Dave Goulson, znany brytyjski entomolog, kupił trzynaście hektarów łąki w samym sercu francuskiej wsi. Ta książka to opowieść o mieszkańcach tej łąki i o zawodowych perypetiach autora – a także apel i przestroga.


Czy owadom chodzi tylko o jedzenie i seks? Dlaczego motyle są w plamki? Po co stuka tykotek? Czemu miłość pluskwiaka tak rani? Czy słusznie brzydzimy się much? Jak szybka może być ważka? I czy polityka os jest lepsza niż ludzka?

Dave Goulson, znany brytyjski entomolog, kupił trzynaście hektarów łąki w samym sercu francuskiej wsi. Ta książka to opowieść o mieszkańcach tej łąki i o zawodowych perypetiach autora – a także apel i przestroga.

Przyroda to niesłychanie różnorodny, złożony i precyzyjny system. Mamy ją na wyciągnięcie ręki, ale często nie dostrzegamy jej i nie rozumiemy. Dzięki “Łące” możemy się tego nauczyć.

Chodźmy do ogrodu albo do parku, kucnijmy w trawie i posłuchajmy, co tam piszczy. Doceńmy piękno rozmaitych przejawów życia. I zastanówmy się, jak możemy je ocalić…

***

Zamiast jechać na koniec świata, wyjdź na pobliską łąkę. Dave Goulson zabiera nas na safari po mikrokosmosie. Fascynująca przygoda.
Paulina Reiter, „Wysokie Obcasy”, prywatnie działkowiczka

Fascynująca gawęda o tajemniczym świecie, który jest tak blisko nas. Autor wspaniale łączy naukową precyzję z lekkością pióra.
dr hab. Łukasz Łuczaj, pionier łąk kwietnych w Polsce, twórca mieszanki nasion Polska Łąka Kwietna

Dave Goulson (ur. 1965) – brytyjski biolog, działacz ruchu na rzecz ochrony przyrody i profesor biologii (zajmuje się ewolucją, zachowaniem zwierząt i środowiskiem) na uniwersytecie w Sussex. Specjalizuje się w ekologii i ochronie trzmieli. W 2006 roku został profesorem i przeniósł się na uniwersytet w Stirling. W 2010 roku Rada do Spraw Biotechnologii i Nauk Biologicznych (BBSRC) przyznała mu tytuł Innowatora Roku. W 2015 roku trafił na listę „Bohaterów Ochrony Przyrody”, stworzoną przez „BBC Wildlife Magazine”. Jest laureatem wielu nagród za wkład w ochronę przyrody i autorem ponad 230 artykułów oraz czterech książek popularnonaukowych, w tym wydanej przez Marginesy “Żądła rządzą” (2017), nominowanej do Samuel Johnson Prize.

Dave Goulson
Łąka
Przekład: Karolina Iwaszkiewicz
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 14 marca 2018
 
 


Wstęp


W 2003 roku kupiłem zapuszczone gospodarstwo z trzynastoma hektarami łąki w samym sercu francuskiej wsi. Chciałem stworzyć rezerwat, gdzie nieniepokojone przez rolników, mogłyby mieszkać motyle, ważki, traszki i norniki – a zwłaszcza moje ukochane trzmiele, które od dwudziestu lat badam i próbuję chronić. W pierwszej części Łąki opowiem wam o tym niewielkim zakątku, o żyjących w nim roślinach i zwierzętach, ich historii i moich wysiłkach, by je wspierać. Większość filmów przyrodniczych i działań na rzecz ochrony przyrody skupia się na stworzeniach dużych i charyzmatycznych: wielorybach, pandach, tygrysach i tak dalej. Napisałem tę książkę między innymi po to, byście docenili też te mniejsze i spotykane na co dzień – owady i ich krewnych. Tak się złożyło, że na mojej łące występuje wiele gatunków, którymi zajmowałem się zawodowo, wspomnę więc także o swoich próbach naukowego zgłębienia ich tajemnic.
Opowiem wam między innymi o tym, w jaki sposób tykotki rudowłose dobierają się w pary, i o tym, dlaczego muchy domowe są ważne, o kwiatach, które są dla pszczół czymś w rodzaju cieplarni, i o politycznych zawiłościach życia os. Być może zdołam podzielić się z wami radością odkrywania i satysfakcją, jaką daje badanie istot, z którymi dzielimy planetę. Chciałbym też, by ta książka uświadomiła wam, że to, co wiemy o przyrodzie, to tylko wierzchołek góry lodowej. Na jednej łące można znaleźć nieprzebrane mnóstwo niezbadanych stworzeń, niewyjaśnionych zjawisk i fascynujących zagadek, które dopiero czekają na rozwiązanie. Jakie jeszcze cuda czekają, byśmy je odkryli?
W drugiej części książki pokażę, jak mieszkańcy łąki są ze sobą nawzajem powiązani. Rośliny rywalizują o przestrzeń, wodę i światło, są pożywieniem roślinożerców, żywicielkami pasożytów i nosicielkami chorób. Stosują rozmaite strategie, by zwabić zapylaczy. Zapylacze dostosowują się, by rozpoznawać najlepsze kwiaty i jak najszybciej zabierać nagrodę; czasem okradają roślinę, a czasem dają się nabrać i zapylają, nie dostając nic w zamian. Niezliczone małe zwierzęta i mikroorganizmy rozkładają martwe liście i odchody, a rośliny korzystają z uwolnionych w ten sposób składników odżywczych. Drapieżne ptaki, pająki i owady oddają roślinom przysługę, ograniczając liczbę zjadających je gąsienic, koników polnych i mszyc. Każdy gatunek jest w taki czy inny sposób powiązany z setkami innych siecią zależności, której nie potrafimy w pełni zrozumieć.
W ostatniej części pokażę, że w miarę jak ludzie wyciskają z ziemi wciąż więcej i więcej, by zaspokoić swoje liczne potrzeby, świat staje się coraz bardziej nieprzyjazny dla dzikich roślin i zwierząt. Podam kilka przykładów zniszczeń, do których doprowadziliśmy – i wciąż doprowadzamy – od szkód wywołanych przez prehistoryczną ekspansję pierwszych ludzi po te wynikające z nadużywania toksycznych substancji we współczesnym rolnictwie. Wiele niezwykłych istot żywych, z którymi dzielimy planetę, wskutek naszych działań powoli znika, często zanim zdążymy się czegokolwiek dowiedzieć o nich czy o ich roli w przyrodzie. Ta książka ma przypomnieć, że powinniśmy cenić życie we wszystkich jego postaciach. Kiedy ginie jakiś nieopisany gatunek, na zawsze przepadają jego tajemnice. Niszczymy dziedzictwo naszych dzieci, okradamy je z radości odkrywania i badania przyrody. I co więcej, zmniejszamy zdolność planety do podtrzymywania naszego istnienia. Bo choć bardzo niewiele rozumiemy ze złożonych interakcji między zamieszkującymi ziemię istotami, to mamy mocne dowody, że te interakcje są fundamentalne dla jej zdrowia, a zatem dla naszego własnego dobrostanu – a może i dla naszego przetrwania.
Chcę sprawić, żebyście spojrzeli na świat świeżym okiem; namówić was, żebyście wyszli do ogrodu albo do parku, kucnęli i p o p a t r z y l i. Jest tam tyle do zobaczenia!
Gdy przyjrzeć się z bliska, nie sposób nie docenić niezgłębionego, drogocennego piękna życia. A jeśli nauczymy się je doceniać, może znajdziemy sposób, by je ocalić.

I Opowieści z łąki

Mieszkamy na kulistej skale o średnicy zaledwie trzynastu tysięcy kilometrów, unoszącej się w niewyobrażalnym bezkresie kosmosu. Od najbliższej planety, na której mogłoby istnieć inne życie, dzieli nas co najmniej dziesięć tysięcy miliardów kilometrów, odległość dla ludzkiego umysłu niepojęta. Poświęcamy mnóstwo czasu i wysiłku na budowanie teleskopów zdolnych zajrzeć w pustkę nawet głębiej, na nasłuchiwanie i analizowanie fal radiowych z odległych galaktyk, w nadziei, że odkryjemy oznaki istnienia tego innego życia. W filmach, programach telewizyjnych i powieściach często pojawiają się fantazje na ten temat. Tymczasem rzeczywistym cudom, które nas otaczają, nie poświęcamy zbyt dużo uwagi.
Dzielimy naszą małą skałę może i z dziesięcioma milionami gatunków, a wielu z nich jeszcze nawet nie nazwaliśmy. Jestem szczęśliwym właścicielem małej łąki kośnej na francuskiej wsi. Jako ktoś w rodzaju przyrodniczego trainspottera zidentyfikowałem na niej do tej pory ponad siedemdziesiąt gatunków pszczół, sześćdziesiąt gatunków ptaków, dobrze ponad sto gatunków roślin okrytonasiennych i pięćdziesiąt różnych motyli. To tylko mały ułamek całości; nie wziąłem się jeszcze za skoczogonki, roztocza, larwy, pająki, chrząszcze, ślimaki – i zapewne nie znajdę na nie czasu. Olbrzymia większość ignorowanych przez nas zwierząt jest mała, wiele z nich ledwo da się dostrzec gołym okiem, niektóre są jeszcze mniejsze. Ale jeśli zadacie sobie trud, by umieścić któreś z tych maleńkich stworzeń pod mikroskopem, odkryjecie precyzyjną symetrię i kunsztowną budowę.
Każda taka istota ma inną historię, każda musi znajdować pożywienie, rosnąć, unikać drapieżników, szukać i uwodzić partnerów, składać jaja i tak dalej. Każdy krok wiąże się z wyzwaniami i przeszkodami i każdy gatunek rozwinął wyjątkowy zestaw strategii służących przeżyciu i rozwojowi – w przeciwnym razie już dawno by zniknął. Ale nawet mieszkańcy Europy Zachodniej, gdzie studiowanie historii naturalnej ma długą tradycję, o większości z tych zwierząt prawie nic nie wiedzą.
Przedstawię wam teraz niektóre owady i inne żyjątka z mojej łąki, z tych niewielu przynajmniej trochę poznanych, i opowiem, co wiadomo o niektórych z ich bardziej egzotycznych krewnych. Spróbuję opisać fascynujące szczegóły ich zachowania i ekologii, wyjaśnić ich rolę w ekosystemie i opowiedzieć o wysiłkach, jakie podjąłem, by zachęcić je do zasiedlenia mojego małego wiejskiego zakątka. Witajcie na łące.

1 Spacer po łące

24 kwietnia 2007. Poranny bieg: 9,3 kilometra, 42 minuty i 2 sekundy.
Francuska wieś jak zawsze prawie bezludna; nie widziałem ani jednego człowieka, obszczekało mnie za to 5 psów, nieprzywykłych do widoku biegaczy. Poranek cudowny, chłodno, w górze czyste błękitne niebo, na trawie gęsta rosa, przydroża całe w pierwiosnkach. Zaobserwowane gatunki motyli: 6 – odwracam swoją uwagę od bólu mięśni, sprawdzając, jak wiele jestem w stanie wypatrzyć bez zatrzymywania się. Próbowałem też z trzmielami, ale ich przeważnie nie da się szybko zidentyfikować. Wśród namierzonych dziś motyli modraszek wieszczek i samiec latolistka cytrynka z migoczącymi w słońcu siarkowożółtymi skrzydłami. Wystraszyłem także parę dzięciołów zielonych mrówkujących* na ścieżce za polem; ich nerwowego krzyku i rozkołysanego lotu nie da się z niczym pomylić. Cierniówki śpiewały melodyjną, płynną piosenkę we wszystkich zaroślach, które mijałem; okres godowy wyraźnie w rozkwicie – słyszę je wszędzie wokół, gdy siedzę na ławeczce przed drzwiami i zraszam te notatki potem.

* Niektóre ptaki wróblowe od czasu do czasu pozwalają, by oblazły je mrówki. Podchodzą do mrowisk, niekiedy kładą się w pobliżu albo rozkładają skrzydła, by owady weszły między ich pióra i spryskały je kwasem mrówkowym, który zabija żyjące w upierzeniu pasożyty. Takie zachowanie ornitolodzy nazywają mrówkowaniem (przyp. tłum.).

Sześćdziesiąt pięć kilometrów na północny zachód od Limoges, nieopodal przycupniętej nad rzeką Vienne uroczej średniowiecznej osady targowej Confolens, znajduje się stare wiejskie gospodarstwo. Leży ono mniej więcej w połowie odległości między południową a północną granicą kraju, jakieś sto dziesięć kilometrów od zachodniego wybrzeża, w dużym sennym departamencie Charente, pełnym łagodnych wzgórz, lasów dębowych, rdzawych krów limousin i pól słonecznikowych poprzecinanych leniwymi meandrami rzeki, której departament zawdzięcza swoją nazwę. Gospodarstwo zostało zbudowane mniej więcej sto sześćdziesiąt lat temu, przypuszczalnie przez jakiegoś monsieur Nauche’a, ponieważ nazywa się Chez Nauche, U Nauche’a. Charente obfituje w piękne, okazałe wiejskie posiadłości, z budynkami z muru ciosowego, trzykondygnacyjnymi lub wyższymi, i rzędami wysokich okien umieszczonych symetrycznie po obu stronach imponujących wejść. Ale Chez Nauche nie jest jedną z nich. Grube ściany mojego francuskiego domu zbudowano z nieociosanego miejscowego wapienia. Nieregularne kawałki skały pełnej skamielin, zapewne wykopanej z okolicznych pól, spaja pomarańczowa glina, także wydobyta prosto z tutejszej ziemi. Ściany zdążyły już zmienić położenie i pochylają się teraz pod interesującymi kątami. Wzmocnione wiekowymi dębowymi belkami okna są przeważnie małe i nieregularnie rozmieszczone. Z obluzowanych dębowych okiennic już prawie całkiem oblazła farba.
Dom jest długi, niski i przysadzisty, frontem zwrócony na południe. Jak wiele skromniejszych budynków w okolicy pomyślano go tak, by wszystkie pomieszczenia mieszkalne znalazły się na parterze. Duży strych służył do przechowywania siana, które zimą zapewniało izolację. Strop zrobiono z grubych dębowych desek podpartych solidnymi dębowymi belkami o kwadratowym przekroju. Większość drewna pozyskano pewnie z miejscowych drzew; jest ręcznie obrobione, wciąż widać na nim ślady piły. Budowa musiała pochłonąć mnóstwo pracy, ale koszt materiałów był, jak sądzę, niemal zerowy. Żeby zrobić dębową belkę, zwyczajnie szukano najbliższego w miarę prostego dębu i go ścinano. Potem kopano pod zwalonym pniem dół, głęboki na tyle, by jeden z budowniczych mógł się w nim położyć, i piłowano drzewo wzdłuż dużą piłą typu moja-twoja; jeden człowiek leżał w dole i wióry leciały mu na twarz, drugi stał na pniu. Gotowe belki ciągnięto końmi na plac budowy i za pomocą lin ustawiano we właściwej pozycji.
Dachówki są z miejscowej gliny. To model jeszcze z czasów rzymskich, nazywany mnichem i mniszką: dachówki o przekroju litery U, kładzione na przemian grzbietem na dół i grzbietem do góry. Nie sądzę, by monsieur Nauche wypalał je sam, to zbyt fachowa praca; pewnie były jedynym, za co musiał zapłacić, ale raczej nie pochodzą z daleka. Poza tym dom i otaczające go zabudowania wykonano z materiałów pozyskanych za darmo z najbliższego otoczenia i dlatego sprawiają wrażenie naturalnych, organicznych, prawie jakby wyrosły z ziemi same, niczym dziwne kanciaste grzyby.
Kupiłem Chez Nauche w 2003 roku od monsieur Pouparda, starego rolnika. Z tego, co z moją słabą znajomością francuskiego udało mi się zrozumieć, mieszkał tu przez całe życie; hodował krowy mleczne i uprawiał ziemię. Po sześćdziesiątce postanowił przejść na emeryturę i sprzedać gospodarstwo, bo nie miał dzieci, którym mógłby je zostawić. Nie opiekował się domem; pozwolił, by wszystko powoli popadało w ruinę. Dach przeciekał, więc wewnętrzne belki gniły, a stary wapienny tynk pokrył się czarnymi plamami pleśni i zaczął złazić ze ścian. Przegniły także ramy okienne i dolna część drzwi wejściowych. Popękane szyby monsieur Poupard pozaklejał folią, dziury w drzwiach wejściowych załatał kawałkami blachy z wyklepanych młotkiem puszek. Instalacja wodna ograniczała się do jednego kapiącego kranu nad kamiennym zlewem, łazienki nie było, a za kibelek służyło wiadro w oborze.
Chez Nauche było, delikatnie mówiąc, niemal ruiną, ale przy wszystkich swoich wadach miało dla mnie, biologa z obsesją na punkcie dzikiej przyrody, jedną wielką zaletę. Dzięki niedbałości monsieur Pouparda w gospodarstwie roiło się od różnych zwierząt. Schludni mieszkańcy dzisiejszych brytyjskich domów na widok pojedynczej stonogi na dywanie czy mrówki w kuchni często reagują histerią. W Chez Nauche musieliby szybko zmienić podejście – w przeciwnym razie nieuchronnie groziłoby im załamanie nerwowe. Dom monsieur Pouparda przez lata powoli wrastał w otoczenie i choć usprawniłem to i owo, od kiedy go dziesięć lat temu kupiłem, wciąż jest schronieniem wielu żywych stworzeń. Dach pokrywają pomarańczowe, czarne i kremowe porosty, pożywienie gąsienic. Rowki między dachówkami wypełniają wilgotne zielone poduszki mchu, zwłaszcza po północnej stronie; mieszkają w nich krocionogi, stonogi, niesporczaki* i wiele innych małych stworzonek.

* Bardzo możliwe, że nigdy nie słyszeliście o niesporczakach, po angielsku nazywanych także water bears [niedźwiadkami wodnymi] i moss piglets [mchowymi prosiakami]. Te maleńkie ośmionożne istoty, które rzadko mają więcej niż milimetr długości, są jednymi z najwytrzymalszych zwierząt na ziemi. Potrafią przeżyć dziesięć lat bez wody, wytrzymać temperaturę od –273 do 150ºC, ciśnienie sześciu tysięcy atmosfer i promieniowanie tysiąc razy silniejsze niż to, które zabija człowieka. Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego naukowcy tak usilnie próbują zabić te niewinne stworzonka.

Inkrustowane porostami ściany spowija bujny gąszcz winorośli pnącej się po zardzewiałych wspornikach. Kiedy świeci słońce, co często się zdarza, chętnie przesiadują tam motyle, pszczoły i muchy rozgrzewające się przed wyruszeniem na poszukiwanie partnera lub nektaru. Pasiaste jak zebry skakuny i cętkowane brązowo-zielone jaszczurki murowe, zwinne zwierzęta o długich pazurzastych nogach, polują na owady, biegając po ścianach z nieprawdopodobną prędkością i błyskawicznie kryjąc się w wypełniającej szczeliny miękkiej glinianej zaprawie, gdy coś je przestraszy. Większość owadów jest zbyt szybka, by dało się je złapać, zwłaszcza jeśli zdołały utrzymać ciepło i są w stanie od razu zerwać się do lotu, ale w powietrzu mogą paść ofiarą nisko nurkujących jaskółek, które gnieżdżą się w szopie. Przy frontowej ścianie domu rosną kępy starej lawendy; latem jej powykręcane zdrewniałe łodygi uginają się od fioletowych kwiatów, pełne trzmieli, motyli i rozmazanych skrzydeł fruczaków gołąbków, które wisząc w powietrzu, spijają nektar długimi wygiętymi ssawkami.
Do drzwi wejściowych prowadzi stara brukowana ścieżka. W szczelinach między nagrzanymi kamieniami samce wielkogłowych czarnych świerszczy nieprzerwanie wabią samice wesołym śpiewem, a jaszczurki i połozy żółtozielone polują na chrząszcze i pająki. Przed domem rosną wiekowe brzoskwinie i śliwy, przygarbione i powykręcane. Na ich pniach wykwitają huby, na liściach pasą się pulchne zielone gąsienice pazia żeglarza, na gałęziach siedzą wielkie zielone pasikoniki, które zgrzytliwie grają, jakby próbując zagłuszyć świerszcze na dole.
W domu jest chłodno i ciemno, cykanie pasikoników i świerszczy zlewa się w odległy szum. Mieszka tu pełno nocnych zwierząt. Między starymi belkami rozpinają sieci najróżniejsze pająki; rachityczne nasoszniki przędą nieregularne, byle jakie pajęczyny, z których zwieszają się głową w dół, wielkie kątniki tkają gęste lejkowate konstrukcje i chowają się głęboko na ich dnie. Tłuste białe larwy korników, kózkowatych i tykotków rudowłosów drążą korytarze wewnątrz belek. Pod meblami i w szafkach kuchennych czyhają satynowoczarne mączniki, powolne i ociężałe, ale tak solidnie opancerzone, że nie muszą być szybkie.
Nocą dom opanowują gryzonie. Po podłodze ganiają myszy domowe, czasem wielkookie myszarki zaroślowe, nieco od nich większe. Szukają resztek jedzenia, smakowitych pająków i dziennych owadów, które przez pomyłkę wleciały do środka i nie zdołały się wydostać. Po belkach i ścianach biegają popielicowate: żołędnice europejskie z delikatnymi pręgami na pyszczkach, trochę jak u szopów, i długimi ogonami zakończonymi puszystą kitką oraz rzadsze popielice szare, przysmak starożytnych Rzymian. Żołędnice, choć urocze z wyglądu, są agresywnymi bestiami – popiskują na siebie po nocach i często budzą mnie swoimi hałaśliwymi porachunkami. Ponieważ tak mi dokuczają, zastawiam na nie pułapki; uwielbiają cantal, produkowany w górach Owernii twardy ser o intensywnym smaku, i zawsze dają się na niego złapać. Kiedy moi starsi synowie, Fin i Jedd, wówczas mniej więcej siedmio- i pięcioletni, po raz pierwszy zobaczyli schwytaną żołędnicę, warczącą gniewnie i gryzącą kratę żywołapki, obudzili mnie, krzycząc: „Tato, chodź, szybko, złapaliśmy małego diabła!”. Istotnie, biedne zwierzątko wyglądało dość strasznie, bo próbując się uwolnić, obtarło sobie nos do krwi. Wywiozłem dziesiątki tych małych diabłów daleko od domu i wypuściłem, porządnie nakarmione, ale moje wysiłki nigdy nie doprowadziły do widocznego zmniejszenia ich liczby. Popielice wydają się dużo spokojniejsze; mają piękne puszyste ogony i są tak duże, że łatwo je wziąć za niezwykle urocze niewielkie wiewiórki. Nie próbuję się ich pozbyć, nie potrafię się do tego zmusić.
Myszy są nerwowe, bo na strychu mieszkają płomykówki, których wypluwkami żywią się larwy moli odzieżowych i ciem Monopis laevigella. Jest tu też inne stworzenie, którego myszy z pewnością się boją. Kilka lat temu zamontowałem w dachu parę okien i wkrótce potem zauważyłem na szkle ślady łap jakiegoś sporego zwierzęcia. Widywałem też niekiedy długie odchody o przenikliwym zapachu, czasem na podjeździe, raz na parapecie. Cokolwiek to było, porywało się na poważnych przeciwników. Pewnego razu znalazłem na strychu skrzydło i głowę jednej z moich płomykówek, innym razem podczas porannego spaceru chłopcy natknęli się na drodze na zakrwawiony strzęp ciała – jedyne, co zostało z dużego połoza żółtozielonego. Sądząc po szerokości tego kawałka, ofiara musiała mieć co najmniej półtora metra długości, ale wszystko oprócz piętnastocentymetrowego fragmentu jej brzucha zostało pożarte. Tajemnicze zwierzę zyskało w naszej rodzinie status mityczny; dzieci z zapałem dociekały, co to może być, ale minęło sporo czasu, zanim w końcu znaleźliśmy odpowiedź.

 
Wesprzyj nas