały od kopniaków i ciosów, ale Henry o tym nie wiedział.
I nie miał się dowiedzieć.
Ukląkłem przy wykopie, patrzyłem, jak brat zaczyna pracować. Twarz i ręce miał tak oblepione błotem, że przechodnie mogliby go wziąć za Murzyna. Pewnie byłem równie usmolony, ale mnie zdradzała ruda czupryna. Włosy miałem po tacie, miedziane loki tak delikatne, że kobiety korciło, by zanurzyć w nich palce. Zawsze nienawidziłem tego koloru. Płomienistego piętna, które na każdym kroku obwieszczało światu, że jestem synem swojego ojca, a mnie samemu przypominało tę prawdę za każdym razem, gdy patrzyłem w lustro.
Gdzieś na głębokości metra szpadel brata uderzył w coś twardego.
– Co to? – spytałem.
– Chyba kamień.
Nie był to jednak kamień, ale kość – ludzka czaszka, bez tylnej połowy czerepu.
– Szlag by to – mruknął Henry, podnosząc znalezisko i oglądając je w świetle.
– Co teraz?
– Nie wiem.
Obaj spojrzeliśmy na północ. Czarna masa rozrastała się, pochłaniała coraz większą połać nieba.
– Nie możemy zaczynać od nowa – powiedziałem. – Jak lunie, to będzie zacinało parę ładnych dni, zanim znów odpuści.
– Nie podoba mi się to – powiedział Henry, kręcąc głową. – Tak się nie robi.
Mimo wszystko wrócił do pracy, tyle że teraz kopał ręcznie, wygrzebywał z ziemi i po kolei podawał mi: żebra, kości ręki, miednicę. Gdy dotarł do kości nóg, rozległ się brzęk metalu. Brat podniósł piszczel, a wtedy zobaczyłem naokoło niej przerdzewiałą żelazną obręcz. Oraz zwisający z niej przerwany łańcuch.
– Jezu Chryste – sapnął Henry – to grób niewolnika.
– Tego nie wiesz na pewno.
Brat uniósł połamaną czaszkę.
– Widzisz? Strzelili mu w łeb od tyłu. Pewnie uciekał.
– Pokiwał głową. – No to załatwione.
– Co załatwione?
– Nie możemy pochować ojca w grobie czarnucha – oznajmił Henry. – Tego by nie zniósł. Pomóż mi stąd wyleźć. – Wyciągnął ubrudzoną dłoń.
– To mógł być skazaniec, który uciekł z więzienia – przekonywałem. – Biały. – Mógł być, ale dałbym sobie rękę uciąć, że wcale nie był. Henry jednak zawahał się, dodałem więc: – Więzienie jest ile, jakieś dziesięć, jedenaście kilometrów stąd?
– Prędzej szesnaście – poprawił mnie brat, ale opuścił ramię.
– Dawaj – pochyliłem się. – Zrób sobie przerwę. Kolej na mnie.
Henry podniósł rękę i chwycił moją dłoń, a ja z trudem powstrzymałem uśmiech. Brat miał rację: ojciec nie zniósłby tego.
Henry znów stał w dole i kopał, gdy zobaczyłem Laurę, która szła w naszą stronę przez zalane pola, w rękach niosła wiadra. Wyjąłem z kieszeni chustkę i otarłem twarz z błota. Próżność – to też odziedziczyłem po tacie.
– Idzie Laura – powiedziałem.
– Wyciągnij mnie – rzucił Henry.
Chwyciłem brata za dłonie, po czym stękając z wysiłku, poderwałem go do góry i pomogłem mu wygramolić się z wykopu. Henry z trudem uklęknął, oddychał chrapliwie. Gdy pochylił kark, czapka spadła mu na ziemię, a ja zobaczyłem różowy placek łysiny na czubku jego głowy. Niespodziewanie ścisnęło mi się serce. „Starzeje się – pomyślałem. – Nie zawsze tu będzie”.
Podniósł wzrok, rozglądając się za Laurą. Gdy ją dojrzał, w jego oczach rozjarzyły się uczucia tak intymne, że na ten widok poczułem się skrępowany: tęsknota, nadzieja, cień zmartwienia.
– Lepiej cię zmienię – mruknąłem.
Odwróciłem się, złapałem szpadel, po czym na pół zeskoczyłem, na pół ześlizgnąłem się do dołu. Wykop był już tak głęboki, że stojąc w nim, nie wyglądałem poza krawędź. No i dobrze.
– Jak wam idzie? – usłyszałem pytanie Laury. Jak zwykle jej głos poraził mnie niczym strumień zimnej, krystalicznej wody. Takim głosem powinny przemawiać zwiewne istoty, syreny albo anioły, a nie stateczna żona farmera z Missisipi.
– Prawie skończyliśmy – powiedział Henry. – Jeszcze jakieś trzydzieści centymetrów i będzie po wszystkim.
– Przyniosłam jedzenie i wodę – oznajmiła.
– Wodę! – Brat roześmiał się gorzko. – Jakbyśmy mieli jej tu za mało. – Usłyszałem zgrzyt chochli drapiącej o blaszany kubeł, odgłos przełykania, a następnie w otworze nad dołem pojawiła się twarz Laury. Bratowa podała mi chochlę.
– Trzymaj – powiedziała – napij się.
Piłem łapczywie, wyobrażając sobie, że wlewam w siebie nie wodę, ale whiskey. Alkohol skończył mi się trzy dni temu, zanim zalało most i odcięło nas od miasta. Teraz rzeka cofnęła się już i wyglądało na to, że dałbym radę przedostać się do cywilizacji – gdybym nie utknął w tym cholernym dole.
Podziękowałem i oddałem chochlę Laurze, ale ona nie patrzyła na mnie. Spoglądała nad moją głową na drugą stronę grobu, tam gdzie złożyliśmy odkopane kości.
– Dobry Boże, to ludzkie? – spytała.
– Nic nie poradzimy – odpowiedział Henry. – Mieliśmy połowę roboty za sobą, kiedy je znaleźliśmy.
Kącik warg jej drgnął, gdy wpatrywała się w kajdany i łańcuch. Zasłoniła usta dłonią, obróciła się do męża.
– Zabierzcie je stąd, żeby dzieci nie zobaczyły – wymamrotała.

Gdy krawędź grobu znajdowała się ponad trzydzieści centymetrów nad moją głową, przestałem kopać.
– Chodź zobaczyć – zawołałem. – Chyba wystarczy.
Twarz Henry’ego pojawiła się nade mną, do góry nogami. Przytaknął.
– Taa. Powinno starczyć.
Podałem mu szpadel, ale gdy próbował mnie wyciągnąć, nic z tego nie wyszło. Byłem za głęboko, a nasze ręce i ściany wykopu okazały się za śliskie.
– Przyniosę drabinę – powiedział.
– Pospiesz się.
Czekałem w dole. Otaczało mnie błoto, cuchnące i oślizłe. Nade mną szarzał prostokąt coraz bardziej pochmurnego nieba. Stałem z głową odchyloną do tyłu, nasłuchiwałem chlupotu zwiastującego powrót brata i zastanawiałem się, dlaczego, do cholery, tak długo nie przychodzi. „Gdyby coś się stało jemu i Laurze – pomyślałem – nikt by nie wiedział, że tu jestem”. Chwyciłem za krawędź wykopu i próbowałem się podciągnąć, ale moje palce zapadały się w błocku. W następnej chwili na twarzy poczułem pierwsze krople deszczu.
– Henry! – wrzasnąłem.
Na razie mżyło, ale wiedziałem, że lada chwila deszcz zmieni się w ulewę. Woda zacznie wlewać się do dołu. Poczuję, jak opływa mi nogi, będzie podchodzić coraz wyżej, dosięgnie ud. Piersi. Szyi.
– Henry! Laura!
Zacząłem rzucać się na ściany niczym rozwścieczony niedźwiedź złapany w pułapkę. Jakaś część mnie potrafiła spojrzeć na to wszystko z boku i potrząsać głową, widząc tak idiotyczne zachowanie, ale ludzki rozsądek był bezsilny wobec dzikiego instynktu. Nie chodziło o zamkniętą przestrzeń; spędziłem setki godzin w kabinie pilota i nie miałem z tym żadnego problemu. Chodziło o wodę. Podczas wojny jak ognia unikałem latania nad otwartym morzem, nawet jeśli oznaczało to przelot tuż nad stanowiskami wrogiej artylerii. W ten sposób zdobyłem medale za odwagę: tak bardzo bałem się wielkiego błękitu, który rozwierał paszczę pode mną, że pędziłem prosto w piekło rozpętane przez niemieckie działa. Przez swój wrzask usłyszałem Henry’ego dopiero, gdy stanął nade mną.
– Jestem, Jamie! Jestem! – zawołał.
Opuścił drabinę do wykopu, a ja szybko się po niej wspiąłem. Chciał mi pomóc, chwycić mnie za ramię, ale mu nie pozwoliłem. Pochyliłem się, położyłem dłonie na kolanach i próbowałem uspokoić łomoczące serce.
– W porządku? – spytał.
Nie patrzyłem na niego, nie musiałem. Wiedziałem, że ma zmarszczone brwi i ściągnięte usta – minę pod tytułem „mój brat to wariat”.
– Myślałem, że może będziecie woleli mnie tu zostawić – powiedziałem, wymuszając zdławiony chichot.
– Niby dlaczego?
– Żartowałem, Henry. – Wyjąłem drabinę, chwyciłem ją pod ramię. – Chodź, załatwmy to już.
Ruszyliśmy przez pola, zatrzymaliśmy się na chwilę przy pompie, żeby zmyć błoto z rąk i twarzy, po czym skręciliśmy do obory po trumnę. Wyglądała żałośnie: skrzynia zbita z niedopasowanych kawałków drewna, ale tylko tyle mogliśmy zrobić z tym, co mieliśmy pod ręką. Henry zmarszczył brwi, podnosząc trumnę z jednego końca.
– Cholernie żałuję, że nie dało rady pojechać do miasta – powiedział.
– Ja też – odparłem, myśląc o whiskey.
Wnieśliśmy trumnę na werandę. Gdy mijaliśmy otwarte okno, Laura zawołała:
– Może napijecie się kawy i przebierzecie się, zanim go pochowamy.
– Nie – oznajmił Henry. – Nie ma czasu. Idzie burza.
Pomaszerowaliśmy do przybudówki i postawiliśmy skrzynię na podłodze z desek. Brat podniósł prześcieradło, żeby po raz ostatni spojrzeć ojcu w twarz. Papa wydawał się spokojny. Nic nie wskazywało na to, by jego śmierć była czymś innym niż naturalnym odejściem starszego człowieka, którego czas na tej ziemi się skończył.
Ja złapałem za stopy, Henry chwycił głowę.
– Ostrożnie – powiedział.
– Jasne – mruknąłem – żeby go nie zabolało.
– Wybacz, bracie. Jestem już zmęczony.
Z niedorzeczną dbałością włożyliśmy ciało do trumny. Henry sięgnął po wieko.
– Ja tu skończę – oznajmił. – Ty dopilnuj, żeby Laura i dziewczynki się wyszykowały.
– Dobra.
Gdy wchodziłem do domu, dobiegło mnie pierwsze uderzenie młotkiem w gwóźdź, dźwięk słodki i ostateczny. Dzieciaki aż podskoczyły.
– Co to za walenie, mamo? – spytała Amanda Leigh.
– Tata zabija gwoździami trumnę Papy – wyjaśniła Laura.
– Czy Papa się o to wścieknie? – W szepcie Belli słychać było przerażenie.
Laura posłała mi krótkie, pełne złości spojrzenie.
– Nie, kochanie – powiedziała. – Papa nie żyje. Nigdy więcej na nikogo się nie wścieknie. No już, zakładajcie płaszcze i buty. Czas złożyć Papę na wieczny odpoczynek.
Cieszyłem się, że nie ma tu Henry’ego i że nie słyszy, jakie zadowolenie pobrzmiewa w jej głosie.

LAURA

Gdy myślę o farmie, widzę błoto. Żałoba za paznokciami męża, strupy zaschniętej ziemi oblepiające kolana i włosy dzieci. Błoto pochłaniające moje stopy niczym niemowlę łapczywie ssące pierś matki, znaczące śladami butów drewnianą podłogę domu. Było nie do pokonania. Pokrywało wszystko. Moje sny miały błotnisty kolor. Kiedy padało – a padało często – podwórko przemieniało się w kociołek z gęstą zupą gumbo, dom zaś unosił się na jego środku jak rozmoczony krakers. Gdy nadchodziły ulewy, rzeka wylewała i zatapiała mostek, jedyną drogę dojazdową. Po drugiej stronie mostu leżał świat, w którym znano żarówki, brukowane drogi i białe niepoplamione koszule. Gdy rzeka wylewała, ten świat był dla nas stracony, a my byliśmy straceni dla niego. Dzień przesuwał się za dniem. Ręce wykonywały konieczne czynności: pompowały, ubijały, szorowały, skrobały. I gotowały, bez przerwy gotowały. Rozłupywały strąki fasoli i ukręcały kurczakom szyje. Ugniatały ciasto, łuskały kukurydzę, oczkowały ziemniaki. Gdy tylko kończyło się sprzątanie po śniadaniu, trzeba było przygotowywać obiad. Po obiedzie szykowało się kolację, a następnego dnia rano znów zaczynało się od śniadania.
Pobudka o brzasku. Wizyta w wychodku. Załatwić się, dygocąc z chłodu zimą, oblewając się potem w lecie, przez cały rok oddychając ustami. Podebrać jajka kurom. Nanieść drewna i rozpalić w piecyku. Zrobić bułeczki, pokroić bekon i usmażyć go z jajkami wymieszanymi z kaszą kukurydzianą. Obudzić córki, dopilnować, żeby umyły zęby, pomóc im naciągnąć bluzki, skarpety i buty. Wyjść z najmłodszą na werandę i podnieść ją, by zadzwoniła dzwonkiem, który przywoła męża z pola i obudzi jego okropnego ojca śpiącego w przybudówce. Nakarmić ich wszystkich i siebie. Codziennie szorować żeliwną patelnię, dziecięce buzie i zabłoconą podłogę, podczas gdy staruch siedzi i się przygląda. I zawsze ma coś do powiedzenia:
„Lepiej pomieszaj warzywa, dziewczyno. Lepiej zamieć teraz podłogę. Naucz smarkaczy, jak się zachowywać. Zrób pranie. Sypnij kurczakom. Podaj mi laskę”. Głos zaflegmiony od papierosów. Chytre blade oczka świdrują czarnymi źrenicami. Straszył dzieciaki, zwłaszcza moją najmłodszą, która była trochę pucołowata.
– Chodź do mnie, prosiaczku – wołał do niej.
Córka zerkała na niego zza moich nóg. Patrzyła na jego długie żółte zęby. Kościste, pożółkłe palce o grubych paznokciach zakrzywionych niczym starożytne rogi.
– Chodź do mnie, na kolana.
Niewiele obchodziły go dzieci i wcale nie lubił ich przytulać, lubił wiedzieć, że budzi w nich strach. Gdy córka do niego nie podchodziła, mówił jej, że może to i lepiej, bo jest tak tłusta, że gdyby usiadła mu na kolanach, połamałaby mu kości. Mała wybuchała wtedy płaczem, a ja wyobrażałam sobie tego starucha w trumnie. Oczyma wyobraźni widziałam wieko, które zasuwa się, zakrywając mu twarz, i skrzynię opuszczaną na linach do dołu. Słyszałam głuchy stukot ziemi bębniącej o drewno.
– Papo – pytałam z uroczym uśmiechem – może napijesz się kawy?

Muszę jednak zacząć od początku, o ile uda mi się go znaleźć. Początki to momenty trudne do uchwycenia. Czasami myślimy, że udało nam się do nich dotrzeć, ale wtedy wystarczy spojrzeć wstecz i widzi się jeszcze wcześniejszy początek. Nawet jeśli zaczniemy tak: „Rozdział pierwszy. Narodziny”, pozostaje kwestia przodków, skutku i przyczyny. Dlaczego młody David Copperfield nie ma ojca? Jego ojciec umarł – oznajmia Dickens – ponieważ był wątłego zdrowia. No dobrze, ale skąd się wzięła ta śmiertelna w skutkach wątłość? Na ten temat Dickens milczy, dlatego pozostają nam domysły. Może rodzic Davida miał wrodzoną wadę serca odziedziczoną po matce, która swego czasu popełniła mezalians, wychodząc za mąż za człowieka niższego stanu, przy czym małżeństwu temu sprzeciwiał się okrutny ojciec dziewczyny – ten sam, który jako dziecko był bity przez nianię, kobietę zmuszoną do pójścia na służbę po tym, jak niewierny mąż porzucił ją dla kochanki przypadkowo poznanej przed salonem modystki: jemu akurat zepsuło się koło powozu, a ona szła oddać kapelusz do wykończenia. Jeśli zaczniemy w tym punkcie, okaże się, że młody David został bez ojca, ponieważ przyszła metresa męża niani zatrudnianej przez jego prapradziadka postanowiła ozdobić nakrycie głowy.
Zgodnie z tą samą logiką mój teść został zamordowany, ponieważ urodziłam się jako niezbyt urodziwe dziecko. To jeden z możliwych początków. Oczywiście istnieją także inne: ponieważ Henry uratował Jamiemu życie podczas wielkiej powodzi nad Missisipi w 1927 roku. Ponieważ Papa sprzedał ziemię, która powinna należeć do Henry’ego. Ponieważ Jamie wykonał zbyt wiele nalotów bombowych podczas wojny. Ponieważ Murzyn Ronsel Jackson za bardzo się wybijał. Ponieważ mąż zaniedbywał żonę, ojciec zdradził syna, a matka postanowiła się zemścić. Początek historii zależy chyba od tego, kto ją opowiada. Ale nawet jeśli różni ludzie zaczynają w różnych miejscach, opowieść i tak kończy się tym samym.
Aż korci, żeby przyjąć, że to, co stało się na farmie, było nieuniknione, że tak naprawdę wszystkie wydarzenia w naszym życiu są z góry określone niczym ruchy w grze w kółko i krzyżyk: zacznij w środkowym polu i nikt nigdy nie wygra. Zacznij w jednym z rogów, a będziesz zwycięzcą. A jeśli nie zaczniesz, jeśli pozwolisz przeciwnikowi wykonać pierwszy ruch? To przegrasz, i tyle.
Prawda jednak nie wygląda tak prosto. Śmierć może i jest nieunikniona, ale miłość – nie jest. W miłości chodzi o wybór.
I od tego zacznę. Od miłości.

 
Wesprzyj nas