“Dziewczynka, która wypiła księżyc” to opowieść o tajemnicach, które mogą wyrządzić krzywdę, pięknie i bólu macierzyńskiej miłości oraz uzdrawiającej mocy nadziei.


Dziewczynka, która wypiła księżycPowieściowy Protektorat, nazywany także nie bez przyczyny Miastem Smutków, nie jest miłym miejscem – zwykli mieszkańcy zostali zdominowani przez kastę Starszych, którzy rządzą miastem niepodzielnie, każą wierzyć w stare przesądy o złej wiedźmie, której co roku trzeba składać w ofierze noworodka, by udobruchać jej gniew. Gdy jedna z matek zbuntuje się, walcząc o dziecko, zostaje uznana za umysłowo chorą i osadzona w Wieży, siedzibie Sióstr Gwiazdy, pełniących w mieście funkcje bezwzględnej służby bezpieczeństwa. Wkrótce okazuje się, że Starsi bynajmniej nie wierzą w istnienie wiedźmy, a mit ten jest wygodnym sposobem utrzymania władzy. Jeśli dodać do tego zakaz edukacji i dostępu do biblioteki – otrzymamy znajomy obraz rządów autorytarnych i konsekwencji władzy nie podlegającej żadnej kontroli.

“Dziewczynka, która wypiła księżyc” Kelly Barnhill zawiera elementy klasycznych baśni – są tu czarownice, wiedźmy, smoki i potwory z bagien oraz magia, gadatliwe zwierzęta i bohater, przeciętny mężczyzna, który wyruszy do walki ze złem. Jednak schematy na tym się kończą, ponieważ, biorąc przykład z realnego świata, autorka ukazuje czytelnikom jak zwodnicze mogą okazać się pozory. “Zło może skrywać się tam, gdzie nigdy byśmy się go nie spodziewali” – ostrzega autorka ustami jednej z postaci. Dobro tak samo.

“Dziewczynka, która wypiła księżyc” to powieść bogata w ciekawe postaci oraz pełen tajemnic świat przedstawiony. Ważną rolę odgrywa archetypowy, głęboki, ciemny las, który jest domem dla niebezpieczeństw prawdziwych i wyobrażonych. Wokół Protektoratu znajduje się ogromne bagno, obfitujące w podstępne pułapki, ale będące także źródłem utrzymania mieszkańców. Jest tam również duży obszar wulkaniczny, ze zdradzieckimi szczelinami i kraterami wydzielającymi gorące, trujące gazy. Pośród bohaterów powieści znajdziemy dobrą i sprytną wiedźmę, która karmi porzucone w lesie dzieci światłem gwiazd (a jedno z nich przez nieuwagę światłem księżyca, co będzie miało znaczące konsekwencje dla świata), potwora bagiennego recytującego poezje, maleńkiego smoka Fyriana, który wierzy, że jest ogromnym smokiem czy Lunę, dziewczynę, której magii nie można powstrzymać.

Autorka „Dziewczynki…” może pochwalić się lirycznym, zapadającym w pamięć i pobudzającym wyobraźnię
stylem pisania.

Kelly Barnhill przedstawia pod rozwagę czytelnika, pod postacią magicznego, baśniowego świata, tematy znane pod każdą szerokością geograficzną – ludzkie wady, zawiść, szlachetność, bezinteresowną miłość, a przede wszystkim nadzieję, że pośród zła istnieje również dobro. I to nadzieja stanie się siłą napędową zmian w żyjącym dotąd w mgle smutku Protektoracie.

Autorka „Dziewczynki…” może pochwalić się lirycznym, zapadającym w pamięć i pobudzającym wyobraźnię stylem pisania. Uwagę czytelnika przyciągają nastrojowe opisy – czy to otulonego mgłami miasteczka zamieszkałego przez smutnych ludzi, czy zdradzieckiego lasu i bagien, wrzących strumieni i budzącego się do życia wulkanu. Te wszystkie elementy sprawiają, że powieść ma duże szanse wzbudzić zainteresowanie dziesięcio-dwunastolatka, a jednocześnie książka jest na tyle zajmująca i oryginalna, że może być sympatyczną lekturą również dla dorosłych, którzy odkryją w niej jeszcze więcej głębszych znaczeń, symboli i odniesień literackich. Wanda Pawlik

Kelly Barnhill, Dziewczynka, która wypiła księżyc, Przekład: Marta Kisiel-Małecka, Wydawnictwo Literackie, Premiera: 9 maja 2018
 
 

Dziewczynka, która wypiła księżyc

Kelly Barnhill
Dziewczynka, która wypiła księżyc
Przekład: Marta Kisiel-Małecka
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 9 maja 2018
 

1.

W którym rozpoczyna się pewna opowieść

Tak.
W tym lesie mieszka wiedźma. Mieszka tam od zawsze.
Przestaniesz się wiercić? Och, na gwiazdy! Nie znam drugiej takiej wiercipięty.
Nie, serdeńko, nie widziałam jej. Nikt jej nie widział. Od wielu lat. Zrobiliśmy, co tylko możliwe, żeby nigdy jej nie zobaczyć.
Możliwe, choć straszne.
Nie każ mi tego mówić. Zresztą i tak już wiesz.
Och, nie wiem, skarbie. Nikt nie wie, czemu pragnie dzieci. Nie wiemy, czemu się upiera, że to zawsze musi być najmłodsze spośród nas. Nie możemy jej przecież tak po prostu zapytać. Nikt jej nie widział. Pilnujemy, żeby nikt jej nie zobaczył. Oczywiście, że ona istnieje. Cóż za pytanie! Spójrz na te lasy! Jakie zdradliwe! Trujący dym, leje, wrzące gejzery i straszliwe niebezpieczeństwa, gdziekolwiek spojrzeć. Myślisz, że to dzieło przypadku? Bzdura! To sprawka Wiedźmy. Jeśli nie będziemy jej posłuszni, to co się z nami stanie?
Naprawdę muszę ci to tłumaczyć?
Wolałabym nie.
No już, już, nie płacz. Przecież Rada Starszych po ciebie nie przyjdzie. Jesteś za duża.
Z naszej rodziny?
Tak, skarbie. Dawno temu. Jeszcze zanim się urodziłaś. Śliczny był z niego chłopczyk.
A teraz kończ kolację i bierz się do pracy. Jutro czeka nas wczesna pobudka. Dzień Ofiary nie czeka na nikogo, a wszyscy musimy być obecni, żeby podziękować dziecku, które daruje nam jeszcze jeden rok.
Twój brat? Miałabym o niego walczyć? Przecież wtedy Wiedźma zabiłaby nas wszystkich i jak by to się dla nas skończyło?
Poświęcić jedno lub poświęcić wszystkich. Tak działa ten świat. Nie zmienimy tego, choćbyśmy próbowali.
Dość tych pytań. Zmykaj już. Głupie dziecko.

2.

W którym nieszczęsna kobieta traci zmysły

Tego ranka Najstarszy Gherland z niczym się nie spieszył.
Wszak Dzień Ofiary przypadał raz na rok, a on lubił prezentować się doskonale podczas uroczystej procesji do przeklętego domu oraz potem, w trakcie posępnego powrotu. Zachęcał pozostałych Starszych, by szli za jego przykładem. Pospólstwo powinno zobaczyć prawdziwe widowisko.
Starannie nałożył róż na zapadnięte policzki i podkreślił oczy grubymi kreskami z antymonowego proszku. Wyszczerzył się do lustra, dla pewności, czy nie ma niczego między zębami. Uwielbiał to lustro. Jedyne w całym Protektoracie. Nic nie sprawiało Gherlandowi większej przyjemności niż posiadanie na wyłączność czegoś niepowtarzalnego.
Lubił być wyjątkowy. Najstarszy miał bardzo wiele przedmiotów, których nie posiadał żaden inny mieszkaniec Protektoratu. Na tym polegała jedna z zalet jego stanowiska.
Protektorat — przez jednych nazywany Królestwem Cattail, przez innych zaś Miastem Smutków — był wciśnięty między zdradziecki las z jednej strony a rozległe Moczary z drugiej. Większość mieszkańców Protektoratu żyła z Moczarów. Matki powtarzały swym dzieciom, że zapuszczanie się na Moczary to ich szansa na przyszłość. Może nieszczególnie spektakularna, ale lepsza taka niż żadna. Na Moczarach roiło się od pędów zirinu wiosną, kwiatów zirinu latem i cebulek zirinu jesienią — oraz całego mnóstwa leczniczych i magicznych roślin, które można było zebrać, ususzyć i sprzedać kupcom zza lasu. Ci transportowali dary Moczarów do Wolnych Miast, daleko od Protektoratu. Sam las był straszliwie niebezpieczny, a przebyć go można było jedynie Drogą.
Droga zaś należała do Starszych.
To znaczy: należała do Najstarszego Gherlanda, a pozostali Starsi mieli w niej swój udział. Do Starszych należały również Moczary. I sady. I domy. I targowiska. Nawet ogródki.
Dlatego właśnie rodziny z Protektoratu wyplatały sobie obuwie z trzciny. Dlatego w czasach głodu karmiły swoje dzieci gęstym, pożywnym moczarowym bulionem, w nadziei, że Moczary je wzmocnią. Dlatego właśnie Starsi i ich bliscy byli wyrośnięci, silni i rumiani — oni żywili się wołowiną, masłem i piwem.
Rozległo się pukanie do drzwi.
— Wejść — wymamrotał Najstarszy Gherland, poprawiając szatę.
W drzwiach stanął Antain, jego siostrzeniec. Ten bezrozumny chłopak szkolił się na Starszego, lecz tylko dlatego, że Gherland, w chwili słabości, obiecał to jego jeszcze bardziej bezrozumnej matce. Nie, nie powinien tak o nich myśleć. Antain był prawie trzynastoletnim, dość miłym młodzieńcem. Ciężko pracował i wszystko chwytał w lot. Świetnie radził sobie z liczbami. Miał zręczne dłonie i potrafił w mgnieniu oka zbudować wygodną ławkę dla zmęczonego Starszego. Wbrew sobie Gherland czuł rosnący, niewytłumaczalny sentyment do tego chłopca.
Ale.
Antain miał głowę pełną wielkich pomysłów i efektownych spostrzeżeń. Oraz pytań. Gherland zmarszczył brwi. Antain był — jak by to ująć? — zbyt przenikliwy. Jak tak dalej pójdzie, trzeba go będzie uciszyć, nieważne, że to krewny. Myśl ta ciążyła Gherlandowi niczym kamień.
— WUJU GHERLANDZIE! — W głosie Antaina słychać było prawdziwy entuzjazm.
— Uspokój się, chłopcze! — warknął Najstarszy. — To poważne wydarzenie!
Chłopiec przygasł. Jego rozradowana twarz, która zawsze przypominała Gherlandowi psi pysk, wydłużyła się. Najstarszy oparł się pokusie, żeby poklepać go łagodnie po głowie.
— Przysłano mnie — podjął Antain bardzo cichym głosem — abym ci przekazał, że pozostali Starsi są gotowi. A pospólstwo czeka już wzdłuż drogi. Stawili się wszyscy.
— Co do jednego? Nikt się nie wymigiwał?
— Po tym, co zaszło w zeszłym roku, wątpię, żeby ktokolwiek próbował — odparł Antain i aż się wzdrygnął.
— Szkoda. — Gherland raz jeszcze zerknął do lustra, poprawiając róż na policzkach. Lubił od czasu do czasu udzielić lekcji mieszkańcom Protektoratu. Wszystko od razu stawało się jasne. Dotknął obwisłych fałd poniżej podbródka i zmarszczył brwi. — Dobrze, siostrzeńcze — rzekł, obracając się ze wspaniałym szelestem szat; opracowanie tego efektu zajęło mu ponad dekadę. — Ruszajmy zatem. Dziecko samo się nie poświęci.
I dostojnym krokiem wyszedł na ulicę, a Antain dreptał za nim.

Zazwyczaj Dzień Ofiary przebiegał z należytą pompą i powagą. Dzieci oddawano bez słowa skargi. Odrętwiałe rodziny rozpaczały w milczeniu, otoczone przez sąsiadów, którzy chcąc ulżyć ich bolesnej stracie, znosili im potem garnki z pożywnymi potrawami.
Zazwyczaj nikt nie łamał zasad.
Lecz nie tym razem.
Najstarszy Gherland zacisnął usta, marszcząc przy tym brwi. Skowyt matki dobiegł jego uszu, jeszcze zanim procesja skręciła w ostatnią ulicę. Mieszkańcy zaczynali się wiercić z zażenowaniem. Kiedy Rada Starszych dotarła do domu rodziny, jej oczom ukazał się niesłychany widok. W drzwiach powitał ich mężczyzna z podrapaną twarzą, spuchniętą dolną wargą i krwawiącymi łysymi plackami w miejscach, gdzie całymi garściami wyrwano mu włosy z głowy. Usiłował się uśmiechnąć, lecz wtedy jego język odruchowo dotknął dziąsła ze świeżą raną po wybitym zębie. Mężczyzna, zapewne ojciec, zacisnął usta i spróbował się pokłonić.
— Przykro mi, czcigodni — powiedział. — Pojęcia nie mam, co w nią wstąpiło. Zupełnie jakby odjęło jej rozum.
Gdy Starsi weszli do środka, z krokwi ponad ich głowami dobiegły wrzask i wycie kobiety. Lśniące czarne włosy wiły się wokół jej głowy niczym kłębowisko węży. Syknęła jak osaczone zwierzę i splunęła. Jedną ręką i nogą kurczowo trzymała się belki, drugą ręką zaś mocno przyciskała dziecko do piersi.
— WYNOŚCIE SIĘ! — wrzasnęła. — Nie zabierzecie jej. Pluję wam w twarz i przeklinam wasze imiona. Natychmiast opuśćcie mój dom albo wydrapię wam oczy i rzucę je krukom!
Starsi gapili się na nią z rozdziawionymi ustami. Nie wierzyli własnym oczom. Nikt nigdy nie walczył o dziecko przeznaczone na ofiarę. Tak się po prostu nie robiło. (Tylko Antain zaczął płakać. Postarał się jednak, żeby nikt z dorosłych tego nie zobaczył).
Gherland szybko się zastanowił i przybrał dobrotliwy wyraz twarzy. Wyciągnął w stronę matki otwarte dłonie na dowód, że nie chce jej wyrządzić żadnej krzywdy. Uśmiechnął się, choć zęby miał zaciśnięte. O mało nie wyzionął ducha od całej tej życzliwości.
— Ależ to nie my ją zabieramy, moja nieszczęsna, zagubiona córko — przemówił tak cierpliwie, jak tylko potrafił. — Zabiera ją Wiedźma. My jedynie robimy to, co nam kazano.
Niczym rozwścieczona niedźwiedzica, kobieta wydała z głębi piersi głuchy, gardłowy dźwięk. Gherland położył dłoń na ramieniu zakłopotanego męża i delikatnie je ścisnął.
— Wygląda na to, dobry człowieku, że macie rację: waszej żonie istotnie odjęło rozum. — Starannie ukrywał gniew za fasadą troski. — Rzadki to przypadek, rzecz jasna, lecz nie bez precedensu. Musimy odpowiedzieć współczuciem. Trzeba jej opieki, nie kary.
— ŁŻESZ — rzuciła kobieta z pogardą. Dziecko zaniosło się płaczem i kobieta wspięła się jeszcze wyżej, zapierając się stopami o równoległe krokwie i przyciskając plecy do stromizny dachu. Ustawiła się tak, by nie mogli jej dosięgnąć, i zaczęła karmić dziecko. Natychmiast się uspokoiło. — Jeżeli ją zabierzecie — warknęła — odnajdę ją. Odnajdę i odzyskam. Przekonacie się.
— I stawisz czoło Wiedźmie? — zaśmiał się Gherland. — Całkiem sama? Och, biedna, zagubiona duszyczko. — Jego słowa ociekały słodyczą, lecz twarz pałała gniewem. — Rozpacz odebrała ci zmysły. Wstrząs obrócił nieszczęsny umysł w strzępy. Nieważne. Uleczymy cię, biedactwo, jak tylko potrafimy. Straże!
Pstryknął palcami i do izby wbiegły uzbrojone strażniczki. Była to specjalna jednostka, przysłana jak zawsze przez Siostry Gwiazdy. Na plecach miały łuki i kołczany, u boków zaś ostre miecze. Ich długie włosy, zaplecione w warkocze, sięgały bioder — było to świadectwo wielu lat kontemplacji i szkolenia bojowego na szczycie Wieży. Na widok ich kamiennych twarzy nawet Starsi, pomimo swej władzy i pozycji, schodzili im z drogi. Siostry były potęgą, która budziła lęk. Nikt nie ważył się z nimi igrać.
— Wydrzyjcie dziecko z objęć tej kobiety i odprowadźcie nieszczęśnicę do Wieży — rozkazał Gherland. Spojrzał gniewnie na uczepioną krokwi matkę, której twarz pobladła. — Siostry Gwiazdy wiedzą, jak sobie radzić z niesprawnymi umysłami, moja córko. Jestem pewien, że to prawie wcale nie boli.
Straże działały sprawnie, spokojnie i bez cienia litości. Matka nie miała żadnych szans. W ciągu kilku chwil została skrępowana i wyniesiona. Jej skowyt niósł się echem po milczącym mieście, po czym urwał się nagle, kiedy wielkie drewniane drzwi Wieży zatrzasnęły się z hukiem, więżąc kobietę w środku.
A co się tyczy dziecka, to gdy tylko znalazło się w objęciach Najstarszego, przez krótką chwilę płakało, po czym skupiło uwagę na jego twarzy, trzęsącej się, pomarszczonej i pobrużdżonej. Spojrzenie dziewczynki — niewzruszone, sceptyczne, intensywne — sprawiało, że Gherland nie potrafił odwrócić od niej wzroku. Pukle i oczy miała czarne. Świetlista skóra przypominała wypolerowany bursztyn. Pośrodku czoła dziewczynki widniało znamię w kształcie półksiężyca. Jej matka miała podobne. Mądrość ludowa głosiła, że tacy ludzie są wyjątkowi. Gherland z zasady nie znosił mądrości ludowych, a już z pewnością nie znosił, kiedy mieszkańcom Protektoratu wydawało się, że są kimś lepszym niż w rzeczywistości. Zachmurzył się jeszcze bardziej i nachylił nad małą, marszcząc brwi. Dziecko wysunęło język.
„Cóż za okropny bachor”, pomyślał Gherland.
— Czcigodni — przemówił z całym dostojeństwem, jakie zdołał z siebie wykrzesać — już czas. — I dokładnie w tej samej chwili na szatach Gherlanda rozkwitła wielka, ciepła, mokra plama. Udał, że niczego nie zauważył, lecz w środku kipiał ze złości. Dziewczynka zrobiła to celowo. Był o tym przekonany. Cóż za odrażający dzieciak.
Procesja jak zwykle sunęła powoli, posępnie i ciągnęła się w nieskończoność. Gherland z trudem panował nad zniecierpliwieniem. Lecz gdy tylko bramy Protektoratu zamknęły się za nimi i mieszkańcy razem ze smutnym potomstwem powrócili do swych burych, ciasnych domów, Starsi natychmiast przyspieszyli kroku.
— Ale wuju, dlaczego biegniemy? — zapytał Antain.
— Milcz, chłopcze! — syknął Gherland. — I nie zwalniaj!
Nikt nie lubił przebywać w lesie, z dala od Drogi. Nawet Starsi. Nawet Gherland. Obszar bezpośrednio przylegający do murów był dość bezpieczny. W teorii. Ale każdy znał kogoś, kto przez przypadek zawędrował za daleko. I wpadł do leja. Lub wszedł do błotnistej kipieli i stracił większość skóry. Albo zapuścił się w głąb kotliny, gdzie powietrze było trujące, i nigdy nie powrócił. W lesie roiło się od niebezpieczeństw.
Podążyli krętą ścieżką do niewielkiej kotliny, wokół której rosło pięć wiekowych drzew, znanych jako Służebnice Wiedźmy. Albo sześć. „Czy nie było ich pięć?” Gherland uważnie przypatrzył się drzewom, policzył je raz jeszcze i potrząsnął głową. Sześć. Nieważne. Las działał mu na nerwy. Koniec końców te drzewa były niemal tak stare jak świat.
Ziemia wewnątrz kręgu była miękka i pokryta mchem. Starsi położyli na niej dziecko, uciekając od niego wzrokiem, po czym odwrócili się i już mieli czym prędzej odejść, kiedy najmłodszy z nich odchrząknął.
— Czyli… Po prostu ją tu zostawiamy? — zapytał Antain. — Tak to się robi?
— Tak, siostrzeńcze — odparł Gherland. — Tak to się robi. — Naraz poczuł na ramionach ciężar zmęczenia, niczym jarzmo, i pochylił się, osłabiony.
Antain uszczypnął się w szyję w nerwowym odruchu, od którego nie potrafił się uwolnić.
— Nie powinniśmy zaczekać, aż zjawi się Wiedźma?
Zapadła niezręczna cisza.
— Że co proszę? — zapytał Raspin, najbardziej zgrzybiały ze Starszych.
— Cóż, z pewnością… — Antain urwał. — Z pewnością powinniśmy zaczekać na Wiedźmę — dokończył cicho. — Co się z nami stanie, jeśli dzikie zwierzęta zjawią się pierwsze i porwą dziecko?
Pozostali Starsi spojrzeli na Najstarszego, zaciskając mocno wargi.
— Na szczęście, siostrzeńcze — rzekł Gherland pospiesznie, wskazując chłopcu drogę powrotną — nigdy nie zetknęliśmy się z podobnym problemem.
— Ale… — Antain uszczypnął się ponownie, tym razem tak mocno, że na jego szyi został ślad.
— Żadne ale — uciął Gherland. Położył dłoń na plecach chłopca i pomaszerował wydeptaną ścieżką.
Jeden za drugim Starsi odchodzili, pozostawiając dziecko samemu sobie. Odchodzili — wszyscy z wyjątkiem Antaina — nie z pytaniem, czy dziecko zostanie pożarte przez dzikie zwierzęta, lecz raczej ze świadomością, że na pewno tak właśnie się stanie. Odchodzili pewni jednego: nie ma żadnej wiedźmy. I nigdy nie było. Istniał jedynie niebezpieczny las i Droga, i życie, którym Starsi cieszyli się od wielu pokoleń. Wiedźma — czy raczej wiara w nią — była dla ludzi przerażonych, posłusznych, uległych, którzy żyli w oparach smutku, żalu, paraliżującego zmysły i otępiającego umysł. Z punktu widzenia Starszych i ich niczym nieskrępowanych rządów był to nad wyraz wygodny układ. Wygodny i oczywiście nieprzyjemny, ale cóż począć.
Wędrując przez las, słyszeli płacz dziecka, wkrótce jednak zagłuszył go bulgot Moczarów, ptasi śpiew i skrzypienie okolicznych drzew. Każdy Starszy czuł absolutną pewność, że dziewczynka nie dożyje poranka i że nigdy więcej jej nie usłyszą, nie zobaczą, nie poświęcą jej choćby jednej myśli.
Sądzili, że odeszła na zawsze.
Rzecz jasna, byli w błędzie.

3.

W którym Wiedźma przez przypadek umagicznia niemowlę

W samym sercu lasu znajdowało się małe bagno — bulgoczące, cuchnące siarką i trujące, zasilane i ogrzewane przez podziemny, drzemiący, lecz niespokojny wulkan. Jego powierzchnię pokrywały plamy szlamu, którego barwa, w zależności od pory roku, była nieraz jadowicie zielona, kiedy indziej wpadała w elektryzujący błękit albo krwistą czerwień. Tego dnia — tak blisko Dnia Ofiary w Protektoracie czy też Dnia Dziecka Gwiazd dla reszty świata — zieleń właśnie zaczynała pomału przechodzić w błękit.
Na skraju bagna, pośród kwitnących trzcin, które wyrastały z błota, stała bardzo stara kobieta, wspierając się na powykręcanej lasce. Była niska, przysadzista i miała wystający brzuch. Siwe, drobne loki zaplotła w grube warkocze, te zaś upięła w kok, z którego wystawały liście i kwiaty. Choć jej twarz zachmurzyło zniecierpliwienie, stare oczy zachowały blask, a na cienkich, szerokich ustach igrał cień uśmiechu. Pod pewnymi względami przypominała dużą, przyjacielską ropuchę.
Miała na imię Xan. I była Wiedźmą.
— Wydaje ci się, że się przede mną ukryjesz, ty śmieszny potworze? — ryknęła w stronę bagna. — Już ja dobrze wiem, gdzie jesteś. W tej chwili wynurz się i przeproś. — Ściągnęła twarz w grymas lekkiego niezadowolenia. — Albo cię zmuszę.
Choć nie miała żadnej rzeczywistej władzy nad potworem — był na to zbyt stary — z pewnością mogła sprawić, by bagno wypluło go niczym plwocinę zalegającą w gardle. Wystarczyło, że pstryknęła palcami lewej dłoni i potrząsnęła prawym kolanem.
Raz jeszcze spojrzała gniewnie.
— MÓWIĘ POWAŻNIE! — ryknęła.
Gęsta woda zabulgotała i zawirowała, po czym z błękitnawej zieleni wynurzyła się olbrzymia głowa bagiennego potwora. Zamrugał jednym wielkim ślepiem, potem drugim i przewrócił nimi.
— Nie przewracaj mi tu oczyma, młodzieńcze — fuknęła staruszka.
— Wiedźmo — zamruczał potwór, z paszczą wciąż na wpół zanurzoną w gęstych odmętach bagna. — Jestem o wiele stuleci starszy od ciebie. — Spomiędzy jego szerokich warg wymknęła się bańka powietrza. „W zasadzie to o tysiąclecia”, pomyślał. „Ale kto by tam liczył?”
— Nie podoba mi się ten ton. — Xan ściągnęła pomarszczone usta w ciup.
Potwór odchrząknął.
— Moja droga, cytując słowa Poety: „Jakże głęboko mam to w…”.
— GLERKU! — zakrzyknęła Wiedźma z przerażeniem. — Cóż to za słownictwo!
— Przepraszam — odparł łagodnie Glerk, choć wcale nie było mu przykro. Wysunął pomału obydwie pary ramion na brzeg, zanurzając każdą siedmiopalczastą łapę w lśniącym błocie. Stęknąwszy, dźwignął się z wody na trawę. „Kiedyś to było prostsze”, przemknęło mu przez myśl. Choć, szczerze mówiąc, nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy dokładnie.
— Fyrian, biedaczek, siedzi przy kraterach i wypłakuje sobie oczy. — Xan nie kryła oburzenia. Glerk westchnął głęboko. Xan wbiła laskę w ziemię, aż ku ich zaskoczeniu z czubka posypały się iskry. Spojrzała gniewnie na bagiennego potwora. — A ty zachowałeś się nikczemnie. — Pokręciła głową. — Przecież to tylko dziecko.
— Moja droga Xan — rzekł Glerk, a z głębi jego piersi dobiegło dudnienie. Miał nadzieję, że dzięki temu zabrzmiał imponująco i dramatycznie, a nie jak ktoś, kogo zwyczajnie rozkłada przeziębienie. — On również jest starszy od ciebie. I najwyższy czas, żeby…
— Och, dobrze wiesz, co miałam na myśli. Poza tym obiecałam coś jego matce.
— Od pięciuset lat, plus minus dekadę lub dwie, ten mały smok żyje złudzeniami. Podsycanymi przez ciebie, moja droga. Na cóż mu one? Nie jest Wprost Olbrzymim Smokiem. I nic nie wskazuje, że kiedykolwiek się nim stanie. Bycie Absolutnie Tycim Smokiem to żaden powód do wstydu. Wiesz, rozmiar to nie wszystko. Fyrian jest przedstawicielem starożytnego i czcigodnego gatunku, który zrodził największych myślicieli Siedmiu Wieków. Ma wiele powodów do dumy.
— Jego matka wyraziła się jasno… — zaczęła Xan, ale potwór wszedł jej w słowo.
— Tak czy owak, najwyższy czas, aby poznał swoje dziedzictwo i miejsce na tym świecie. Tolerowałem tę fikcję o wiele dłużej, niż powinienem. Lecz teraz… — Glerk przycisnął czworo ramion do ziemi i dźwignął masywny tułów, a ciężki ogon okręcił się wokół niego na podobieństwo lśniącej ślimaczej skorupy. Wydatne brzuszysko opadło na jego złożone tylne łapy. — Sam nie wiem. Coś się zmieniło. — Jego wilgotny pysk się zachmurzył, ale Xan pokręciła głową.
— Znowu to samo — zadrwiła.
— Jak mawia Poeta, „Och, byłaż ziemia odmienną…”.
— Daruj sobie Poetę. Idź przeprosić. I zrób to natychmiast. On ciebie podziwia. — Xan spojrzała w niebo. — Muszę lecieć, mój drogi. Już jestem spóźniona. Proszę. Liczę na ciebie.

 
Wesprzyj nas