Oto ostateczna bitwa między światłem i ciemnością w spektakularnym finale trylogii „Odcienie Magii”, zaliczanej do najlepszych dzieł fantasy ostatniej dekady.


Wyczarowanie światłaCiemność przypuszcza atak na kolejny ze światów, tym razem ten najjaśniejszy z nich – pulsujący od magii Czerwony Londyn, szczęśliwe królestwo rządzone przez wspaniałych Mareshów, niszcząc i tak delikatną równowagę sił, która dotąd istniała w czterech Londynach.

Po tragedii Kell – uważany za ostatniego żyjącego antariego – musi dokonać licznych wyborów i podjąć ważne decyzje: komu pomagać, wobec kogo zachować lojalność, przed kim się ugiąć. Lila Bard – do niedawna uważana za zwyczajną (choć nigdy przeciętną) dziewczynę z Szarego Londynu – przetrwała i rozkwitła dzięki serii magicznych prób. Teraz jednak musi nauczyć się kontrolować świeżo odkryte zdolności – zanim magia całkowicie ją przytłoczy.

Starożytny wróg powraca i wyciąga ręce po kwitnące miasto, a upadły bohater stara się ocalić własne, z pozoru martwe królestwo. Zhańbiony kapitan Alucard Emery z „Nocnej Iglicy” musi więc zebrać załogę i wyruszyć na poszukiwanie ratunku, który wydaje się niemożliwy.

Rozpoczyna się walka nie tylko z zewnętrznym nieprzyjacielem, lecz także z własnym, opętanym ludem…

***

Bezbłędna proza… Słodko-gorzkie wnioski pasują do tej fantastycznej, obfitującej w emocje serii, która na nowo definiuje gatunek nazywany epopeją.
„Publishers Weekly”

Rozpaczliwe gambity, bitwy toczone przy udziale magii i całkowite poświęcenie dla idei zmieniają tę powieść w lekturę naprawdę ekscytującą, aż do końca trzymającą w niepewności.
„Kirkus Reviews”

Przepełniona niezwykłymi wydarzeniami i emocjami powieść o trudnościach i ich przełamywaniu, o bolesnej miłości i gniewie, i o polityce, która wydaje się tak bliska.
NPR

V.E. Schwab
Wyczarowanie światła
Przekład: Ewa Wojtczak
„Odcienie Magii”, część 3
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Premiera: 21 mjaja 2018
 
 

Wyczarowanie światła


JEDEN

Świat w ruinie

I

Delilah Bard — od zawsze złodziejka, ostatnio magini, a pewnego dnia, przy odrobinie szczęścia, pirat — biegła najszybciej, jak potrafiła.
„Trzymaj się, Kell” — myślała, pędząc przez ulice Czerwonego Londynu, ciągle kurczowo trzymając w dłoni kawałek kamienia, który swego czasu był częścią ust Astrid Dane. Symbolem skradzionym w innym życiu, kiedy magia i pojęcie wielu światów były dla Lili czymś nowym. Gdy właśnie odkryła, że ludźmi można zawładnąć, związać ich ze sobą jak sznurem albo zamienić w kamień.
W oddali wybuchały fajerwerki, którym towarzyszyły wiwaty, śpiewy i muzyka — odgłosy miasta świętującego zakończenie Essen Tasch, turnieju magów. Miasta nieświadomego, jakie okropieństwo rozgrywa się w jego sercu. Za plecami Lili, w pałacu, książę Arnes — Rhy — umierał, co oznaczało, że gdzieś, w innym świecie, umierał również Kell.
„Kell!” — Imię zadźwięczało w jej głowie z całą mocą rozkazu i błagania.
Dotarła do drogi, której szukała, i zatrzymała się z nożem w ręku, przyciskając ostrze do wnętrza dłoni. Serce waliło jej w piersi, gdy odwróciła się plecami do panującego rozgardiaszu, a do najbliższej ściany przyłożyła krwawiącą dłoń — wciąż wraz z kawałkiem kamienia.
Wcześniej dwukrotnie odbywała taką podróż, lecz zawsze jako pasażerka.
Zawsze przy użyciu magii Kella.
Nigdy własnej.
I nigdy sama.
Teraz nie było jednak czasu na myślenie ani na strach i na pewno nie było na co czekać.
Pierś jej falowała, tętno szalało. Lila przełknęła ślinę i zbierając się na odwagę, wypowiedziała słowa. Słowa, do których miał prawo jedynie mag krwi. Antari. Ktoś taki jak Holland. Jak Kell.
— As Travars.
Magia przemknęła w górę po jej ramieniu i przez klatkę piersiową, a potem miasto wokół się zachwiało, a w miarę jak świat znikał, zmieniała się grawitacja.
Lila sądziła, że przejście będzie łatwe lub przynajmniej zwyczajne.
Że będzie czymś, co można przetrwać albo nie.
Myliła się.

II

W sąsiednim świecie Holland tonął.
Siłą woli próbował wydobyć się na powierzchnię, szybko jednak pociągnęła go z powrotem w dół, w ciemną wodę, czyjaś twarda jak żelazo moc. Walczył, szarpał się i z trudem łapał powietrze, tracąc siły wraz z każdym gwałtownym ruchem, wraz z każdym desperackim szarpnięciem. To było gorsze niż umieranie, ponieważ umieranie ustępuje pola śmierci, a ta walka jakoś się nie kończyła.
Nie było światła. Ani powietrza. Holland nie miał sił. Wszystko mu zabrano, od wszystkiego odcięto, pozostawiwszy jedynie ciemność, a gdzieś poza torturą jakiś głos krzyczał jego imię.
Głos Kella…
Zbyt odległy.
Uścisk osłabł, ręka się ześlizgiwała i Holland znowu zaczął tonąć.
Jedyne, czego kiedykolwiek pragnął, to przywrócenie magii; chciał, żeby jego światu oszczędzono powolnej, nieubłaganej śmierci — śmierci spowodowanej najpierw lękiem przed innym Londynem, a potem lękiem przed własnym miastem.
Chciał jedynie ujrzeć odbudowę własnego świata.
Odrodzenie!
Znał legendy — marzenia — o magu na tyle potężnym, że mógłby tego dokonać. Na tyle silnym, że potrafiłby ponownie wprowadzić powietrze w wygłodniałe płuca miasta, przyspieszyć bicie jego umierającego serca.
Odkąd pamiętał, tylko tego chciał.
Odkąd pamiętał, chciał być tym magiem.
Chciał nim być, jeszcze zanim ciemność rozkwitła w jego oku, piętnując go znakiem mocy. Jako dziecko stawał na brzegu rzeki Sijlt, rzucając kamienie na zamarzniętą powierzchnię i wyobrażając sobie, że to właśnie on roztrzaska lód. Jako dorosły mężczyzna stawał w Srebrnym Lesie i modlił się o siłę do ochrony swego domu. Nigdy nie chciał być królem, chociaż w opowieściach mag zawsze nim był. Nie chciał rządzić światem. Chciał go jedynie uratować.
Athos Dane nazwał to arogancją — tej pierwszej nocy, kiedy Hollanda, broczącego krwią i na wpół przytomnego, zaciągnięto do komnat nowego władcy.
„Arogancja i pycha — drwił Athos, kiedy wyrył swoją klątwę w skórze Hollanda. — Cechy, które trzeba wyplenić”.
I to właśnie robił. Łamał Hollandowi jedną kość po drugiej, każdego dnia, po kolei. Aż jedynym, czego antari chciał, bardziej niż możliwości uratowania własnego świata, bardziej niż sił do przywrócenia magii, bardziej niż czegokolwiek, było pragnienie, żeby to się skończyło.
To było tchórzostwo, wiedział o tym, ale tchórzostwo przychodzi znacznie łatwiej niż nadzieja.
A w tamtej chwili w pobliżu mostu, kiedy Holland stracił czujność i pozwolił rozpieszczonemu młodemu księciu Kellowi wbić sobie w pierś metalową sztabę, pierwszą rzeczą, jaką poczuł — pierwszą, ostatnią i jedyną rzeczą, jaką poczuł — była ulga.
Że to się nareszcie skończyło.
Tylko że nic się wcale wtedy nie skończyło.
Trudno jest zabić antarich.
Kiedy się obudził, leżąc w martwym ogrodzie, w martwym mieście, w martwym świecie, pierwsze, co poczuł, to ból. Drugim uczuciem była wolność. Uścisk Athosa Dane’a zniknął, a on, Holland żył… był rozbity, lecz żywy.
I zdany na własne siły.
Uwięziony w zranionym ciele w świecie bez wyjścia, skazany na łaskę innego króla. Tym razem jednak miał wybór!
Szansę na naprawienie wszystkiego.
Na wpół martwy stanął przed onyksowym tronem, przemówił do króla wyrzeźbionego z kamienia i wymienił wolność na sposobność uratowania swojego Londynu, na możliwość ponownego zobaczenia swego miasta w stanie kwitnącym. Zawarł porozumienie, zapłacił własnym ciałem i duszą. A wraz z mocą króla-cienia w końcu wskrzesił magię i jego świat rozkwitł kolorem, nadzieja jego ludu na nowo się rozbudziła, jego miasto zostało odbudowane.
By je chronić, zrobił wszystko, co mógł, i oddał wszystko, co miał.
Ale to i tak nie było dość.
Nie dla króla-cienia, który zawsze chciał więcej, który codziennie rósł w siłę i łaknął chaosu, magii w jej najprawdziwszej formie, mocy bez kontroli.
Holland tracił kontrolę nad potworem w swojej skórze.
Zrobił więc jedną jedyną rzecz, jaką zrobić mógł.
Zaoferował Osaronowi inne ciało.
„Bardzo dobrze… — powiedział król, demon, bóg. — Ale jeśli ta osoba nie da się przekonać, zatrzymam twoje ciało na własność”.
I Holland wyraził na to zgodę — jak mógł się nie zgodzić?
Wszystko dla Londynu.
A Kell — samolubny, infantylny, uparty Kell, złamany, bezsilny i unieruchomiony przez ten przeklęty kołnierz — ciągle odmawiał.
Oczywiście, że odmawiał.
Oczywiście…
Wówczas król-cień uśmiechnął się ustami Hollanda, a on, Biały antari, walczył, wszystkimi siłami, które potrafił wezwać, ale niestety, umowa była umową, porozumienie zostało zawarte i Holland poczuł, że Osaron rzuca się w górę — jednym ostrym ruchem — on sam zaś został zepchnięty w dół, w ciemną otchłań własnego umysłu, wciśnięty pod nurt woli króla-cienia.
Bezradny, uwięziony w ciele, zgodnie z zawartą umową, niezdolny zrobić nic poza obserwowaniem, odczuwaniem i tonięciem.
— Holland!
Głos Kella załamał się, kiedy młody książę naparł zmaltretowanym ciałem na konstrukcję, w ten sam sposób, w jaki zrobił to Holland dawno temu, gdy po raz pierwszy związał go ze sobą Athos Dane.
Złamał go. Klatka odebrała Kellowi większą część posiadanej mocy; kołnierz wokół szyi odciął resztę. W oczach młodego księcia dostrzegł przerażenie i desperację, która go zaskoczyła.
— Holland, draniu, staw opór!
Holland spróbował, lecz jego ciało nie należało już do niego, a umysł, zmęczony umysł, opadał w dół, w dół, w dół…
„Poddaj się” — powiedział król-cień.
— Pokaż mi, że nie jesteś słaby! — Przeciskał się głos Kella. — Dowiedź, że nie jesteś ciągle tylko niewolnikiem czyjejś woli!
„Nie możesz ze mną walczyć”.
— Naprawdę przeszedłeś całą tę drogę z powrotem, żeby w ten sposób przegrać?
„Już zwyciężyłem”.
— Holland!
Holland nienawidził Kella, a w tym konkretnym momencie ta nienawiść niemal wystarczała, żeby podciągnąć go w górę, ale nawet gdyby chciał zareagować na przynętę ze strony drugiego antariego, Osaron pozostawał nieubłagany.
Holland usłyszał wtedy własny głos, lecz — naturalnie — nie był to jego głos. Pokrętna imitacja ze strony monstrum noszącego jego skórę. W ręku Hollanda była karmazynowa moneta, symbol innego Londynu, Londynu Kella, a Kell przeklinał i rzucał się w więzach, aż jego pierś falowała, a z nadgarstków ciekła krew.
Bezcelowe.
To wszystko było bezcelowe.
Po raz kolejny Holland stał się więźniem we własnym ciele.
— Po prostu zamieniłeś jednego pana na drugiego. — Głos Kella rozbrzmiał echem w ciemnościach.
Poruszali się teraz, Osaron kierował ciałem Hollanda. Drzwi zamknęły się za nimi, ale wołania Kella wciąż odbijały się od drewna, słowa rozpadały się w zniekształcone sylaby i zdławione okrzyki.
W korytarzu stała Ojka, ostrząc swoje noże. Podniosła głowę, ukazując półksiężycowatą bliznę na policzku i dwubarwne oczy — jedno żółte, drugie czarne. Antari stworzony ich rękoma — za sprawą ich miłosierdzia.
— Wasza Królewska Mość — powiedziała, prostując się.
Holland usiłował się zbuntować, usiłował przepchnąć własny głos przez ich — jego i potwora — wargi, ale kiedy się odezwał, padły słowa Osarona.
— Strzeż drzwi. Nie pozwól nikomu przejść.
Na czerwonych jak szrama ustach Ojki błysnął uśmiech.
— Jak sobie życzysz, panie.
Pałac rozmył się, a chwilę później znaleźli się na zewnątrz, mijając posągi bliźniaków Dane u podstawy schodów, poruszając się szybko pod sinawym niebem przez ogród otoczony obecnie drzewami zamiast ciał.
Co by się z tym stało bez Osarona i bez niego, Hollanda? Czy miasto dalej by rozkwitało? A może rozpadłoby się jak pozbawione życia ciało?
„Proszę — błagał cicho. — Ten świat mnie potrzebuje”.
„Ten świat nie ma sensu — powiedział Osaron głośno, a Holland poczuł napływ mdłości, ponieważ był w ich wspólnej głowie jedynie myślą, nie zaś słowem. — Jest już martwy — kontynuował król. — Zaczniemy od nowa. Znajdziemy świat wart naszego potencjału”.
Dotarli do muru ogrodowego i Osaron wyjął sztylet z pochwy przy ich pasie. Ukąszenie ciała przez stalowe ostrze było niczym, jak gdyby Holland został już odcięty od własnych zmysłów, zagrzebanych zbyt głęboko, by poczuł cokolwiek poza uściskiem Osarona. A jednak, kiedy palce króla-cienia pokryły się smugami krwi i podniosły monetę Kella do muru, Holland z trudem zawalczył po raz ostatni.
Nie był w stanie odzyskać swego ciała… jeszcze nie… nie całego ciała — ale być może całego nie potrzebował.
Jedna ręka. Pięć palców.
Wrzucił każdy gram siły, każdą krztynę woli w tę jedną kończynę i w połowie drogi do muru ręka się zatrzymała, zawisając w powietrzu.
Krew ściekała po nadgarstku Hollanda. Znał słowa niezbędne do zniszczenia ciała, do zmienienia go w lód, w popiół czy w kamień.
Musiał jedynie nakierować rękę ku własnej piersi.
Musiał jedynie nadać kształt magii…
Czuł, jak Osarona przepełnia irytacja. Irytacja, lecz nie wściekłość, jak gdyby ten ostatni zryw, ten wielki protest lekko go tylko zaswędział.
„Jakież to nudne”.
Holland ciągle walczył, zdołał nawet przesunąć rękę o centymetr czy dwa.
„Odpuść, Holland” — ostrzegła istota w jego głowie.
Antari wcisnął resztki siły woli w swoją rękę, przeciągając ją o kolejny centymetr.
Osaron westchnął.
„To nie musiało tak wyglądać”.
Wola Osarona uderzyła Hollanda jak obuchem. Jego ciało nie poruszyło się, lecz umysł trzasnął w tył, przygwożdżony miażdżącym bólem. Nie był to ból, który Holland wcześniej czuł setki razy, taki, o którym wiedział, że istnieje gdzieś poza nim, na zewnątrz, taki, przed którym potrafił uciec. Ten ból wrósł w jego serce. Rozpalał się, nagle i żywo, a każdy nerw parzył takim gorącem, że Holland krzyczał i krzyczał, i krzyczał we własnej głowie, aż wreszcie ciemność litościwie zamknęła się nad nim, wciągając go w dół.
I tym razem Holland nie starał się wynurzyć na powierzchnię.
Tym razem pozwolił swemu ciału zatonąć.

III

Kell ciągle miotał się w metalowej klatce — długo po tym, jak drzwi się zatrzasnęły, a rygiel zasunął. Jego głos nadal odbijał się echem od ścian z jasnego kamienia. Krzyczał, aż ochrypł. Nikt jednak nie przyszedł. W jego ciele szalał strach, ale najbardziej przerażało go osobliwe rozluźnienie w piersi — rozstrojenie istotnego związku, rozprzestrzenienie poczucia straty.
Prawie nie mógł dosłyszeć tętna brata.
Prawie nie czuł niczego poza bólem w przegubach dłoni i straszliwym, paraliżującym zimnem. Przekręcał się w metalowej konstrukcji, walcząc z ograniczeniami, ale na nieszczęście trzymały mocno. Na bokach urządzenia nabazgrano zaklęcia i mimo jego krwi rozsmarowanej na stali jego szyję otaczał kołnierz, odcinając wszystko, czego Kell potrzebował. Wszystko, co miał. Wszystko, czym był! Kołnierz rzucał cień na jego umysł, kładł lodowatą błonę na jego myśli, lodowaty strach i smutek oraz, co najgorsze, odbierał nadzieję. Siłę.
„Poddaj się — szeptało coś w jego krwi. — Nie masz nic. Jesteś niczym. Bezsilny”.
Kell nigdy nie był bezsilny.
Nie wiedział, jak to jest.
Panika ustępowała miejsca magii.
Musiał wyjść.
Z tej klatki.
Z tego kołnierza.
Z tego świata.
Rhy kiedyś, chcąc go sprowadzić do domu, wyrył słowo na własnej skórze, a wtedy Kell wrócił, po czym znowu odszedł. Porzucił księcia, koronę, miasto. Podążył przez drzwi pomiędzy światami za kobietą w bieli, ponieważ mu powiedziała, że jest potrzebny, że potrafi jej pomóc, że to jego wina i powinien naprawić szkody.
Jego serce słabło w piersi.
Nie, nie jego serce. Serce Rhya! Życie przywiązane do niego za pomocą magii, której już w sobie… nie miał! Panika ponownie rozbłysła, dmuchając gorącem w paraliżujący chłód, i Kell przywarł do niej kurczowo, odsuwając się od pustego strachu kołnierza. Wyprostował się w ramie, zacisnął zęby i ciągnął kajdany, aż poczuł trzask kości w nadgarstkach, rozdzieranie skóry. Krew spłynęła w gęstych czerwonych kroplach na kamienną posadzkę, intensywna, lecz bezużyteczna. Zdławił krzyk, gdy metal przesuwał się po skórze i wbijał w nią. Ból przeszył mu ramię, mknąc w górę, jednak Kell nadal ciągnął, choć metal ranił mu mięśnie, a potem kości, aż w końcu uwolnił prawą rękę.
Opadł gwałtownie w tył, zrobił potężny wdech i starał się zacisnąć zakrwawione, bezwładne palce wokół kołnierza, lecz w chwili, w której dotknął nimi metalu, okropne mrowiące zimno wspięło się po jego ramieniu, a potem ogarnęło głowę.
— As Steno — błagał. „Rozerwij”.
Nic się nie zdarzyło.
Żadna moc nie pojawiła się, nie wypełniła rozkazu.
Załkał i zawisł na konstrukcji. Pomieszczenie przechyliło się i zwęziło, a on poczuł, że jego umysł sunie ku ciemnościom, lecz zmusił ciało do pozycji pionowej, przemógł się i przełknął podnoszącą się w gardle żółć. Zacisnął odartą ze skóry, połamaną rękę wciąż uwięzionego ramienia i zaczął ciągnąć.
Upłynęły minuty — które wydawały się godzinami, latami — aż wreszcie się wyrwał.
Wydobył się z konstrukcji i zachwiał na nogach. Metalowe kajdany wbiły się wcześniej w przeguby jego dłoni głęboko — zbyt głęboko — a jasny kamień pod stopami lśnił czerwienią krwi.

 
Wesprzyj nas