Sorj Chalandon napisał tę bardzo osobistą powieść, która “była gotowa już od dawna”, dopiero po śmierci ojca. Ukazał w niej po mistrzowsku spojrzenie dziecka na sprawy, których ono jeszcze nie rozumie.


Zawód ojcaAkcja książki rozgrywa się w latach 60. XX wieku i obecnie. Na początku wydarzeń główna postać, Émile, ma dwanaście lat. Jego ojciec to prawdziwy bohater – był mistrzem judo, świetnym piłkarzem, pastorem, szpiegiem, a nawet doradcą de Gaulle’a.

Chłopiec czuje dumę i zarazem fascynację. Ojciec powierza mu rozmaite niebezpieczne zadania, których celem jest utrzymanie Algierii w rękach Francuzów.

Istnieje jednak druga strona medalu – przemoc ze strony ojca: razy za nieposłuszeństwo, „dom poprawczy”, czyli szafa, w której chłopiec przetrzymywany jest całymi godzinami bez jedzenia i picia.

Matka, uległa i zalękniona, ukradkiem podsuwa mu kromkę chleba, lecz nie reaguje na bicie, powtarzając tylko: „Przecież znasz ojca”.

Émile nie zadaje pytań, nie wątpi, nie skarży się, stara się za wszelką cenę sprostać oczekiwaniom rodzica, który we własnych opowieściach uczestniczył w istotnych momentach historii XX wieku.

Sorj Chalandon napisał tę bardzo osobistą powieść, która “była gotowa już od dawna”, dopiero po śmierci ojca. Ukazał w niej po mistrzowsku spojrzenie dziecka na sprawy, których ono jeszcze nie rozumie.

Nie rozumie nie tylko z powodu wieku, ale również dlatego, że jego trzyosobowa rodzina żyje jak pod kloszem – nie ma znajomych, z nikim nie utrzymuje kontaktów, nikogo nie zaprasza, chłopiec nie ma więc możliwości dokonywania żadnych porównań.

Sorj Chalandon – urodził się w 1952 r. Przez 34 lata był dziennikarzem „Libération”, a następnie „Le Canard Enchaîné”. Jego reportaże o Irlandii Północnej i procesie Klausa Barbiego przyniosły mu w 1988 r. nagrodę Albert-Londres. Inne jego powieści opublikowane przez wydawnictwo Grasset to: Le Petit Bonzi , Une promesse (nagroda Médicis), Mon traître i La légende de nos pères.

Sorj Chalandon
Zawód ojca
Przekład: Joanna Kluza
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 28 marca 2018
 
 

Zawód ojca


1

Skupienie

(Sobota, 23 kwietnia 2011 roku)

Byliśmy tylko we dwoje, matka i ja. Gdy trumna ojca wjechała na wózku do pomieszczenia, przyszedł mi na myśl restauracyjny pomocnik. Karawaniarzy było trzech. Szare twarze, czarne marynarki, źle zawiązane krawaty, za krótkie spodnie, białe skarpetki i miękkie buty. Ani godni, ani poważni, nie wiedzieli, co zrobić z oczami i rękami. Odegnałem uśmiech. Ojca miały pożegnać wykidajła z nocnego klubu.
Padał deszcz. Spopielarnia, park, okolicznościowe drzewa, nagrobne kwiaty, cmentarny ogród okalający oczko wodne. Wszystko zatruwało wspomnienie.
– Zobaczymy, czy są ryby?
Matka spojrzała na mnie. Pokiwała głową.
– Jeśli chcesz.
Podeszliśmy do stawiku. Wspierała się na moim ramieniu, z trudem się poruszała, patrzyła w ziemię, żeby się nie potknąć.
Była ryba. Złocisty karp pośród nenufarów.
– Nie widzę go.
Matka nic nie widziała. Nigdy nie widziała. Mrużyła oczy. Starała się jak mogła. Karp dokazywał w wodzie, która wypływała ze skały przekształconej w fontannę, ślizgał się po piasku, przecinał zwierciadło wody, nurkował, powracał z otwartą paszczą, lekko skubał powietrze. Matka pokręciła głową.
– Nie. Nic nie ma.
Wówczas objąłem ją ramieniem. Przytuliłem mocno. Pochyliłem się, ona także się pochyliła. Naśladowałem dłonią łagodne falowanie zwierzęcia. Podążałem za jego ruchami. Pokazywałem rybę, ona spoglądała na mój palec. Była zagubiona. Miała twarz bez wyrazu. Ani blasku, ani światła. Jej bardzo niebieskie oczy wyrażały jedynie milczenie. Wargi drżały. Miała otwarte usta karpia.
Przed naszym zmarłym był jeszcze jeden, dziesiątki samochodów, żałoba w wielkim stylu. My byliśmy kolejnym smutkiem. Nasz kondukt zmieścił się z tyłu taksówki. Matka usiadła na ławce w korytarzu sali pogrzebowej. Ja stałem. Chciałem wyjść. Zaczekać na zewnątrz, aż wszystko się skończy.
– Przywiozłem cię, ale nie wejdę do środka.
Matka popatrzyła na mnie.
– Zostaniesz na deszczu?
Nie odpowiedziałem. To nie było pytanie. Podszedłem do tablicy z porządkiem pochówków. Ponownie odczytałem nazwisko ojca. Po cichu. Dziwnie się czułem, widząc je tam. Przywykłem oglądać je na mosiężnej tabliczce na drzwiach albo na kopercie, ale nie na liście zmarłych.
André Choulans.
Rankiem 23 kwietnia odbyły się trzy kremacje. Kolejne trzy przewidziano na popołudnie. Koniec mojego ojca zaplanowano między końcem Alberta Blondela i Jeana Viala. Trumny oczekiwano o 14.45. Wyglądało to jak tablica informacyjna, rozkład jazdy pociągów. Ja stałem na krańcu peronu i sprawdzałem godzinę odjazdu.
W korytarzu pojawiła się kobieta z kartką w dłoni.
– Przyszła pani w sprawie zmarłego?
– Nie, w sprawie męża – odparła matka.
Podałem nazwisko ojca. Kobieta spojrzała w papiery, skinęła głową i powtórzyła „Choulans”, jakby przybijała pieczątkę na dokumencie. Następnie otworzyła podwójne drzwi i odsunęła się, by nas wpuścić. Sprawiała wrażenie zakłopotanej.
– Czekają państwo na kogoś jeszcze?
Matka zerknęła na mnie.
Fadila nie przyjdzie, Clément też nie.
To nie było miejsce ani dla mojej żony, ani dla mojego syna.
– Nie ma innych członków rodziny?
– Tylko my – odrzekłem.
Wziąłem ją za rękę.
Sala skupienia była ogromna. Stały tam dziesiątki krzeseł. Matka się zawahała. Usiadła z przodu, nie spuszczając z oczu drzwi naprzeciwko. Zmarli wjeżdżali tamtędy. Zająłem miejsce po jej prawej stronie, wyjąłem szkicownik i kawałek węgla.
Zmierzyła mnie wzrokiem.
– Chyba nie będziesz rysował?
Nie podniosłem głowy.
– Dlaczego?
Nie odpowiedziała.
Narysowałem więc. Trzy pospieszne kreski, róg sali, sufit, szarą posadzkę. Następnie drzwi obite czerwoną skórą. Podwójne skrzydła, tapicerka w przymocowane pinezkami romby. Wycieniowałem odrapaną listwę. Naszkicowałem wiszący na ścianie obraz, martwą naturę.
Matka rzucała niespokojne spojrzenia. Na drzwi, na mój rysunek. Poprawiała torebkę na kolanach. Poruszała wargami.
– Jesteś pewien, że tam była ryba?
Szkicowałem gzyms. Pokiwałem głową.
– Karp, mamo.
Zabrałem się do rysowania jej postaci. Zniszczonych butów, splecionych dłoni, pożyłkowanej na niebiesko skóry, prostych siwych włosów, odświętnej sukienki. W szafie matka trzymała ciężki czarny płaszcz z perłowymi guzikami. „To płaszcz pogrzebowy”, mawiała zawsze.
Jej mąż nie żył. Nie włożyła tamtego płaszcza. Zamiast niego wybrała jasnotabaczkową pelisę z czerwoną lamówką przy kieszeniach i kołnierzu.
– Miałam ją na sobie zaledwie dwa razy, najwyższy czas wyjąć ją z szafy.
Drzwi otwarły się na oścież. Schowałem szkicownik.
Trumna nie przypadła mi do gustu. Była to prosta skrzynia, blok z celulozy, pełna drzazg sklejka, kartonowe pudło.
Mama ją wybrała.
– Żeby go w niej spalić – powiedziała.
Miała rację. Po co wrzucać do ognia drewno jesionowe z zaokrąglonymi brzegami i wypukłym wiekiem? Po co biały atłas i złota tabliczka? Po co krzyż? Wszystko to nie miało najmniejszego sensu. Wobec tego żywicowe uchwyty i tabliczka jak na skrzynce na listy.

2

Pucz

(Niedziela, 23 kwietnia 1961 roku)

– To jest wojna!
Ojciec trzasnął drzwiami wejściowymi. Wykrzyczał te słowa, nie zdjąwszy płaszcza. Powtarzał „wojna” w progu każdego pokoju. Salonu, jadalni. Ja i matka znajdowaliśmy się w kuchni.
– Wojna.
Olbrzymia postać ojca wypełniająca całą ościeżnicę.
Ja obierałem właśnie trzy marchewki, matka oczyszczała por.
– Co ty opowiadasz?
Popatrzył na nią, marszcząc brwi. Matka i te jej warzywa. Był niezadowolony. On obwieszcza wojnę, a my w odpowiedzi mamy jakąś nędzną zupę.
– Co ja opowiadam?
Gwałtowny gest. Na stół w sam środek obierek spadła gazeta.
„Przewrót wojskowy w Algierze”, głosił nagłówek „France-Soir”, który opublikował zdjęcia trzech żołnierzy. „Zbuntowani wojskowi ogłaszają stan wyjątkowy”.
Spojrzałem na wydrukowany czarnym atramentem tytuł, na ojca, na matkę.
– Czy to wojna, mamo?
Matka złożyła gazetę i umieściła na zlewie.
– Skończ obierać marchewkę.
– Właśnie, skończ obierać marchewkę – zadrwił ojciec.
Zeskrobywała ziemię z porów, odkrawała korzenie drobnymi gwałtownymi ruchami, kroiła białe części na cienkie talarki. Ja obierałem warzywa obieraczką. On zaś nam się przyglądał.
– To jedyne, czego uczysz naszego syna? Gotowania?
Tamtej niedzieli, 23 kwietnia 1961 roku, byłem dzieckiem. Urodziwszy się dwanaście lat, jeden miesiąc i sześć dni wcześniej, robiłem z mamą zupę na tydzień i spuszczałem głowę przed ojcem.
Odparła, że to, co się dzieje w Algierze, mnie nie dotyczy. To kwestie polityczne. Męskie sprawy.
Westchnął ciężko. Opuścił kuchnię, ale nie mieszkanie.
Kiedy był wściekły, wychodził z domu. Maszerował do Saint-Irénée szybkim żołnierskim krokiem. Potem wracał bez słowa. Trzaskał drzwiami. Szedł do sypialni, żeby znaleźć wytchnienie. Tamtego wieczoru jednak został. Krążył od pokoju do pokoju niczym więzień na spacerniaku. Matka zaś domyślała się gniewu swego mężczyzny po jego krokach.
– Ten drań będzie przemawiał o ósmej! – krzyknął ojciec.
Wrócił do kuchni, nalał sobie szklankę wody. Wyjrzał na miasto przez okno. Czekał na coś, o czym nie wiedziałem.
– Chcę, żeby dzieciak to zobaczył. To historyczna chwila. – Wyrwał mi z dłoni marchewkę. Pochylił się nad stołem. – Wiesz, co to jest przysięga?
Nie rozumiałem. Osłoniłem twarz zgiętym ramieniem.
– Straszysz go – zaprotestowała matka.
Na to ojciec groźnym głosem:
– Otóż ten podły gnój złamał przysięgę.
Następnie wrócił do salonu. I włączył telewizor.
– Denise, Picasso, chodźcie! Zaraz się zacznie.
Ojciec zajmował całą kanapę.
– To moja kanapa – mawiał.
Któregoś dnia podczas zamiatania uszkodziłem ścianę. Oderwałem końcem kija od szczotki kawałek tynku. A on uderzył mnie w twarz, bo to jego ściana i jego miotła.
– Tutaj nic nie należy do ciebie, słyszysz? Ani do matki, ani do ciebie!
Na kanapie rozsiadał się z rozkraczonymi nogami, z rozłożonymi ramionami, z łokciami na oparciu, pozostawiając matce wnękę przy podłokietniku.
– Masz krzesło – powiadał.
Ja siedziałem na podłodze oparty o stolik.
Tamtego wieczoru jednak poklepał na kanapie miejsce, gdzie miałem usiąść. Chciał mieć rodzinę przy sobie. Żeby Choulansowie w komplecie usłyszeli zdrajcę.
„W wyniku wojskowego pronunciamento buntownicza władza została ustanowiona w Algierii”1.
De Gaulle był ubrany jak żołnierz.
Patrzyłem na ojca. Zacięta twarz, usta wykrzywione wstrętem.
– Czwórka emerytowanych generałów, akurat, i co jeszcze!
Zapadał zmrok. Na każde zdanie Generała odpowiadał, złorzecząc.
„Ich przedsięwzięcie prowadzi prostą drogą do katastrofy narodowej”.
– Sam jesteś katastrofą, palancie!
„W imieniu Francji rozkazuję użyć wszystkich, powtarzam: wszystkich środków, celem zagrodzenia drogi tym ludziom, dopóki nie zostaną całkowicie unieszkodliwieni”.
– To ciebie unieszkodliwimy! Już jesteś martwy, draniu!
Ojciec wstał. „(…) grupę rozpolitykowanych, żądnych zaszczytów, fanatycznych oficerów”. Krążył po salonie, wymachując gwałtownie rękami. „(…) absurdalna i haniebna próba przewrotu”. Drapał się po szyi, podciągał spodnie, klapał laczkami o parkiet. „Wobec nieszczęścia, które lada chwila może spaść na ojczyznę…” Śmiał się szyderczo.
– No nie, czy ty słyszysz, co ten gnój wygaduje? Słyszysz?
Matka kiwała głową. Minę miała taką jak w wieczory, gdy przeglądała moje stopnie. Kiedy czekaliśmy na ojca przytłoczeni moimi złymi ocenami.
„Francuzki, Francuzi, pomóżcie!”
– Owszem, pomożemy ci zdechnąć!
Zgasił telewizor, opuścił pokój, włączył tranzystor. Spacerował po mieszkaniu z radiem przy uchu, powtarzając, że drań zagarnął całą władzę. Czekał na kolejne wiadomości.
Śpiewała Édith Piaf.

Balayés les amours
Avec leurs trémolos
Balayés pour toujours
Je repars à zéro…2

Matka spojrzała na mnie. Zasypiałem właśnie, siedząc na podłodze.
– Jazda. Zabiorę cię do łóżka.
Odprowadziła mnie do mojego pokoju. Zaciągnęła zasłony znużonym gestem. Następnie pochyliła się nade mną bez całusa. Dostałem tylko spojrzenie. Szeptało, żebym się nie przejmował. Że tata już taki jest. Że to tylko tak groźnie wygląda. Że jutro będzie po wszystkim.
Głos Piaf podążył za ojcem na balkon.
Matka nuciła, uśmiechając się w ciemności.
– Nie, nic a nic… Nie, niczego nie żałuję…
Drgnąłem. Natychmiast zatkałem jej dłonią usta. Błagałem ją oczami. Ojciec mógł usłyszeć nawet z balkonu. Nie znosił, gdy matka śpiewała. Śpiewacy wyrządzili mu zbyt wielką krzywdę.
Pewnego czerwcowego wieczoru 1958 roku przyjaciółka zaprosiła matkę do amfiteatru na recital Compagnons de la Chanson. Miałem wtedy dziewięć lat. Po raz pierwszy zapytała, czy może wyjść sama wieczorem. Nawet przed moim urodzeniem ojciec zawsze był temu przeciwny. Nigdy dotąd nie widziała artysty na scenie. Jej koleżanka nazywała się pani Labarrès. Wygrała dwa bilety na galę w konkursie „Radio Teatr” organizowanym przez Radio Luksemburg. Mieszkała sama, nie miała dzieci. Pracowała z matką w jednym pokoju w Przedsiębiorstwie Transportu Publicznego. I zdołała ją przekonać.
Była to sobota. Matka poprosiła o pozwolenie, lecz ojciec nic nie odpowiedział. Ani słowem, ani jednym gestem. Chyba może jej nie być do dziewiątej, nie? A poza tym zna panią Labarrès. Odwiezie mamę z powrotem do domu. Co w tym niebezpiecznego?
Znajdowałem się w salonie. Wyglądał przez okno, jego żona stała za nim. Poleciła mi pójść do swojego pokoju i zamknąć drzwi. Schroniłem się nad szkicownikiem, który otwierałem, jak tylko ogarniał mnie strach. Siedząc na łóżku, starannie pokolorowałem połowę strony. Żółto-pomarańczowa plaża z białymi refleksami. A także granat, ruch fal i wytwarzana przez nie piana. Następnie bardzo wysoko na deszczowym niebie narysowałem dziecko. Zielone spodnie, biała koszula, potargane włosy, dodałem mu uśmiech i zamknąłem oczy. Szybowało na wietrze pośród chmur, trzymając w każdej ręce czerwony balonik. Po czym przywiązałem mu do kostki sznurek, przekształcając je w latawiec. Zrobiłem sobie latawiec z plastikowej torby i gałęzi wiśni. Nigdy nie poleciał. Ponieważ nie było wiatru ani piasku, ani morza, ani dłoni obejmującej moją rękę, aby skierować ją ku niebu. Rysunek był skończony. Podpisałem: Picasso.
Już od najmłodszych klas podpisywałem się jako Picasso. W przedszkolu pani powiedziała, że to był największy malarz na świecie. Przyniosła nam plakat przedstawiający jego syna w stroju arlekina. Picasso narysował mu kapelusz torreadora, kostium w żółte i niebieskie romby, kryzę i koronki przy mankietach, ale zapomniał dorobić uśmiech. Z prostymi włosami i smutnymi oczami chłopiec był do mnie podobny. Picasso nie skończył kolorować fotela. Widać było wahania kredki, szkic pomponów i frędzli. Nie skończył też butów arlekina, wkładając synowi na nogi prostą kreskę.
Położyłem na łóżku szkicownik, kredki. Zatkałem rękami uszy i zamknąłem oczy. Czekałem na krzyki ojca, a tu nic. Cisza w domu. Jedynie szelest wiatru w dłoniach, niczym szum morskiej muszli.
Do pokoju weszła matka. Uśmiechała się. Zdążyła się przebrać. Włożyła czerwoną spódnicę, białą bluzkę koszulową i lekki żakiet. Uśmiechała się. Wygrała. Zostawi szynkę i biały ser. Czy cieszę się, że zjem tylko z ojcem? Sam nie wiedziałem. Nigdy jeszcze nie siedziałem z nim sam przy stole.
– Posprzątasz ze stołu?
Tak, posprzątam. Ona zmyje naczynia po powrocie. Dwa talerze i dwie szklanki. Pochyliła się, pocałowała mnie. Jej gest mnie zaskoczył. W mojej rodzinie nie było kontaktów cielesnych. Z rzadka czyjeś wargi dotykały czyjegoś policzka. Unikaliśmy nawet spojrzeń. Tylko że tamtego wieczoru było lato. I szczęście, prawie. Matka lubiła Compagnons de la Chanson. Słuchała ich w radiu podczas sprzątania. Pewnego razu nakryłem ją płaczącą, gdy wsłuchiwała się w „Trzy dzwony” i opowieść o Jeanie-François Nicocie, kiedy Piaf śpiewała o „miłości, która trwa wiecznie”.
– Płaczesz, mamo?
Uśmiechnęła się. To tylko lekkie wzruszenie. Ta piosenka mówiła o trzech najważniejszych rzeczach w życiu: o narodzinach, ślubie i śmierci.
Wszedłem do kuchni. Ojciec zamknął się w sypialni. Na stole znajdowały się nasze dwa talerze, szklanki z wodą i zapakowana w przetłuszczony papier szynka. Zakradłem się pod drzwi, nadstawiłem ucha. Z trudem oddychałem. Radio buczało. Pewnie położył się w ubraniu.
– Będziesz jadł, tato?
Mój grobowy głos. Czujnego zwierzęcia.
Podkręcił dźwięk. Jakiś mężczyzna mówił o Algierii.
Usiadłem w kuchni. Zdjąłem skórę, pokroiłem szynkę, aby złożyć ją w kawałku chleba. Napiłem się. Sztućce wydawały taki dźwięk jak kreda po tablicy. Sprzątnąłem swój talerz, zostawiłem jego. Wróciłem do swojego pokoju bezszelestnie, bez słowa, tłumiąc każdy krok.
Obudził mnie dzwonek przy wejściu. Natarczywy, powtarzający się. Potem walenie w drzwi.
– André, otwórz!
Głos matki. Jej dłoń uderzała o drewno.
Usiadłem na łóżku. Brakowało mi powietrza. Trząsłem się z otwartymi ustami.
– Zostawiłeś klucz w zamku. Otwórz, proszę cię.
Myślałem, że ojciec śpi. Że nie słyszy. Wstałem. W przedpokoju było zgaszone światło. Stał tam w piżamie w ciemnościach.
– Tato?
Spojrzał na mnie z wściekłą miną. Pożałowałem. Zadarł brodę, wykrzywiając pogardliwie wargi, pokazał palcem drzwi.
– Chcesz spać na dworze razem z tą dziwką? – Wrzeszczał. – Właśnie tego chcesz?
– Już przestaję hałasować, ale proszę, zostaw małego w spokoju.
Głos matki. Obejrzał się na zamknięte drzwi.
– A tobie radzę zmienić ton!
– Proszę cię tylko, żebyś nie tykał Émile’a.
– Zmówiliście się oboje przeciwko mnie, tak?
– Nikt nie jest przeciwko tobie. Idź spać, Émile!
Szeptała przez drewniane drzwi. Obawiała się sąsiadów, spojrzeń, uszu, złych jęzków.
– Będziesz spała na wycieraczce, zdziro!
– Dobrze, dobrze. Uspokój się. Będę spać tutaj, ale zostaw go w spokoju.
Ojciec rzucił się na mnie. Krzyknąłem. Dostałem w twarz. Głową rąbnąłem o ścianę, upadłem na bark, zasłaniając twarz rękami.
– Zostaw go! Błagam cię! Będę spać na zewnątrz, tak jak chciałeś, ale zostaw go! Przecież on nic nie zrobił!
– A wszystko z powodu jakiegoś żałosnego koncertu, zdajesz sobie sprawę?
– Zdaję sobie sprawę. Przepraszam – wyszeptała matka.
– Zabijasz własnego syna – powiedział.
– Przepraszam – powtórzyła.
Splunął na drzwi, popatrzył na mnie, skulonego na podłodze, osłaniającego ramionami oczy. Pochylił się nade mną.
– Jeżeli jej otworzysz, zabiję ją.
Po czym zamknął się w sypialni. Bez radia. Chrząknięcie, suchy trzask włącznika lampki nocnej, skrzypnięcie materaca. Cisza.
Nadal tkwiłem na posadzce. Zaczekałem, aż zaśnie, aż zacznie głośno chrapać. Następnie podniosłem się, podszedłem do drzwi wejściowych.
Poskrobałem w drzwi. Mama je pogłaskała. Nasze dłonie po obu stronach.
– Wszystko w porządku? – szepnęła.
Skinąłem głową, jakby mogła mnie zobaczyć.
– Idź prędko się położyć.
– Gdzie będziesz spała?
– Tutaj.
– Na wycieraczce?
– Jest ciepło. A poza tym mam żakiet, posłuży mi za poduszkę.
– Nie mogę ci otworzyć, mamo.
– Wiem, synu. Jazda, zmykaj do łóżka.
– Leci mi krew z nosa.
– Wytrzyj się chustką. Jutro to obejrzę.
– W dodatku mam atak.
– Weź syrop. Ale tylko jedną łyżkę, zgoda?
Milczałem.
– Zgoda, Émile? To lekarstwo.
– Zgoda, mamo.
– Dobranoc, synu.
– Dobranoc, mamo.
– Przecież znasz ojca. Dlatego nie martw się.
Odwróciłem się plecami do drzwi. Do matki, która oparła się o ścianę, usiłując zasnąć. Wróciłem do swego pokoju. Położyłem się z głową odchyloną do tyłu, z chusteczką na nosie. Odkorkowałem butelkę z syropem. Słodką mieszanką liści herbaty i eukaliptusa, którą przygotowywała dla mnie aptekarka. Jeden łyk, drugi. Wstrzymałem oddech, odliczyłem dziesięć sekund, po czym długo wypuszczałem powietrze.
Miałem astmę od urodzenia. Dusiła mnie obiema rękami. Oddech zamieniał się w ochrypły głos, w skargę, w bolesne zawodzenie. W moich płucach jęczał niespokojny tłum. W czasie bezsennych nocy przychodziła mi na myśl procesja posuwająca się w blasku pochodni. Korowód potępieńców, którzy próbowali się wydostać z mojego gardła, wzywając pomocy. Nie była to astma wysiłkowa, tylko astma wywołana przerażeniem. Powietrze w tym mieszkaniu przyprawiało mnie o zawroty głowy. Uderzało o moje spierzchnięte wargi, o zaciśnięte gardło, drążyło oskrzela. Pewnego dnia, przyłożywszy mi ucho do piersi, matka wspomniała coś o „dalekich głosach”.
Paliły mnie policzki. Bolało ramię. Ciągle czułem ojcowską dłoń na twarzy. Miałem nadzieję, że wpuści matkę wczesnym rankiem. Zacząłem oddychać swobodniej. Drobnymi ostrożnymi haustami. Tumult w moich płucach cichł.
Zasnąłem.

 
Wesprzyj nas