Śladem tajemniczej agentki, córki barona Kronenberga, rusza dziennikarz i historyk. Odkryje fakty, których nikt wcześniej nie połączył.


BaronównaKiedy wybucha wojna, córka barona Kronenberga ma 17 lat. Jej rodzinny pałac zostaje spalony, a żydowskie pochodzenie jest jak wyrok śmierci.

Ale Wanda nie myśli o ucieczce i wierzy, że przechytrzy wszystkich. Przepiękna baronówna donosi NKWD, pisze meldunki dla AK, jest prawą ręką asa Gestapo.

Prowadzi własną wojnę.

Fascynuje, rozkochuje i sprawia, że ludzie znikają. O jej względy walczą najwyżej postawieni mężczyźni, ale to ona rozdaje karty. I nie boi się niczego i nikogo.

Po wojnie Wanda nie przestaje uwodzić. Teczka z jej nazwiskiem trafia na biurko oficera UB. Kilkadziesiąt lat później śladem tajemniczej agentki rusza dziennikarz i historyk.
Odkryje fakty, których nikt wcześniej nie połączył.

Jaką rolę miała do odegrania najgroźniejsza polska agentka?
Kim byli jej kochankowie? Dlaczego jej imię wymazano z kart historii?

Michał Wójcik
Baronówna
Na tropie Wandy Kronenberg – najgroźniejszej polskiej agentki. Śledztwo dziennikarskie
Wydawnictwo Znak
Premiera: 14 marca 2018
 
 

Baronówna


Piją dalej. Bert trąca Wiktora w łokieć.
– Popatrz tam.
– Gdzie?
– Ta piękna brunetka z kolią na szyi.
– Nie znam.
– Kurwa. Baronówna Krummberg.
– Córka tego…?
– Ta sama. Śpi z majorem Hahnem, jeszcze z kilkoma z Szucha. Wciąga do swego mieszkania chłopaków organizacji, przez całą noc każe się chędożyć, a rano zabiera ich gestapo. Wydała już ze trzydziestu. Od roku jest na nią wyrok, możesz ją zastrzelić, jeśli masz ochotę.
– Nie chcę.
– Masz rację. Sam nie wiesz, jaką masz rację.

Juliusz Garztecki, Koralowce

Prolog

Leży nieprzytomna. I naga, nie licząc pończochy, która zwisa długim flakiem ze stopy, uczepiona dużego palca. W ustach ma sucho.
Drży. Mokra pościel lepi się do jej ciała niczym brudny całun.
Nie ma siły się ruszyć. Chciałaby zawołać o szklankę wody, ale nic z tego. Nie może nawet otworzyć ust. Oczu też nie. Poza tym nie chce. Boi się, że światło wstrzeli się długim jęzorem i rozsadzi jej czaszkę.
„Odys” krząta się w kuchni. Rześki, zadowolony z siebie i z wczorajszego wieczoru. Słychać chrzęst rozgryzanego jabłka. Pyta z pełnymi ustami:
– Skąd oni wytrzasnęli tych… – Przerywa. Odgryza kolejny kawał. Jego szczęki pracują zawzięcie.
– …tych Cyganów? Myślałem, że wszyscy już… wiesz.
Wanda prostuje nogi. Próbuje rozciągnąć ścięgna i mięśnie, chce się odwrócić na plecy. Jest jak manekin, którego obsługa sklepu zamierza dopiero ubrać i postawić w okiennej wystawie. „Odys” patrzy na nią rozbawiony, dojadając jabłko.
Czuje, że cała się klei. Kochali się wczoraj z atrakcjami. Chłopak strzelił korkiem od szampana w obraz pradziadka. Wielki Leopold nawet nie drgnął, dalej łypał srogo spod krzaczastych brwi. A potem mimo jej protestów „Odys” wylał na nią pianę z butelki. Wszystko zalał tym szampanem, kretyn. To był szampan od doktora Schmidta. Kiedy jej przełożony z Abwehry wróci z Berlina, na pewno zapyta, co tak ważnego celebrowała, że nie mogli wypić go razem.
„Odys”, co za głupi pseudonim. A ona? Na tym spienionym morzu pościeli wygląda żałośnie – jak martwa syrena.
Tańce w Adrii, porywający śpiew Cyganów, występ derwiszów, wielbłądy, no i ten koncert orkiestry Scotta… Obrazy migają jej przed oczami. To była szalona czerwcowa noc, być może jedna z ostatnich w tej Warszawie. Jednak Wehrmacht potrafi się bawić, nawet gdy podaje tyły. Ale nic nie przebije węgierskich huzarów. Chyba ze trzech oficerów prosiło ją do tańca. Jeden miał takie śmieszne imię. Glazier… Glazar…? No i ten Murzyn. Ależ oni czują muzykę, ci Amerykanie. Jak on się tutaj uchował? Widocznie Niemcy potrafili docenić kunszt i zostawili go w spokoju.
Niech to się wreszcie skończy – myśli. Sama nie wie, co dokładnie. Kac czy ten cały bałagan za oknem.
Czerwona bestia nadchodzi. Miażdży kolejne niemieckie dywizje, połyka gigantyczne połacie ziemi. Na nic się zdała potężna linia obronna w lasach i błotach pińskich. Rowy przeciwczołgowe, transzeje z betonu i stali, poukrywane działa. W huku dział, terkocie karabinów, z chrzęstem gąsienic pełznie czerwona zaraza. A jeszcze kilka miesięcy temu doktor Schmidt mówił o jakiejś niespodziance, którą Führer miał sprytnie przygotować. Jakieś jednostki pancerne. Kontrnatarcie. Kolejny „cud nad Wisłą”. Palcem po wodzie. Szkoda gadać.
Słychać kroki. „Odys” staje przed nią. Też jest nagi, nie licząc oficerek. Debil, wyciągnął je z szafy gospodarza. Nie wygląda na to, żeby miał kaca. W wyglansowanych butach robi krok w przód, krok w tył, wspina się lekko na palce, niezdarnie naśladując kroki w walcu. Obraca się, pokazując ślady szminki na gołym tyłku.
– Ta mała piła dziś… i jest wstaawioona, kto nie chce wierzyć mi, niech się przekoona… – zaczyna śpiewać. Fałszuje. Wanda nie może unieść głowy, widzi tylko włosy na jego udach.
– Przestań! – Zamiast krzyku z jej ust wydobywa się chrapliwy szept.
– Rozkoszny szmerek w pijanej główce maa, więc jak cukierek, rozkoszne usta wszystkim daa…
„Odys” przestaje się kręcić i pada na mokrą pościel.
– Wiesz, że ta Pogorzelska to była Niemka? Świetny kawałek. Niemcy to muzykalny naród. Widziałaś wczoraj, jak się wygłupiali?! Mając Stalina na karku!
Dziewczyna nie odpowiada. I wtedy on zmienia ton.
– Masz? – pyta ostro.
– Mam.
Odpowiedź też jest stanowcza. Jakby Wanda w mig wytrzeźwiała.
– Gdzie?
– W biurku.
„Odys” znika za wielkimi rozsuwanymi drzwiami.
– Ilu?
– Nie wiem, nie liczyłam. Koło stu.
Chłopak przegląda listę. Nazwiska, przy nich adresy. Komuniści. Lista jest niemiecka, całkiem świeża. Gestapo sporządziło ją zaledwie miesiąc temu.
– Nu ładna, ładna. – Chłopak jest zadowolony. Powinni uporać się z robotą w miesiąc. Zastrzeli się z dziesięciu, dla postrachu. Reszta niech pozrywa kontakty i spierdala. Do swojego kochanego Soso. Do matuli Rosiji.
– A ty masz? – pyta teraz Wanda.
Niewielkie zawiniątko. Jak gryps z Pawiaka. Malutki świstek. Gdy wyciąga rękę, „Odys” cofa dokument. No tak, teraz się zacznie – myśli Wanda. Ceremonia przekomarzanek, chowanie za plecami, zgaduj zgadula, ciepło zimno. Nie ma na to siły. Odrywa się od pościeli i powoli łapiąc równowagę, staje na łóżku.
– Dawaj!
Chłopak podchodzi powoli. Wsuwa jej dokument delikatnie w dłoń. Robi jeszcze krok. Opiera policzek o jej pierś. Przymyka oczy, chyba wreszcie czuje zmęczenie.
Jej palce gwałtownie rozchylają zwitek. Wanda ożywia się, „Odys” czuje, jak napina mięśnie. Czułość gdzieś się ulatnia. Dziewczyna zeskakuje z łóżka, znika w pokoju.
Słychać, jak wykręca numer na tarczy telefonu.
– Ich habe. Das Glas ist voll. Lassen Gärtner sind gekommen. – „Odys” słyszy tylko co drugie słowo.
Trach. Odłożyła słuchawkę. Chwila ciszy. Pewnie czyta teraz nazwiska. Jest ich zaledwie kilkanaście. Przy niektórych pseudonim, gdzieniegdzie adres. Jakiś znak szczególny. Czarnomski, Kamiński, Kotarbiński, Krahelska, Manteuffel, Makowiecki, Płoski, Rzepecki, Warden-Zagórski, Widerszal.
– Za co? – Wanda krzyczy z drugiego pokoju.
– To samo. Żydy i komuna. Jutro zaczynamy. Na Asfaltowej, potem Jesionowa…
– Przecież Rzepecki…i Kamiński… to nie są Żydzi… – Nadal nie wchodzi do pokoju.
– Skąd mam wiedzieć, czy to Żydy, czy nie. Jest robota, to robimy. Czy to waż…? – Nie kończy, Wanda pojawia się w drzwiach. Ma na sobie japoński szlafroczek. Przezroczysty, do pół uda. Ładnie w tym wygląda – myśli chłopak. Już chce wsunąć ręce pod materiał, gdy widzi, że Wanda trzyma coś w dłoni. Zanim pojmuje, co to jest, dziewczyna unosi rękę. Trzask nawet nie jest głośny. Na jego czole pojawia się mała dziurka.
Wanda kładzie dłoń na jego piersi. Popycha leciutko i „Odys” wali się bezwładnie na łóżko. Odkłada pistolet. Patrzy przez chwilę na opalone ciało kochanka.

Czy to możliwe, że rok temu pływali razem w Wiśle koło Otwocka? Był w tej grupie? Bo na pewno byli Janek, Bronek, była Krysia. Nie może sobie przypomnieć. Ale to chyba był on. Wtedy mówili na niego Stefan. Narodowczyk. Trochę tajemniczy. Kąpał się w takich śmiesznych gaciach. Bał się zostawić broń w spodniach na brzegu. Zawsze gotowym trzeba być! Dzieciak. Opiera się lekko kolanami o brzeg łóżka.
– A Pogorzelska, kochany, wcale nie była Niemką. A to, co śpiewała, skomponował Żyd. Takie rzeczy lepiej wiedzieć.

Przed kamienicą na Chopina zatrzymuje się czarny opel. Z auta wychodzi czterech krótko podstrzyżonych mężczyzn. Sprężyste ruchy, władcze gesty. Zaraz tu będą. Już słychać kroki na schodach. Podkute buty, gardłowe śmiechy. Stają przed drzwiami.
– Jezus Maria! – syczę przez zęby.
Dopiero teraz sobie uświadamiam, że stoję tu durnowato jak wieszak, a przecież nie mam kenkarty. Trzymam w ręku starą legitymację prasową. Już dawno nie jest aktualna. Po co ją w ogóle wyciągam? Aha, bo nie mam broni. Poza tym gdzie mam portfel? W spodniach. Gdzie są moje spodnie?
Pukają. Chcę uciekać. Do kuchni, do służbówki, obojętne. Odwracam się. Patrzę na klamkę. Mosiężna z głową lwa… widzę, jak powoli opuszcza się do dołu. Lew otwiera paszczę. I wtedy się budzę.

Jestem u siebie, we własnym łóżku. To mój widok z okna, moje głupie gołębie na moim parapecie. Znowu mi się śniła. Znowu ten sen.
Tylko kogo tym razem zabiła? Jak on…? „Odys”? Swoją drogą to ciekawe, że nigdy się nie budzę, gdy ona go zabija. Jakby samo zabijanie było w porządku. Budzę się dopiero, gdy walą do drzwi. Dziś to byli Niemcy. Kilka dni temu łomotali „nasi”.

***

Zaczęło się od zlecenia. Redakcja znanego tygodnika zaproponowała mi przygotowanie rocznicowego dodatku o Powstaniu Warszawskim. Jestem dziennikarzem, zajmuję się historią. Nic prostszego, zrobi się – pomyślałem.
A potem naszły mnie wątpliwości. W ostatnich latach powstały setki takich publikacji opartych na wspomnieniach, relacjach, z wyblakłymi zdjęciami. Czy jest sens produkować kolejną? Nie, to trzeba zrobić inaczej – postanowiłem.

Katalog Biblioteki Narodowej pod hasłem „powstanie” wyświetla tysiące rekordów. Zacząłem zamawiać tylko te książki, których tytuły nic mi nie mówiły. Im bardziej enigmatyczne, tym lepiej. Mało znane, nieobecne na księgarskich półkach. Uzbierałem kilkadziesiąt pozycji. Wiele z nich zostało wydanych własnym sumptem. Oto powstaniec przed śmiercią chciał zostawić relację z kanałów i rodzina złożyła się na druk. Zamawiam. Oto sanitariuszka, którą wnuczka namówiła do spisania przeżyć w zbombardowanym szpitalu. Zamawiam. Oto kompletny świr, historyk, doktor wielokrotnie habilitowany, wgryza się w niuanse powstańczego sprzętu, analizuje kalibry, osiągi i numery seryjne broni. Przyda się.
Pomiędzy tymi książkami natknąłem się na cienki biuletyn, wspomnienia Mieczysława Ćwikowskiego, powstańca ze Śródmieścia. Sprawdziłem nakład: 300 egzemplarzy. Teksty Ćwikowskiego okazały się fascynujące! Po latach patrzył na swój udział w powstaniu raczej krytycznym okiem. Podchodził z rzadko spotykanym dystansem do własnych przeżyć, do opowiadań kolegów, których pseudonimy nic mi nie mówiły. I w tej właśnie broszurze natknąłem się na relację, która zmieniła moje dotychczasowe myślenie o Sierpniu ‘44. Ćwikowski pisze czarno na białym o pewnej kobiecie: „przelazła przez barykadę, szła z pejczem w dłoni”. Pomyślałem: z pejczem do powstania?! Nie z karabinem albo z pistoletem, nie ze starą strzelbą, tylko z pejczem. Tego w muzeum nie pokazują. Tego nie opisali ani Norman Davies, ani Alexandra Richie, o pejczach nie wspominał Władysław Bartoszewski ani Jerzy Kirchmajer. Pomyślałem wtedy: nieźle się tam bawili na początku narodowego zrywu. Narąbani wolnością, zachłyśnięci euforią. Otumanieni.
Odłożyłem tomik, wyszedłem z biblioteki i trochę nieprzytomny na piechotę ruszyłem do domu. Droga wiodła wzdłuż kanału, którym ewakuowali się obrońcy Reduty Wawelskiej (zresztą strasznie się pogubili, jeden wyszedł po tygodniu i miał dosyć wojowania). Szedłem i dalej nie wierzyłem w to, co przed chwilą przeczytałem.
I tak to się zaczęło. Musiałem ją znaleźć. Ruszyłem za nią, za dziewczyną z pejczem na barykadzie. To była podróż z nosem w papierach, szaleństwo archiwów, kilometry teczek, tysiące dokumentów. Aż w końcu złapałem trop. To była mała wzmianka, nazwisko oficera. Ten zaprowadził mnie do kogoś następnego. Ten dalej. Krążyłem wokół niej, czułem, że pętla zaciska się, a chwilę potem rozluźnia. Czasami kląłem pod nosem. A jeśli się śmiałem, to do siebie. Jak pewien dziadek wariatuńcio z czytelni w IPN-ie. Oderwany od rzeczywistości, z nosem w teczkach, coś tam szepczący do siebie. Zafiksowany. Gdy podnosi wzrok, wygląda jak stary Łomnicki w Ostatniej taśmie Krappa. Bo właśnie coś odkrył, mroczną tajemnicę nieudanego życia. Klucz do katastrofy sprzed lat.
Wpadłem. Stałem się jak on. I pozostali, w IPN-ie poznałem ich całą grupę. Każdego ranka spotykaliśmy się w archiwum. Stojąc w kolejce do rejestracji, uważnie liczyłem drobiny łupieżu na ich znoszonych marynarkach. Cierpliwie słuchałem tych samych narzekań na wypełnianie druczków. Potem razem posłusznie oddawaliśmy się biurokracji, pożyczaliśmy jeden drugiemu okulary. Na koniec człapaliśmy do naszych stolików. I klik, każdy zaczynał swoje mantry do komputera. Oni dostrzegali we mnie towarzysza drogi. Kiwali nieznacznie głowami, jeden zaczął mi salutować, więc też postanowiłem oddawać mu honory. Wiadomo, jesteśmy na służbie. Nasze ślęczenie, czytanie aż do oślepnięcia to ciężka praca na froncie, w okopach prawdy, w służbie wyższej sprawy. Rozumieliśmy się bez słów. Każdy w swoim żywiole.

To był mój świat, mój obłęd. Ta książka to zatem zapis choroby i niech padnie wreszcie to słowo: obsesji.

Moja obsesja miała imię, miała też nazwisko. Wanda Kronenberg. To ona 1 sierpnia 1944 roku szła do powstania z pejczem, w obcisłym kombinezonie. Jak postać z kreskówki, jak Kobieta-Kot z przygód Batmana.
Infekcja trwała dość długo. Przedzieranie się przez meldunki, raporty, donosy, relacje, odpisy, regesty, często zwykłe świstki czy odręczne bazgroły trwało trzy lata. Przez ten czas ostatnia córa słynnego warszawskiego rodu była jak wirus. Zagnieździła się w plikach, wlazła głęboko w łącza i nie chciała wyjść, nawet kiedy przepalił mi się twardy dysk, wykończony olbrzymią liczbą dokumentów, skanów i zdjęć.
Pocieszam się, że nie tylko ja zbzikowałem. Na Wandę Kronenberg, Edith Müller, Wandę Jegoroff, agentkę Werę lub Lidę (a miała jeszcze kilka innych wcieleń) zachorowało wiele osób, głównie facetów. Polacy, Rosjanie, Niemcy, Ukraińcy. Podobno jakiś Rumun. I chyba Anglik. Przeważnie mundurowi i konspiratorzy. Po polskiej stronie żołnierze i funkcjonariusze Podziemia. Po niemieckiej gestapowcy, esesmani i zwykli wehrmachtowcy. Arystokraci i inteligencja, ale także cwane kmiotki. No i mnóstwo zwykłych głupków. Tych ostatnich Wanda pozbywała się bez skrupułów. Smagała takich… No właśnie, już mnie ponosi.

Wanda Kronenberg to niejedyna pracowita agentka polska podczas II wojny światowej. Słynna Krystyna Skarbek, ulubienica Churchilla, była agentką podwójną, a pracowała za trzy. Albo arcydzielna Halina Szwarc. Tak rozpracować zmilitaryzowany Hamburg! Dywanowy nalot zdmuchnął marzenie Hitlera o panowaniu U-Bootów na Atlantyku. Z kolei Teodora Żukowska podała Armii Krajowej numery blach auta generała Kutschery. Kat Warszawy zginął. Kronenberg była inna. Zaczęła swoją misję jako siedemnastolatka, prawie dziecko, a skończyła jako wytrawny i przebiegły gracz. W sumie obsługiwała pięć wywiadów! Pięć machin tajnego frontu.

„Obsługiwała”? W tym kontekście brzmi to niedobrze, dwuznacznie. Może „służyła wywiadom”? Też nie, bo przecież to one służyły jej, to ona się nimi posługiwała, nimi manipulowała. Może zatem „korzystała”? Ale kto tu kogo tak naprawdę wykorzystywał?
O tym jest ta opowieść. O kobiecie, która podjęła grę ze służbami własnego i wrogiego państwa. A także o grach wywiadów i kontrwywiadów przeciwko niej. Liczba nazwisk, pseudonimów, kryptonimów jest przytłaczająca. Służb działało sporo, agenci nie zawsze byli lojalni wobec macierzystych firm, wobec siebie, szefów, figurantów, no i wobec prawdy. Ale co tam prawda! W świecie służb czegoś takiego nie ma. Sama Wanda miała ją gdzieś. Ona grała, prowadziła ten nierówny pojedynek, bo musiała. AK razem z Gestapo przeciwko komunistom, Gestapo z czerwonymi kontra narodowcy, narodowcy i AK tłuką komunistów, AK idzie ramię w ramię z komuną przeciwko szwabom. Wszyscy zdradzali wszystkich, wszyscy kłamali. Wanda, która właśnie wchodziła w dorosłość, również postawiła się wszystkim. Absolutnie wszystkim. Przejęła inicjatywę i sama zdecydowała, jak będzie wyglądać cała ta pieprzona wojna. Wbrew międzynarodowym układom. Wbrew faszystom i aliantom, strategiom i sojuszom. Ustawom i dekretom. Obwieszczeniom i poleceniom. Wbrew rozkazom. Po prostu: fuck off.

 
Wesprzyj nas