“Golden Hill”, olśniewająca powieść Francisa Spufforda, dzięki fabule i językowi pozwala cofnąć się do czasów pełnych przygód i awantur, wielkich opowieści i wielkich miłości.


Golden HillPewnego listopadowego wieczora, zmęczony tygodniami morskiej podróży, Richard Smith wreszcie czuje upragniony grunt pod stopami, które poniosły go do kantoru przy ulicy Golden Hill.

Wszystko przez weksel na zawrotną kwotę tysiąca funtów.

Jego posiadacz niechętnie mówi o swojej profesji. Chętnie za to korzysta z uroków życia młodego i tajemniczego awanturnika. Co w mig wyczuwają córki właściciela kantoru.

Szarmancki, ale bezczelny, o iskrzącym się wzroku, szybko zdobywa rozgłos, a Nowy Jork, który w XVIII wieku nie był jeszcze metropolią, huczy od plotek…

***

Najlepsza XVIII-wieczna zbeletryzowana historia od z górą 200 lat.
Frances Stonor Saunders, BBC Radio 4

Francis Spufford (ur. 1964) – brytyjski pisarz, nauczyciel akademicki. W 1985 ukończył studia licencjackie z zakresu literatury angielskiej na Uniwersytecie Cambridge. Później pracował jako dziennikarz. Otrzymał nagrody literackie – Writers’ Guild Award, Somerset Maugham Award i Banff Mountain Book Prize (wszystkie za książkę “I May Be Some Time: Ice and the English Imagination”), Costa Book Awards (za powieść historyczną “Golden Hill”) oraz Sunday Times Young Writer of the Year Award.

Francis Spufford
Golden Hill
Przekład: Jędrzej Polak
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 9 maja 2018
 
 

Golden Hill


1

Dzień Wszystkich Świętych

1szy listopada
Dwudziesty rok panowania
JKMości Jerzego II

1746

I

Bryg „Henrietta” minął Sandy Hook tuż przed porą obiadową, by – przecisnąwszy się około trzeciej przez Cieśniny – wpłynąć majestatycznie na szarą powłokę nowojorskiego portu i klucząc po niej to w tę, to we w tę, zgubić rachubę bezliku nikłych halsów, które przywiodły pana Smitha, przestępującego na pokładzie z nogi na nogę, do przekonania, że mizerny zarys czekającego w oddali miasta będzie kołysać się wiecznie w ponurej mgle listopada i, ku złośliwej uciesze Zenona z Elei, nie przybliży się nigdy – światło dnia jęło rozpływać się w zmierzchu, gdy ostatecznie „Henrietta” zakotwiczyła przy Tietjes Slip i już tylko sto stóp wody dzieliło go od prawdziwych wzgórz prawdziwej miejskiej zabudowy – a zmierzch zapadał tak wilgotny, tak chłodny i tak gęsty, na jaki mógł sobie pozwolić tylko listopad: świat wyglądał jak przesączona mżawką karta szarego papieru, gotowa w każdej chwili rozpuścić się w mokrą papkę – co biorąc pod uwagę, kapitan żaglowca podjął się szlachetnego wysiłku namówienia pana Smitha, aby jeszcze tę jedną noc przepędził na pokładzie i dopiero o poranku pośpieszył na ląd załatwiać interesy. (Propozycja ta miała być wyrazem uznania, jako że pan Smith okazał się miłym kompanem powolnych tygodni podróży). Wszakże Smith odmówił w ukłonach i uśmiechach, nie pragnął bowiem niczego ponad to, aby przewieziono go szalupą na nabrzeże. W istocie, gdy tylko poczuł pod podeszwą płaskość bruku, osiągnął – mimo że ląd zakołysał się pod jego stopami – tempo tak zawrotne, że znacznie wyprzedził marynarza wybranego do dźwigania jego kufra, musiał więc cofnąć się, aby ponieść sakwojaż, bez zastanowienia zarzucić go na własne ramię i pogalopować dalej, ślizgając się na rybich wnętrznościach, liściach rzepy, kocich flakach i innych wymiocinach portu, pytając to tu, to tam o drogę, by wreszcie na kształt promiennego huraganu stanąć w otwartych własnym barkiem drzwiach – tuż przed samym ich zaryglowaniem – kantoru firmy Lovell i Spółka przy ulicy Golden Hill, gdzie zrzucił ciężar z pleców i – choć kanceliści akurat zapalali lampy, a zegar ścienny pokazywał minutę do piątej – bardzo grzecznie zażądał natychmiastowej rozmowy z panem Lovellem we własnej osobie.
– Ja jestem Lovell – przedstawił się kupiec, podnosząc się z miejsca przy kominku.
Wyglądał – aby zaspokoić ciekawość pierwszego rzutu okiem – tak: był pięćdziesięciolatkiem postury skromnej, lecz twarzy obwisłej i nieforemnej, jakby Matka Natura wygniotła ją pięścią w glinie; z chytrymi, niespokojnymi oczkami, odziany w brąz i pożółkłą od tytoniu perukę.
– Pomóc w czymś?
– Dzień dobry – odrzekł pan Smith – bo zaiste dzień to dobry, wbrew deszczom i wichrom. I ciemnościom, że oko wykol. Racz wybaczyć, panie, że nogi chwieją się pod podróżnym, alem właśnie przybył z daleka. Mam zaszczyt przedłożyć ten oto weksel, wystawiony na pańskie nazwisko przez jego londyńskich wspólników, wielmożnych Banyarda i Hythe’a, upraszając o możliwość jak najszybszej jego kasacji.
– Do jutra nie może poczekać? – spytał Lovell. – Zamykamy już kantor. Przyjdź pan jutro o dziewiątej, żeby napełnić sakiewkę. Chyba że kwota jest wyższa niż dziesięć funtów szterlingów, wówczas musisz pan, za pozwoleniem, poczekać z tydzień, gdyż gotówka, panie, piechotą nie chodzi.
– W rzeczy samej – odezwał się pan Smith. – Chodzi o wyższą kwotę. Znacznie wyższą. Przychodzę do was w gorączce, prosto, by tak rzec, z zimnego morza, cały w soli i brudny jak pies po kąpieli w kaczym dole, lecz nie po gotówkę, ale po to, aby wyświadczyć ci, panie, przysługę, uwiadamiając go z długim wyprzedzeniem.
I wręczył mu pugilares, w którym po otwarciu ukazała się papierowa koperta opieczętowana wyraźnie czarnym woskiem z monogramem „BH”. Lovell przełamał pieczęć, jego brwi uniosły się lekko. Gdy czytał, wznosiły się coraz wyżej.
– Panie, zmiłuj się nad nami – westchnął. – Toż to weksel na tysiąc funtów!
– Zaiste, panie – odrzekł pan Smith. – Tysiąc funtów szterlingów, a właściwie, jak napisano, tysiąc siedemset trzydzieści osiem funtów, piętnaście szylingów i cztery pensy, w tutejszej monecie. Pozwolisz pan, że usiądę?
Lovell zignorował pytanie.
– Jem – rzucił do pomocnika – przysuń no bliżej światło.
Kancelista wstawił jedną z zapalonych właśnie świec do komina lampy, a Lovell przysunął kartkę bliżej gorącego klosza – tak blisko, że Smith aż się poderwał, żeby odsunąć papier, ale Lovell powstrzymał go, gwałtownie prostując ramię; dokumentu jednak nie przypalił, pochylił go tylko tak, aby płomień świecy podświetlił papier i odsłonił linie znaku wodnego układające się w postać syreny.
– Papier jest w porządku – mruknął kancelista.
– Pismo też – orzekł Lovell. – Powiedziałbym, że wygląda na sporządzone ręką samego Benjamina Banyarda.
– Ma się rozumieć – odpowiedział pan Smith. – Choć gdy ów siedział w kantorze przy Mincing Lane i wypisywał ten weksel, nazywał się Barnaby Banyard. Chyba nie sądzicie, panowie, że znalazłem go na rogu ulicy?
Lovell spojrzał na niego chytrze, mierząc strój, dłonie, oblicze i ważąc słowa, które właśnie wybrzmiały, i nie znalazł niczego, co pozwoliłoby mu zamknąć raz na zawsze tę kwestię.
– Na mój rozum – odrzekł – to niewykluczone. Ale ciebie nie znam, panie. Co to właściwie jest za weksel? I kim pan jesteś?
– Ten weksel jest tym, panie, na co wygląda. Tak jak i ja jestem tym, na kogo wyglądam. To papier wart tysiąc funtów oraz podróżnik, który jest jego posiadaczem.
– Albo też świstek, którym można sobie podetrzeć tyłek, i kłamliwy łotr. Musisz się pan bardziej postarać. Od dwudziestu lat prowadzę interesy z Banyardem i od dwudziestu lat rozliczam z nimi rachunki za handel cukrem z Kingston. Ale coś takiego nie zdarzyło się nigdy, nikt nigdy nie przysyłał mi tu ni stąd, ni zowąd zza morza weksli i nie żądał, żeby wypłacić pieniądze za cały sezon handlowy na raz, i to bez słowa wyjaśnienia czy uprzedzenia, czy choćby bez pocałuj mnie gdzieś. Więc pytam się raz jeszcze: kim pan jesteś? I czym się pan zajmujesz?
– Cóż, mówiąc najogólniej, panie Lovell, nabywaniem i sprzedawaniem. Podróżowaniem po świecie w jedną i w drugą stronę. Wypatrywaniem okazji, z których można skorzystać, a na które potrzeba właśnie tysiąca funtów. A mówiąc ściślej, panie Lovell: mam zajęcie, o którym mówić mi nie wolno. Poufne zajęcie.
– Wredny szczeniaku, chcesz mnie wywieść w pole sfałszowanym pismem! Mów, jak jest, albo wrzucę twój bezcenny papier w ogień!
– Tego pan nie zrobisz – oznajmił Smith.
– Doprawdy? A przed chwilą aż podskoczyłeś, gdy przysunąłem kartkę do lampy. Mów albo spalę ten świstek.
– I swoje dobre imię razem z nim. Panie Lovell, sprawa w istocie jest prosta: wypytałem na Giełdzie o zamożnych londyńskich kupców powiązanych z tutejszymi solidnymi handlowcami i wówczas wypłynęło wasze nazwisko w godnej szacunku spółce z Banyardem, który wystawił weksel.
– Nigdy wcześniej tego nie robił.
– Tym razem zrobił. I zapewnił, że pan się do tego nadajesz. Miło było mi to słyszeć, gdyż poręczyłem za ten weksel w złocie.
– W złocie – powtórzył obojętnie Lovell. I odczytał głośno: – „W ciągu dni sześćdziesięciu skasować należy na ręce pana Richarda Smitha nasz drugi weksel za otrzymane mienie…”. Więc mówisz pan, że zapłaciłeś bitą monetą?
– Owszem.
– Własną czy powierzoną? Jako pośrednik czy mocodawca? Spłacając stare długi czy zaciągając nowe? Żeby to ulokować czy przepuścić na falbanki i fintifluszki?
– Po prostu złotem, panie. Które mówi dość wyraźnie samo za siebie.
– Gdyż, bez wątpienia, nie chciałeś się pan kłopotać przewożeniem takiego worka złota przez ocean.
– W rzeczy samej.
– Albo też w nadziei, że na drugim brzegu znajdziesz pan głupca, który na twoje żądanie zamieni papier na złoto.
– Nigdy nie słyszałem, żeby nowojorczycy pozwalali się łatwo oszwabiać – oznajmił pan Smith.
– Bo i nie pozwalamy, panie – odrzekł Lovell. – Nie pozwalamy. – Zabębnił palcami. – I bywamy podejrzliwi zwłaszcza wtedy, gdy ktoś niczego nie wyjaśnia wprost. Wybacz pan, że mówię bez ogródek. Ale zazwyczaj mówię, co myślę, a w twojej sprawie, panie, nie wiem, co myśleć; nie wiem, jak cię traktować, a pan robisz wszystko, żeby pogłębić me rozterki, w czym trudno mi dostrzec ślad dobrego wychowania, a zwłaszcza uczciwych zamiarów, bo jesteś pan, rzec muszę, hołysz, który pojawia się i żąda wypłacenia niewiarygodnej fortuny bez żadnego zabezpieczenia.
– Ze zwykłym zabezpieczeniem legalnego weksla – sprzeciwił się Smith.
– Sam pan widzisz – odrzekł Lovell. – Śmiechu warte. Handel to zaufanie, panie. Handel to dwie potrzeby razem, panie. Handel to podanie dłoni, gdy ktoś wyciągnął do nas dłoń, a przecież gdy nazwałem cię kłamliwym łotrem, pan żeś się nie oburzył, co byłoby naturalne na takie oskarżenie, nie nazwałeś mnie draniem z powodu mych wątpliwości.
– Zaiste – odpowiedział dobrodusznie Smith. – Bo masz pan, oczywista, rację. Nie znasz mnie pan, więc w mądrości swej jesteś podejrzliwy, gdyż równie dobrze mogę być pozłoconym bon tonem hołyszem, co patentowanym osłem udającym napuszonego księdza.
Lovell zmrużył oczy. W głosie Smitha zabrzmiała mroczna, schrypnięta nuta, niepozwalająca zgadnąć, czy człowiek ten właśnie przywdział, czy też zdjął z twarzy maskę.
– Oto cudowna moc, jaką posiada obcy – podjął Smith dawnym, miłym głosem. – Kiedy zszedłem na ląd, poczułem się, jakbym urodził się na nowo. Stoi przed panem całkiem nowy, nowo narodzony człowiek. Nie mam tu żadnej przeszłości ani tożsamości: jestem tym, kim się dopiero stanę. Ale weksel, drogi panie, jest prawdziwy. W jaki sposób mógłbym cię o tym upewnić?
– Masz pan najdziwaczniejszy sposób pozyskiwania zaufania – odpowiedział Lovell, wpatrując się w przybysza. – Powiedz mi pan zatem, dlaczego nie dostałem żadnego pisma, niczego, co uprzedziłoby tę niespodziankę. Każdy oczekiwałby jakiegoś wyjaśnienia czy pouczenia.
– Może je wyprzedziłem.
– Może. Przypuszczam wszakże, iż powstrzymam się z decyzją, póki nie dowiem się czegoś więcej niż „może”.
– Ma się rozumieć – oznajmił pan Smith. – Nic bardziej naturalnego, skoro równie dobrze mogę być złoczyńcą.
– Znów pan nie wykluczasz tej możliwości – zauważył Lovell.
– Nazywam tylko wprost trudności, jakie przed panem stoją. Czy ufałbyś mi pan bardziej, gdybyśmy udali, że co innego jest na rzeczy?
– Być może – przyznał Lovell. – Bardzo być może. Uczciwy człowiek podjąłby trud odsunięcia od siebie najlżejszego cienia podejrzeń. A wy, panie Smith, zdaje się, do nich zachęcacie. Lecz ja nie mogę tego przyjąć jakby nigdy nic, prawda? Moje nazwisko cieszy się renomą i uznaniem. Czy pan wiesz, co się może stać, jeśli podpiszę weksel na ten pański tajemny, szemrany, śmiechu warty i ze wszech miar niepewny interes? A pan odsprzedasz go za niższą cenę któremuś z mych dobrych sąsiadów, żeby jak najszybciej dostać pieniążki do ręki, na czym panu bez wątpienia zależy? Wówczas przez kolejnych sześćdziesiąt dni po całej wyspie bez najmniejszej poufności będzie krążył papier dłużny z moim nazwiskiem, narażając na diabelski szwank moje dobre imię i kredyt akurat na przełomie sezonów handlowych. Wszyscy się o tym dowiedzą, wszyscy będą wiedzieli, że mogę być ponaglony na tysiąc funtów, i każdy będzie się zastanawiał, czy to nie on powinien ponaglić mnie jako pierwszy.
– Ale ja nie odsprzedam weksla.
– Że co?
– Nie odsprzedam go. Mogę poczekać. Nie śpieszy się. Nie mam żadnej palącej finansowej potrzeby. Weksel, tak napisano, ma być skasowany w ciągu sześćdziesięciu dni i sześćdziesiąt dni całkowicie mi odpowiada. Zatrzymaj pan weksel, miej go pan na oku, żeby nigdzie nie wywędrował.
– O ile go przyjmę, rzecz jasna.
– Tak, o ile go pan przyjmiesz.
– A jeśli nie?
– Cóż, jeśli pan oprotestujesz weksel, będę bohaterem najkrótszej eskapady do kolonii, o jakiej kiedykolwiek słyszano. Wyjdę stąd, wrócę wzdłuż nabrzeża do portu, a gdy „Henrietta” zapełni luki, popłynę z powrotem do kraju i obciążę kosztami Banyarda.
– Nie oprotestuję – odrzekł powoli Lovell. – Ale też nie przyjmę. Tu stoi napisane tak: „nasz drugi weksel”, a o pierwszym i trzecim ani widu, ani słychu. Jakimi statkami, wedle pana, przypłyną?
– „Sansom’s Venture” i „Antelope” – odpowiedział pan Smith.
– Doskonale – odrzekł Lovell. – Zatem zrobimy tak. Poczekamy sobie i sprawdzimy, a jak przypłyną pozostałe dwa, stwierdzę, że przyjąłem weksel z dzisiejszą datą. Pan będziesz miał swoje sześćdziesiąt dni, a przy odrobinie szczęścia dostaniesz pan pieniądze przed początkiem kwartału. Jeśli wszakże papiery się nie pojawią, klnę się, żeś pan łotr, któregoś umyślił udawać, a ja osobiście postawię go przed sądem za samozwaństwo. Co pan powiesz na to?
– Widzę w tej logice pewne niedostatki – odparł pan Smith – ale coś się panu należy za to samozwaństwo. Zatem znakomicie: umowa stoi.
– Umowa stoi – powtórzył Lovell. – Jem, opisz ten dokument z datą, jeśli łaska. I dodaj do tego memorandum naszej umowy. Sporządź też pismo z żądaniem wyjaśnień, które sami wyślemy do Banyarda pierwszym statkiem. A potem schowaj to wszystko w sejfie, przyda się, jak mniemam, jako dowód przed ławą przysięgłych. A teraz, panie, pozwolisz, że go… – Lovell przerwał, bo Smith zaczął obmacywać kieszenie swego okrycia. – Czyżby coś jeszcze? – spytał z naciskiem.
– O, właśnie – odrzekł Smith, wyciągając sakiewkę. – Powiedziano mi, że powinienem wymienić gwinee na drobne. Czy mógłbyś pan wypłacić mi równowartość tego w monecie używanej w mieście?
Lovell popatrzył na cztery złote głowy króla połyskujące na dłoni Smitha.
– Z mosiądzu? – spytał jakiś kancelista, szczerząc zęby.
– Nie, nie są z mosiądzu – odrzekł Lovell. – Używaj oczu, a nie gęby. Czemu w ogóle…? – zwrócił się do Smitha. – Nieważne zresztą. Nieważne. Tak, myślę, że mogę panu służyć. Jem, wyjmij wagę i sprawdź je.
– Pełna próba – zameldował kancelista.
– Tak przypuszczałem – odpowiedział Lovell. – Uczę się pańskiego poczucia humoru, panie Smith. No dobrze, zastanówmy się. Nie mamy tu za wiele londyńskiego złota, nurt płynie, by tak rzec, w przeciwną stronę. Złote oblicza ukazują nam tu portugalskie moidory, a przeważnie reale. Wnoszę z tego, że mogę mu zaoferować sto osiemdziesiąt per centum za głowę, w nowojorskiej monecie. Co za cztery gwinee daje…
– Sto pięćdziesiąt jeden szylingów, dwa i pół pensa.
– Liczydło masz pan w głowie, nieprawdaż? Pierwszorzędny rachmistrz. Obawiam się wszakże, iż niewiele z tego dostaniesz pan w monecie, gdyż, jak wspomniałem na samym początku, w obiegu mamy aktualnie mało kruszcu.
Lovell otworzył kasetkę noszonym przy łańcuszku zegarka kluczykiem i wygarnął z niej srebro – starte, wytarte i poobijane w bitwach obiegu – a następnie ułożył je w niewielką kupkę przed panem Smithem.
– Meksykański talar przeliczany na osiem szylingów i cztery pensy. Cztery monety i połówka. Dwa portugalskie cruzeira, trzy nowojorskie szylingi. Dwa grajcary z Nadrenii. Jeden duński. Pięć su. I jakaś mauretańska moneta, nieczytelna, ale waży tyle co czternaście pensów, z próbą, więc umówmy się, że to dwa szylingi sześćdziesiąt na tutejsze. W sumie dwadzieścia jeden szylingów i cztery pensy. Zostaje sto dwadzieścia dziewięć szylingów, dziesięć i pół pensa, które należy wystawić w bankowych notach.
I zgodnie z zapowiedzią Lovell zaczął przeliczać stos leżących obok srebrnych monet pogniecionych i pomiętych druczków, z których część miała czarne litery, część czerwone, a część brązowe, jak stroniczki ze zniszczonego modlitewnika, choć różnych rozmiarów i kształtów, niektóre wiotkie i naddarte, niektóre śliskie od tłuszczu, niektóre tylko pomazane farbą drukarską albo odbitką herbowych pieczęci, wielorybich wodotrysków, spadających gwiazd, piór, liści, Hotentotów; przekładanych z błyskawiczną wprawą hazardzisty końcówkami palców, poślinionymi dla lepszego przekładania arkusików.
– Chwileczkę – przerwał mu pan Smith. – A co to?
– Nie widzieliście naszych pieniędzy, panie? – spytał kancelista. – Nie powiedzieli wam, że po tej stronie oceanu używamy bankowych not, bo trudno tu o bilon?
– Nie – odpowiedział Smith.
Stos rósł.
– Cztery pensy z Connecticut, ośmiopensówka z Rhode Island – mruczał Lovell. – Dwa szylingi z Rhode Island, osiem pensów z Jersey, jeden szyling z Jersey, osiemnaście pensów filadelfijskich, szyling z Marylandu… – Dotarł do dna szkatułki. – Wybacz pan, ale po resztę muszę pójść na górę do sekretarzyka. Rzadko się zdarza, aby ktoś wymieniał tyle pieniędzy na raz. Jem, możesz zacząć zamykać, Izajasz, przestań się gapić i zacznij zamiatać, a pan pozwól teraz za mną. I weź pan, na litość boską, wszystkie te trofea, żebyśmy nie pomylili się w rachubach.
– O, widzę, że chcesz mi pan odpłacić złośliwością za me uszczypliwości – odrzekł pan Smith z dwoma garściami pełnymi podejrzanej, szeleszczącej waluty.
– Pięknym za nadobne – mruknął Lovell. – Tędy proszę.
Powiódł go przez drzwi w boazerii i Smith znalazł się w korytarzu. Rzut oka wystarczył, by rozpoznał w nim przejście do prywatnej rezydencji kupca, gdyż korytarz dochodził prostopadle do kolejnych drzwi wejściowych, przez które sączyło się nikłe wspomnienie dziennego światła, a podczas gdy kantor pachniał atramentem, dymem, węglem i męskim potem, tu unosiły się inne zapachy: wywoskowanego drewna, kolacji, wody różanej i herbaty, zapewniające jednako kobiety i mężczyzn o zasobności tego domu. W końcu korytarza spirala schodów wspinała się ostro w górę, ginąc w mroku. Przy każdym zakręcie stopnie mijały okna, ale ponieważ wychodziły one na wschód, przez szyby widać było niewiele, zaledwie ciemny zarys linii dachów i kominów na tle skrawka nieba, jaśniejszego zaledwie o ton. Zabłąkane błyski światła znaczyły wypolerowaną poręcz i tralki balustrady; ramy obrazów układały w ciemności złociste prostokątne powidoki lśniących cieni, zbyt niewyraźnych, by je rozpoznać, jakby Lovell w jakiś tajemny sposób zebrał i utopił w klatce schodowej odległe konstelacje. Skoro znaleźli się w domu Lovella, można by oczekiwać, że ten zdejmie z ramion ciężar kupieckiej powagi i przywdzieje szatę domowej lekkości, jednak gdy weszli na pierwszy stopień, gospodarz przystanął na chwilę, a Smith ujrzał, że kupiec przygarbił się nieco, jakby pod jakimś ciężarem – być może tysiącfuntowej myśli – więc gość spodziewał się powolnej, zadyszanej wspinaczki. Tymczasem po chwili Lovell ruszył w górę ciasnej klatki schodowej zręcznie niczym małpa. Wspinał się lotem błyskawicy, jakby po pniu dobrze znanego drzewa, i to Smith z rękoma pełnymi pieniędzy nie mógł utrzymać równowagi i okazał się tym, który stąpa ostrożnie po ciemnych schodach, a gdy Lovell minął podest i pośpieszył do przodu, on zatrzymał się jak uwięziony w jakimś progu.

 
Wesprzyj nas