Charlie English w książce “Przemytnicy książek z Timbuktu” zręcznie splata ze sobą reportaż, książkę podróżniczą i esej w subtelną, erudycyjną, a momentami piękną rzecz.


Przemytnicy książek z TimbuktuHistoria niezwykłych bibliotekarzy, którzy ocalili dorobek cywilizacji przed dżihadystami i zapomnieniem.

Mogło się wydawać, że zagrożeniem dla manuskryptów z Timbuktu są jedynie klimat i termity, ale gdy miasto zajęli dżihadyści, stało się jasne, że wspaniałe skarby wiekowej cywilizacji zostaną zniszczone.

Abdel Kader Haïdara wraz z innymi bibliotekarzami podjął się niezwykłej operacji godnej kart powieści Johna Le Carré. Udało im się potajemnie wywieźć niemal cały zbiór składający się z ponad pół miliona dokumentów – w praktyce ocalili przed zapomnieniem całą cywilizację.

Równolegle Charlie English przywołuje pasjonującą historię europejskich i amerykańskich odkrywców, którzy wyruszali do Timbuktu, by spróbować odkryć mityczną stolicę odległego i bogatego afrykańskiego królestwa.

Obydwie te historie splatają się w bogatą i pełną napięć opowieść o współczesnym i dawnym Timbuktu, pomagając pełniej zrozumieć świat, który przypadł nam w spadku.

***

Świetnie napisana, wielowymiarowa opowieść… Charlie English zręcznie splata ze sobą reportaż, książkę podróżniczą i esej w subtelną, erudycyjną, a momentami piękną rzecz.
Robert Macfarlane

Wspaniała lektura
„The Economist”

Charlie English
Przemytnicy książek z Timbuktu
Przekład: Krzysztof Cieślik
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 14 marca 2018
 
 

Przemytnicy książek z Timbuktu

WSTĘP. CZŁOWIEK INICJATYWY I GENIUSZU

Pośród milionów dokumentów w Archiwach Narodowych znajduje się cienka teczka oznaczona jako CO 2/20. Nie cieszy się wielką popularnością. W końcu przechowuje się tutaj świadectwa, dotyczące tysiąca lat brytyjskiej historii, a większość osób odwiedza przestronne pomieszczenia w Kew, szukając bardziej oczywistych skarbów: Domesday Book, testamentu Szekspira czy nowo udostępnionych dokumentów na temat zdrajców i szpiegów z czasów zimnej wojny. Jednakże co kilka lat ktoś pyta o zeszyt 2/20 Ministerstwa Wojny i Kolonii. Posyła się wówczas wiadomość do miasteczka Winsford w Cheshire, gdzie jest on przechowywany w magazynie, głęboko w trzewiach największej w kraju kopalni soli. Tam pracownik zapuszcza się w ciemność, wydobywa teczkę z ciągnących się ponad 35 kilometrów półek, które przekazano do dyspozycji Archiwów Narodowych, i wysyła ją na południe.
Po kilku dniach w czytelni pojawia się pudełko – tekturowe, przewiązane bawełnianą białą tasiemką. W środku jest plik około stu ręcznie pisanych wiadomości – manuskryptów, można by powiedzieć – które w połowie lat 20. XIX wieku wysłano do Londynu z brytyjskiego konsulatu w Trypolisie. Każdy postrzępiony kawałek papieru, który już swoje zjeździł, rzuca światło na pewien wycinek czasu i zakątek świata, a kilka z nich ma szczególne znaczenie dla naszej opowieści. Są to ostatnie listy niedocenianego podróżnika Alexandra Gordona Lainga. Dotyczą wyprawy, której celem było odkrycie „osławionej, wspaniałej stolicy środkowej Afryki”, jak sam ją opisał, czyli Timbuktu.
Laing, pochodzący z Edynburga major z bujnymi bokobrodami, miał zostać pierwszym Europejczykiem, który dotrze do tego nieosiągalnego miejsca. W latach 20. XIX wieku Timbuktu zdominowało wyobrażenia Europejczyków o Afryce, tak jak swego czasu El Dorado wpłynęło na sposób, w jaki myśleli o obu Amerykach. Sądzono, że Timbuktu sprawuje władzę nad bogatym subsaharyjskim regionem, który zwie się Sudanem, od arabskiego Bilad as-Sudan, „kraj czarnych”. Pogłoski o istnieniu miasta krążyły po Europie od kilkuset lat, o jego bogactwach trąbiono zaś co najmniej od XIV wieku. O ile Cipangu Marco Polo miało być krainą, w której dach królewskiego pałacu zdobią metale szlachetne, o tyle domostwa w Timbuktu były ponoć kryte złotem. Z misją odnalezienia miasta posyłano dziesiątki odkrywców, ale wszystkie te próby kończyły się śmiercią bądź niepowodzeniem.
W 1826 roku przyszła kolej na majora Lainga. Laing był specyficznie brytyjskim typem człowieka, produktem czasów rozpinających się między Waterloo a szarżą Lekkiej Brygady[1], gdy żołnierze szukali śmierci lub chwały, albo ich obojga. Zważywszy jego urodę i egocentryzm, mógłby wyskoczyć prosto ze stron Targowiska próżności, ale to inna powieść – konkretnie Przypadki Robinsona Crusoe – zainspirowała go do życia pełnego przygód. „Lektury na temat wypraw i podróży pochłaniały mi cały wolny czas – wspominał któregoś razu. – Mą młodą wyobraźnię rozpalała zwłaszcza historia Robinsona Crusoe”. Laing, tak jak bohater Defoe, rozpaczliwie pragnął uniknąć „stanu średniego” w brytyjskim społeczeństwie, jak Crusoe ruszał w świat, aby odnaleźć sens i cel. „Winienem uczynić więcej, niż kiedykolwiek uczyniono – pisał swego czasu – i dowieść, że jestem tym, za kogo zawsze się uważałem: człowiekiem inicjatywy i geniuszu”.
Nie każdy podzielał nieskromną samoocenę Lainga. Gdy służył w Sierra Leone w 1824 roku, jego dowódca napisał do ministra wojny i kolonii, że „żołnierskie wyczyny Lainga były [nawet] gorsze niż jego poezja”. Diatryba najwyraźniej nie odniosła większego efektu, w owym roku Laing został bowiem szefem brytyjskiej misji mającej zlokalizować miasto, które – jak wierzył – przeznaczone mu było odnaleźć. Gdyby Laing dotarł do Timbuktu jako pierwszy, dostałby to, czego pragnął najbardziej na świecie, jak to wyjaśnił w wierszu:

Oto, co pierś moją rozpłomienia
Wdrapać się na sławy szczyt wysoki
Z prawymi sławy dzielić wyroki
Nieśmiertelnego dobyć imienia.

Laing wyruszył z Trypolisu latem 1825 roku, wjeżdżając w niemal pięćdziesięciostopniowy upał Sahary. O tej porze roku ziemia była tak sucha, że nawet z wielbłądów została sama skóra i kości.
Przewodnik Lainga, na wybrzeżu człowiek łagodny i układny, robił się coraz chciwszy, im dalej na południe się zapuszczali, a zdaje się, że na Tanizrufcie, gorejącej pustyni rozmiarów Kalifornii, zdradził go na rzecz grupy Tuaregów. Nocą ciężko uzbrojeni mężczyźni otoczyli namiot odkrywcy, postrzelili go i posiekli, zostawiwszy na śmierć. Jego opis ran, których doznał podczas napaści, jest jednym z najcenniejszych artefaktów w aktach Ministerstwa Wojny i Kolonii. Powstał 10 maja 1826 roku w obozie na pustyni, 300 kilometrów na północ od Timbuktu. Aż do tamtej chwili meldunki Lainga sporządzane były ekstrawaganckim, pochylonym w prawo kaligrafowanym pismem. Ten list, upstrzony dziś plamkami pleśni, z zagięciami przyciemnionymi przez saharyjski pył, to nierówna bazgranina, spisana – jak sam wyjaśniał – lewą ręką.
„Drogi Konsulu – zaczyna – kreślę do Pana kilka słów, powierzając je niepewnemu przewoźnikowi, aby powiadomić Pana, że dochodzę do siebie po (…) poważnych ranach, wykraczających dalece poza wszelkie kalkulacje, które wedle najbardziej optymistycznych oczekiwań można było przedsięwziąć”. Szczegóły wydarzenia to zaskakująca opowieść o „nikczemnej zdradzie i wojnie”, ale Laing musi zachować je na później. Tymczasem informuje tylko konsula o liczbie i charakterze ran, których doznał w trakcie napaści:

Zaczynając od początku: mam pięć ran ciętych na czubku głowy i trzy w okolicach lewej skroni, kilka pęknięć, z powodu których odpadło sporo kości: jedno na lewym policzku, przez które mam naruszoną Żuchwę i rozdarte ucho, co daje bardzo szpetny widok, jedno wzdłuż prawej skroni, a także potworną ranę na karku, która odrobinę naruszyła tchawicę.

Kula muszkietu utkwiła mu w biodrze, torując sobie drogę przez ciało i ocierając się o kręgosłup. Dostał także pięć cięć w prawą rękę i dłoń, „w trzech czwartych pokiereszowaną”, a przez kości nadgarstka ostrze przebiło się na wylot. Ma także trzy cięcia na złamanej lewej ręce, jedną lekką ranę na prawej nodze i dwie, w tym jedną „okropną ciętą”, na lewej, nie wspominając o szramie wzdłuż palców ręki, której używa do pisania.
Przebiegając wzrokiem ten bitewny obrachunek, jak musiał to zrobić zaniepokojony konsul, gdy sześć miesięcy później list dotarł do Trypolisu, czytelnik szuka oznak odwrotu. Z pewnością Laing zamierza wrócić najkrótszym szlakiem, gdy tylko będzie na siłach, obmyślając sposób, by w drodze powrotnej uniknąć bandytów, prawda? Ależ skąd. Położone za horyzontem Timbuktu, jak dotąd nietknięte wzrokiem Europejczyka, zbyt mocno do siebie przyciąga. Nie zhańbi się, składając teraz broń. Jak oznajmia konsulowi, „czyni postępy” pomimo ran. Żywi nadzieję na powrót do Anglii z „licznymi geograficznymi wieściami wielkiej wagi”. Odkrył wiele rzeczy, które należy poprawić na mapie Afryki, i usilnie prosi Boga, by dał mu czas na dokończenie zadania.
Dwa miesiące później Laing pisze ponownie. Jego sytuacja uległa pogorszeniu. Na obóz spadła „potworna choroba”, podobna do żółtej febry, zabijając połowę ludzi, w tym jego ostatniego sługę. „Jestem ostatnim członkiem misji przy życiu – powiadamia ponuro konsula. – Moje położenie odległe jest od przyjemnego”. Ale ma tak przemożne poczucie, że spełnia się jego przeznaczenie, że nie ustaje w wysiłkach:

Dobrze zdaję sobie sprawę, że jeśli do niego nie zawitam, Świat na zawsze pozostanie w niewiedzy o [Timbuktu] (…) albowiem nie jest próżnym twierdzeniem z mej strony, gdy mówię, że po mnie nie postanie tam stopa chrześcijanina.

Zrealizował swoją wielką ambicję sześć tygodni później, wjeżdżając do Timbuktu 13 sierpnia 1826 roku. Potem stało się coś raczej dziwnego – Laing zamilkł.
Przez pięć tygodni nie powiadomił konsula ani słowem o swoim przybyciu do miasta. Kiedy napisał po raz kolejny, był już 21 września, a list miał ledwie 500 słów. Nadal trzyma pióro w lewej ręce, a jego pismo jest ściśnięte, pełne napięcia. Życiu Lainga zagraża niebezpieczeństwo, oznajmia konsulowi, i śpieszno mu do wyjazdu:

Nie mam czasu zdać panu relacji na temat Tin Buktu, ale winienem pokrótce stwierdzić, że z wyjątkiem wielkości (która nie przekracza czterech mil w obwodzie) miasto pod każdym względem spełniło całkowicie me oczekiwania (…) W trakcie mego pobytu byłem ze wszech miar zajęty, przeszukując miejskie rejestry, których jest pod dostatkiem, & pozyskując wszelkiego rodzaju informacje, i nie bez pospolitej satysfakcji rzec mogę, iż moja wytrwałość została hojnie nagrodzona.

Dzień po napisaniu tego listu Laing opuścił Timbuktu i karty historii. Konsul przesłał jego ostatni meldunek do Londynu wraz z pismem przewodnim, które obwieszczało coś w rodzaju triumfu – był to „pierwszy list wysłany z tamtego miejsca przez chrześcijanina” – ale jeśli chodzi o dostarczenie informacji na temat wielkiego celu europejskiej geografii, wyprawa Lainga okazała się fiaskiem. Jeśli Timbuktu, jak oświadczał odkrywca, „pod każdym względem” spełniło jego wysokie oczekiwania, to gdzie podziały się szczegóły? Najbardziej zagadkowe były zapewnienia Lainga na temat obfitości „miejskich rejestrów”, z których pozyskał „wszelkiego rodzaju informacje”. Jakie rejestry mogły przyciągnąć uwagę wojskowego? W jaki sposób mogły się przydać brytyjskim władzom?

Niemal dwa stulecia później jest oczywiste, że „miejskie rejestry” oznaczały całe mnóstwo w przeważającej mierze arabskich tekstów, znanych pod wspólnym mianem „manuskryptów z Timbuktu”. Miejskich dokumentów, które – jak się zdaje – Laing widział jako pierwszy Europejczyk, jest tak wiele, że nikt nie zna dokładnie ich liczby, choć szacuje się ją na dziesiątki, a nawet setki tysięcy pozycji. Są pośród nich najcenniejsze źródła pisane dotyczące tak zwanej złotej ery Timbuktu, czyli XV i XVI wieku, i wielkiego imperium Songhaju, którego miasto było częścią. Część ekspertów uważa je za afrykański odpowiednik zwojów znad Morza Martwego czy też Kroniki anglosaskiej – dowód na żywą historię pisaną kontynentu.
W 2012 roku wydawało się, że tej historii grozi niebezpieczeństwo. W wyniku przewrotu na południu Mali Timbuktu zostało opanowane przez bojowników z Al-Ka’idy Islamskiego Maghrebu (AQMI, Al-Qaïda au Maghreb islamique). Dżihadyści zaczęli systematycznie niszczyć liczące sobie stulecia mauzolea sufickich świętych. Dwudziestego ósmego stycznia 2013 roku burmistrz Timbuktu oznajmił światu, że spalono także wszystkie manuskrypty.
Dobrze pamiętam tamten ranek. Byłem wówczas redaktorem wiadomości z zagranicy w „Guardianie”, a Mali wiązało się dla mnie ze szczególnymi wspomnieniami. Wiele lat temu, dokładnie w wieku osiemnastu lat, zrodziła się we mnie myśl o przejściu przez Saharę. Rzuciłem szkołę, odłożyłem pieniądze, kupiłem samochód i wraz z przyjacielem wyruszyliśmy w stronę pustyni, podróżując przez Maroko i Algierię do Mali, gdzie dotarliśmy wiosną 1987 roku. Położona na północy kraju osada Aguelhok wyznaczyła koniec wyprawy, nasz szczyt, i gdy już się tam znaleźliśmy, zaczęliśmy gorączkowo szukać nowego pomysłu. A co, gdybyśmy przehandlowali nasz rozklekotany samochód za trzy czy cztery wielbłądy i pojechali do Timbuktu? Byłoby co opowiadać! Znaleźliśmy handlarza i negocjowaliśmy przez tydzień, ale ponieważ udało mu się wynaleźć tylko jedno zwierzę, porzuciliśmy ten plan i pojechaliśmy dalej na południe. W Gao, stolicy dawnego Songhaju, sprzedałem samochód i ruszyłem do Burkina Faso, a następnie do Wybrzeża Kości Słoniowej i do domu. Nie dotarłem do Timbuktu, ale zakochałem się w wyobrażeniu pustyni. Wróciłem na Saharę w 1989 roku, tym razem innym pojazdem, ale był on zbyt niepewny, aby podjąć ryzyko wyprawy do Mali. Miasto trzystu trzydziestu trzech świętych raz jeszcze pozostało boleśnie niedosięgłe.
W lipcu 2012 ze smutkiem i złością oglądałem materiały filmowe, na których dżihadyści niszczyli zabytki Timbuktu, a gdy w styczniu następnego roku powiedziano naszemu korespondentowi, że biblioteka ze średniowiecznymi księgami została podpalona, zamieściliśmy tę informację na stronie głównej internetowego wydania „Guardiana”. Po kilku dniach stało się jasne, że manuskrypty wcale nie uległy zniszczeniu, a co więcej, zostały przeszmuglowane z miasta przez miejscowych bibliotekarzy. Ta historia stała się moją obsesją. Wydawało mi się, że naśladuje ona fabułę powieści satyrycznej Roberta Crichtona The Secret of Santa Vittoria (Tajemnica Santa Vittorii), w której mieszkańcy toskańskiego miasteczka ocalają milion butelek wina przed grabieżą nazistów. Tyle że sprawy przedstawiały się jeszcze lepiej: skarby Timbuktu były nieskończenie bardziej znaczące, a ponadto była to prawdziwa historia. Rzuciłem pracę, zdecydowany zmienić tę opowieść w książkę.
Bruce Chatwin zauważył swego czasu, że istnieją dwa Timbuktu. Jedno jest realnym miejscem: znużonym miastem na szlaku karawan, gdzie Niger skręca ku Saharze. Drugie jest zdecydowanie bardziej baśniowe – to legendarne miasto z krainy marzeń, Timbuktu przynależące do dziedziny umysłu. Planowałem zdać relację na temat obu tych Timbuktu za pomocą dwóch wątków pojawiających się w jego historii na przemian: trwających stulecia starań Zachodu, by odnaleźć, podbić i zrozumieć to miasto, a także współczesnych prób ocalenia rękopisów i tamtejszej historii przed zagładą. W jednej części tej opowieści przyjrzę się temu, jak legenda ukształtowała nasze spojrzenie na Timbuktu; w drugiej przedstawię historię okupacji i ewakuacji.
Nie wiedziałem tylko, jak bardzo te opowieści się w sobie przeglądają.
Charlie English
Londyn 2017

[1] Bitwa pod Bałakławą (25 października 1854 r.) podczas wojny krymskiej przeszła do historii za sprawą szarży Lekkiej Brygady, ataku porównywalnego do polskiej szarży pod Somosierrą i zakończonego masakrą brytyjskich kawalerzystów (wszystkie przypisy dolne pochodzą od tłumacza, przypisy końcowe zaś są dziełem autora).

CZĘŚĆ PIERWSZA
OKUPACJA

„Jeśli nie znasz drogi do Miedzianego Miasta, potrzyj dłoń rycerza. Wówczas rycerz pocznie się obracać, a następnie znów znieruchomieje. Wtedy obierz kierunek, który wyznaczy ci jego wzrok, nie lękaj się i nie trap, tylko podążaj tą drogą, a zaprowadzi cię ona do Miedzianego Miasta”[2].
Księga tysiąca i jednej nocy

[2] Opowieść o Miedzianym Mieście, przeł. A. Czapkiewicz [w:] Księga tysiąca i jednej nocy: wybór, wyboru dokonał i wstępem opatrzył W. Kubiak, Warszawa 1996, s. 204.

1. POSZUKIWACZ RĘKOPISÓW

MARZEC 2012

Pewnego mglistego poranka w Bamako, stolicy współczesnego zachodnioafrykańskiego państwa Mali, stara toyota land cruiser sunęła ostrożnie ku skrajowi betonowego podjazdu, by włączyć się do ożywionego ruchu drogowego. Z przodu siedział wielki, dystyngowanie wyglądający mężczyzna w kłębiącej się szacie i modlitewnym nakryciu głowy. Miał czterdzieści siedem lat, mierzył ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, ważył niespełna dziewięćdziesiąt kilogramów i choć nad jego górną wargą dziarsko podskakiwał francuski wąsik, w jego wyglądzie było coś władczego. Za wyłupiastymi brązowymi oczyma czaiła się psotna inteligencja. Był to Abdel Kader Haidara, bibliotekarz z Timbuktu. Jego nazwisko miało wkrótce stać się sławne na całym świecie.
Haidara nie należał do ludzi niezdecydowanych, ale kiedy tego ranka jego kierowca prowadził przeciążony pojazd pośród chmary wyprodukowanych w Chinach motorów i zdezelowanych zielonych mikrobusów kursujących ulicami miasta, dopadła go udręka wątpliwości. Z nastawionego na Radio France Internationale samochodowego odbiornika płynęły niepokojące doniesienia na temat sytuacji na północy, podczas gdy tanie komórki, które zawsze miał pod ręką, bez przerwy brzęczały od wieści, które otrzymywał od swoich kontaktów w położonym prawie 1000 kilometrów na północ Timbuktu. Rebelianci posuwali się przez pustynię, popędzając przed sobą wojska rządowe i uchodźców. Na dworcach autobusowych tłoczyli się przesiedleńcy, autostrady były zatkane motocyklami i pikapami, a przedpotopowe ciężarówki kołysały się pod masami uciekających ludzi. Opuszczając mieszkanie, Haidara wiedział, że jazda wśród tego chaosu będzie niebezpieczna, ale teraz zaczynało to wyglądać na misję samobójczą. Wkrótce powiedział kierowcy, że ma dosyć, a potem znów zmierzali na zachód, w kierunku obrzeży ciągnącej się bez końca afrykańskiej metropolii.
Responsable to francuski rzeczownik, którego znaczenia ktoś znający język angielski łatwo się domyśli. Niewiele było w tamtej chwili słów, które celniej opisywałyby bibliotekarza, niż responsable, „osoba odpowiedzialna” za olbrzymi kawał zaniedbanego historycznego dziedzictwa, manuskrypty z Timbuktu, tak wielki zbiór sporządzonych ręcznie dokumentów, że nikt tak do końca nie wiedział, ile ich jest, choć sam Haidara szacował ich liczbę na setki tysięcy. Mało kto zrobił więcej, by wydobyć rękopisy na światło dzienne. Nikomu w nadchodzących miesiącach nie przypisze się więcej zasług za ich ocalenie.
Sam bibliotekarz imponował, był człowiekiem o zdumiewająco delikatnym uścisku dłoni – przelotnym powitaniem, które zostawiało po sobie wspomnienie kontaktu, nie więcej. Dobrze orientował się w historii i treści dokumentów, ale wyglądał nie tyle na naukowca, ile na biznesmena, który prowadzi interesy w różnych językach, używając do tego telefonów komórkowych albo robiąc to osobiście, zza biurka rozmiarów małej łodzi. Nie był jedynym właścicielem rękopisów w mieście, ale utrzymywał, iż jako posiadacz największej prywatnej kolekcji i założyciel Savamy, organizacji pozarządowej zajmującej się ochroną piśmiennego dziedzictwa Timbuktu, reprezentuje większość rodzin posiadających manuskrypty.
Haidara wychował się w dużym domu z cegły mułowej, z dziedzińcem pośrodku, takim samym jak setki innych budynków w tej okolicy. Był jednym z czternaściorga dzieci Mammy Haidary, uczonego z Timbuktu. Miasto, w którym dorastał, niewiele się zmieniło przez ostatnie sto lat. W jego sercu znajdowały się trzy wielkie meczety: Dżingereber na zachodzie, Sidi Jahja w centrum i Sankore na północy. Przestrzeń między nimi wypełniały domy i targowiska, a stara medyna miała kształt dużej łzy o obwodzie dwóch i pół kilometra. Krewnych chowano w pobliżu domów, a wraz z rozrastaniem się miasta cmentarze zostały wchłonięte przez sieć alejek i ulic. Żywi i umarli istnieli obok siebie, a w tradycji mistycznego islamu sufickiego podział między nimi się zatarł: najbardziej świątobliwi przodkowie, uczeni, sędziowie i przywódcy z dawnych czasów leżeli we wspaniałych mauzoleach, gdzie czczono ich jako świętych. Ktoś naliczył ich trzystu trzydziestu trzech, a ponieważ była to dobrze wróżąca liczba, mieszkańcy Timbuktu zaczęli je tak właśnie nazywać – miastem trzystu trzydziestu trzech świętych.

 
Wesprzyj nas