“Liga smoków ” to ostatni, dziewiąty, tom cyklu „Temeraire” – niezwykłego połączenia fantasy i powieści historycznych z czasów napoleońskich.


Liga smokówNajazd Francuzów na Rosję zakończył się klęską. Kapitan William Laurence i smok Temeraire ścigają wycofującego się wroga, ale Napoleon już gromadzi siły do nowej ofensywy.

Co więcej, obiecuje, że smoki z całego świata uzyskają liczne przywileje, jeśli do niego dołączą. Propozycja ta budzi ogromne zainteresowanie we wszystkich krajach, od Azji do Afryki, nawet w Anglii, gdzie smoki od dawna narzekały na okropne traktowanie ze strony rządu i mieszkańców.

Na dodatek Laurence i Temeraire niebawem odkrywają, że Napoleon ma jeszcze jednego asa w rękawie – i może dzięki temu wygrać wojnę i podbić świat…

Naomi Novik urodziła się w 1973 roku w Nowym Jorku. Jej matka jest rodowitą Polką. Wychowała się na polskich bajkach, opowieściach o Babie-Jadze oraz książkach Tolkiena. Za Smoka Jego Królewskiej Mości otrzymała Compton Crook Award oraz nominacje do nagród Hugo i Campbella, a za pierwsze trzy tomy cyklu o Temerairze – nagrodę miesięcznika „Locus” za najlepszy debiut. Książki z serii zostały przełożone na dwadzieścia trzy języki, a prawa do ich ekranizacji zakupił Peter Jackson, reżyser Władcy pierścieni i Hobbita. Na zaproszenie Domu Wydawniczego REBIS Naomi Novik odwiedziła Polskę w 2008 roku, spotykając się z czytelnikami w Warszawie i Krakowie.

Naomi Novik
Liga smoków
Przekład: Jan Pyka
seria: Temeraire tom 9
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 15 maja 2018
 
 

Liga smoków


Część I

Rozdział 1

Smoczyca rasy Chevalier jeszcze żyła, gdy ją znaleźli, ale padlinożerne zwierzęta już zaczęły szarpać jej ciało. Kiedy cień Temeraire’a padł na polanę, w powietrze wzbiła się chmura rozwrzeszczanych kruków, a w leśnym podszyciu zniknął gronostaj o białym futrze i czerwonym od krwi pysku. Schodząc na ziemię, Laurence dostrzegł jego małe błyszczące oczy, śledzące cierpliwie rozwój wypadków spod cienistego krzaka. Potężne boki francuskiej smoczycy były tak głęboko zapadnięte między żebrami, że każde zagłębienie wyglądało jak przęsło mostu linowego. Unosiły się i opadały z każdym płytkim oddechem, uwidaczniając ruch płuc. Nie poruszyła głową, ale jej oko lekko się otworzyło. Obróciło się, żeby na nich popatrzyć, po czym znowu zamknęło bez żadnej oznaki zrozumienia.
W śniegu obok niej, oparty o jej klatkę piersiową i patrzący ślepo przed siebie, siedział martwy mężczyzna w podartych resztkach niegdyś dumnego munduru Starej Gwardii. Na ramionach miał epolety, a przód jego płaszcza był poznaczony wieloma otworkami w miejscach, gdzie kiedyś wisiały medale, najpewniej oddane tym rosyjskim chłopom, którzy chcieli sprzedać mu świnię lub kurę za złoto lub srebro. Niedobitki rozpadającej się Grande Armée Napoleona: wygłodniała smoczyca najprawdopodobniej odleciała zbyt daleko w poszukiwaniu żywności i utraciwszy resztki sił, nie zdołała dogonić pozostałości jej korpusu. Wylądowała w tym miejscu ponad dzień wcześniej: zryta pazurami ziemia pod jej ciałem była zamarznięta na kamień, a buty jej kapitana zasypał śnieg, który spadł wczoraj rano.
Laurence odszukał wzrokiem słońce, zachodzące i wiszące tuż nad horyzontem. Każda godzina światła była teraz bezcenna, nawet każda minuta. Ostatnie korpusy francuskiej armii gnały na zachód, próbując uciec, i sam Napoleon umykał wraz z nimi. Jeśli nie zdołają go dogonić przed Berezyną, wymknie im się; po drugiej stronie czekały na niego posiłki i zaopatrzenie – posiłki w postaci smoków, które przeniosą jego samego oraz jego żołnierzy w bezpieczne miejsce. I ta wyniszczająca wojna nie będzie miała końca. Napoleon wróci tylko trochę skarcony do Francji, swojej ciepłej kolebki, zgromadzi jeszcze jedną armię i za dwa lata będzie kolejna kampania – kolejna rzeź.
Jeszcze jeden ciężki oddech rozszerzył klatkę piersiową smoczycy; jej oddech skroplił się w mroźnym powietrzu, kłębiąc się nad nozdrzami niczym dym armatni.
– Czy nie możemy niczego dla niej zrobić? – zapytał Temeraire.
– Proszę rozpalić mały ogień, panie Forthing – rozkazał Laurence.
Ale smoczyca nie była w stanie wypić nawet wody, którą dla niej przygotowali, topiąc trochę śniegu. Była już zbyt wycieńczona, a może nie chciała żadnej pomocy teraz, gdy jej kapitan umarł, a nad nią samą też już stała śmierć.
Pozostała tylko jedna przysługa, którą mogli jej wyświadczyć. Nie mogli poświęcić na to prochu, ale wciąż jeszcze mieli kilka żelaznych palików do namiotów z zaostrzonymi końcami. Laurence oparł jeden z nich o podstawę czaszki smoczycy, a Temeraire przebił ją jednym pchnięciem swojej masywnej łapy. Smoczyca umarła, nie wydawszy żadnego głosu. Jej boki uniosły się i opadły jeszcze dwa razy, podczas gdy ostateczny bezruch powoli ogarniał jej ogromne ciało, uspokajając widoczne pod skórą skurcze mięśni i ścięgien. Kilku członków załogi naziemnej zaczęło z zimna przytupywać i dmuchać w dłonie. Śnieg pokrywający grubą warstwą stojące wokół nich sosny tłumił wszelkie dźwięki.
– Lepiej ruszajmy już w drogę – powiedział Grig, zanim ogon smoczycy zadrżał ostatni raz; w jego wysokim głosie pobrzmiewał ton wyrzutu. – Do wyznaczonego na dziś miejsca postoju zostało jeszcze pięć mil.
Tylko on z całej ich grupy był lekko poruszony tą sceną, ale z drugiej strony rosyjskie smoki niewątpliwie musiały już się przyzwyczaić do okrucieństwa i głodu, które towarzyszyły im przez całe życie. I nie było żadnego powodu, żeby go ignorować; uczynili już tę odrobinę dobra, jakie dało się w tej sytuacji zrobić.
– Niech pan dopilnuje, żeby ludzie zajęli z powrotem swoje miejsca, panie Forthing – rzucił Laurence i podszedł do opuszczonej głowy Temeraire’a. Wokół nozdrzy smoka widać było lodową obwódkę oddechów, które zamarzły podczas lotu. Laurence ogrzał dłońmi tę skorupę i oderwał ją ostrożnie od łusek. – Jesteś gotowy do dalszego lotu? – zapytał.
Temeraire nie odpowiedział od razu. W ostatnich dwóch tygodniach utracił na wadze więcej, niż Laurence się spodziewał, z powodu przenikliwego zimna, długotrwałych lotów i zbyt małej ilości pożywienia. Te wszystkie czynniki razem wzięte mogły wyniszczyć ciało ciężkiego smoka z przerażającą szybkością, a los francuskiej smoczycy był tu ponurą lekcją poglądową. Laurence nie mógł nie wziąć jej sobie do serca.
Raz jeszcze ogarnął go żal na myśl o Shen Shi i jej smoczych służbach zaopatrzeniowych. Laurence już przedtem wysoko cenił chińskie legiony, ale nigdy tak bardzo jak wtedy, gdy one odleciały i wszystkie problemy dotyczące zaopatrzenia spadły na jego barki. Rosyjscy awiatorzy wyznawali tylko najbardziej przestarzałe poglądy na temat zaspokajania potrzeb swoich smoków, a Temeraire, nawet przy najlepszych chęciach, był zbyt zawzięty, by uwierzyć, że nie zdołałby oblecieć świata dookoła z trzema kurczakami i workiem kaszy owsianej, jeśli dzięki temu Napoleon znowu znajdzie się w zasięgu jego łapy.
– Tak bardzo żałuję, że Shen Shi i inni musieli wrócić do Chin – odezwał się w końcu Temeraire, ubierając w słowa myśli Laurence’a. – Gdybyśmy tylko podróżowali razem, to może…
Urwał. Nawet największy optymista nie mógłby sobie wyobrazić, że biedną francuską smoczycę udałoby się uratować: trzy ciężkie smoki miałyby problem z przeniesieniem jej w inne miejsce.
– Moglibyśmy przynajmniej dać jej trochę gorącej owsianki – dokończył Temeraire.
– Jeśli może to być dla ciebie jakąkolwiek pociechą – powiedział Laurence – pamiętaj, że ona przybyła do tego kraju jako zdobywczyni, i to z ochotą.
– Ach! Czego by smoki z Francji nie zrobiły dla Napoleona? – odrzekł Temeraire. – Trudno się temu dziwić, jeśli się weźmie pod uwagę, jak wiele on im dał i jak bardzo zmienił ich los; zbudował im pawilony i drogi wiodące przez całą Europę, dał prawa. Nie możesz jej winić, Laurence, nie możesz winić żadnego z nich.
– W takim razie możesz przynajmniej winić jego – powiedział Laurence – za wykorzystanie tej lojalności do ściągnięcia jej samej oraz jej towarzyszy do tego kraju w daremnej i niczym nieusprawiedliwionej próbie podboju. Nigdy nie byłeś w stanie jej powstrzymać albo uratować. Tylko jej kapitan mógł to zrobić.
– Winię go – rzekł Temeraire. – Winię go i byłoby to nie do przyjęcia, Laurence, gdyby on nam teraz uciekł. – Wziął głęboki wdech i znowu uniósł głowę. – Jestem gotowy do drogi.
Wszyscy ludzie byli już na jego grzbiecie. Temeraire posadził Laurence’a na jego miejscu u nasady swojej szyi, po czym podskoczył, nie tak energicznie, jak chciałby tego Laurence, i po chwili znowu byli wysoko nad ziemią. Pod nimi gronostaj wypełzł z kryjówki i wrócił do ucztowania.
Ostry wiatr zdołał ich znowu zaskoczyć, nawet po tak krótkiej przerwie w locie. Ostatnie ciepłe dni jesieni utrzymały się do późnego listopada, ale teraz na dobre już zagościła rosyjska zima, w pełni potwierdzając wszystkie złowieszcze ostrzeżenia, które Laurence słyszał przed przybyciem do Rosji, a tego dnia temperatura spadła jeszcze bardziej. Był przyzwyczajony do przenikliwego chłodu na pokładzie gnanej wiatrem fregaty lub na grzbiecie smoka w zimie, ale żadne doświadczenie nie przygotowało go do takiego mrozu. Nie chroniły przed nim skóra, wełna i futro.
Zanim zdążył włożyć okulary, na brwiach i rzęsach zebrał mu się szron; kiedy w końcu je umocował, lód się stopił i spłynął po wewnętrznych stronach zielonych szkieł, zostawiając na nich ślady niczym deszcz.
Członkowie załogi naziemnej, podróżujący w sieci ładunkowej pod brzuchem smoka, lepiej osłonięci od wiatru, mogli się tulić do siebie i wzajemnie ogrzewać; Laurence zgodził się także, żeby jego nieliczni oficerowie siedzieli razem, dwójkami lub trójkami. Sam nie mógł sobie pozwolić na taki luksus. Tharkay opuścił ich dwa tygodnie wcześniej, otrzymawszy pilne wezwanie ze Stambułu; nie było nikogo innego, z kim Laurence mógłby usiąść bez skrępowania – Ferrisa nie mógł o to poprosić, nie urażając Forthinga, i taką samą przykrość sprawiłby Ferrisowi, gdyby postąpił na odwrót; nie miał również prawa poprosić o to ich obu, skoro w każdej chwili mogli zostać zaatakowani. Musieli być szerzej rozmieszczeni na grzebiecie Temeraire’a.
Starał się znosić zimno najlepiej jak mógł, owinięty nieprzemakalnym płaszczem i futrem ze skór królików oraz łasic, wsuwając dłonie pod pachy i podkulając nogi. Mimo to chłód rozchodził się nieubłaganie po jego kończynach i kiedy palce niebezpiecznie odrętwiały i przestały go boleć, zmusił się do powstania. Skostniałymi dłońmi w grubych rękawicach odpiął ostrożnie jeden karabińczyk i przypiął go do kolejnego pierścienia, a następnie odpiął drugi i przytrzymując się rękami, przesunął się wzdłuż uprzęży do granicy długości pierwszego rzemienia, zanim znowu go przypiął.
Nad naturalnymi zagrożeniami związanymi z taką operacją, przeprowadzoną na wpół zmarzniętymi dłońmi na grzbiecie smoka, bardziej niż zwykle śliskim z powodu łat lodu, przeważało pewne niebezpieczeństwo wynikające ze zbyt długiego pozostawania w bezruchu w takim zimnie: musiał pobudzić serce do żwawszego bicia. Przynajmniej instynktowny lęk przed upadkiem na ziemię okazał się w tym przypadku jego sojusznikiem, a nie wrogiem; serce mu zatrzepotało i zaczęło wściekle bić, kiedy się pośliznął i przewrócił na bok, trzymając się kurczowo jedną ręką przypiętego do uprzęży rzemienia. Kątem oka widział przesuwające się w dole drzewa, których obraz zlał się w ciemnozieloną smugę.
Emily Roland odłączyła się od pobliskiej grupy przytulonych do siebie oficerów i wspinając się z dużo większą wprawą, zbliżyła się do niego – bywała na grzbiecie smoka swojej matki niemal od urodzenia i czuła się równie dobrze w powietrzu, jak na ziemi. Dotarłszy do niego, zręcznie chwyciła luźny rzemień, kiedy karabińczyk zaczął uderzać w bok Temeraire’a, i przypięła go do następnego pierścienia. Laurence podziękował jej skinieniem głowy i zdołał się podnieść, ale kiedy w końcu wrócił na swoje miejsce, był zarumieniony i zdyszany.
Temeraire trzymał się blisko ziemi i chroniąc oczy przed blaskiem słońca, zmrużył je tak bardzo, że były niemal zamknięte, a wydychane przez niego powietrze spływało wzdłuż szyi, tworząc obłoczki wypełnione igiełkami lodu, które kłuły Laurence’a w twarz. Grig leciał z tyłu, starając się maksymalnie wykorzystać ruchy powietrza wzbudzone przez skrzydła Temeraire’a. Pod nimi widać było ciągnącą się bez końca, zaśnieżoną równinę, czarne, oszronione drzewa, puste, skrzące się w promieniach zachodzącego słońca pola. Jeśli nawet przelatywali czasami nad jakimiś chałupami, pozostały one dla niech niewidoczne. Chłopi nabrali zwyczaju zasypywania swoich domów śniegiem aż po okapy dachów, żeby ukryć je przez wzrokiem grasujących wszędzie dzikich smoków; woleli zjadać ziemniaki na surowo, zamiast rozpalać ogień, którego dym mógłby ich zdradzić.
Tylko ciała pozostały niepochowane, wyznaczając drogę umarłych, których armia Napoleona zostawiła za sobą. Ale nawet one nie leżały na świeżym powietrzu zbyt długo; wskazanym przez nie tropem podążała chmara dzikich smoków, zaciekłych jak każde stado morderczych kruków. Jeśli jakiś człowiek upadł z wycieńczenia, nie czekały też, aż ciało ostygnie.
Laurence mógłby uznać za sprawiedliwą karę to, że armię Napoleona ścigały teraz i pożerały te same dzikie smoki, które on spuścił na rosyjski lud. Ale nie znajdował żadnego ukojenia w rozpadzie dumnej niegdyś Grande Armée. Grabież Moskwy zaowocowała groteską: po obu stronach drogi widać było jedwabne stroje, złote łańcuchy i delikatne inkrustowane meble, porzucone przez przymierających głodem ludzi, którzy teraz myśleli tylko o zwykłym przetrwaniu. Ich niedola była zbyt wielka; upadli tak nisko, że nie byli już nieprzyjaciółmi, tylko jakimiś ludzkimi zwierzętami.
Temeraire dotarł do miejsca postoju godzinę później, tuż przed zmrokiem. Natychmiast po wylądowaniu z wdzięcznością wciągnął w nozdrza zapachy unoszące się znad wielkiego dołu do gotowania z parującą owsianką i bez zwłoki rzucił się na swoją porcję. Kiedy jadł, do Laurence’a podszedł Ferris – trzymał kilka krótkich patyków, które związał na górze, robiąc z nich szkielet miniaturowego namiotu.
– Tak sobie pomyślałem, kapitanie, że gdybyśmy oparli je na jego nozdrzach, moglibyśmy nałożyć na nie nieprzemakalne płótno i jego nos byłby w środku z nami. Wtedy jego oddech nie będzie zamarzał w nocy, a my moglibyśmy zrobić na górze otwór kominowy, żeby powietrze wydostawało się na zewnątrz. Myślę, że nawet gdybyśmy tracili w ten sposób trochę ciepła, jego gorący oddech z nawiązką będzie uzupełniał stratę.
Laurence się zawahał. Takie sprawy należały do obowiązków porucznika i powinny być pozostawione w jego rękach; ingerencja kapitana na tym poziomie mogła jedynie podważyć autorytet tego oficera. Ferris powinien zwrócić się raczej do Forthinga, a nie do Laurence’a, pozwalając, żeby tamten przypisał sobie zasługę za pomysł, ale trudno było tego od niego oczekiwać, skoro Forthing zajmował miejsce, które powinno należeć do niego, które w istocie należało do niego, zanim został zwolniony ze służby.

 
Wesprzyj nas