“Czerwony śnieg” to powieść o miłości i krwi, o ideach i snach, a wszystko wiąże w całość tajemnicze stworzenie wywiedzione z najmroczniejszych przedwiecznych ludzkich mitów…


Czerwony śniegNa pobojowisku po ostatniej wielkiej bitwie Wojny Secesyjnej rozczarowany życiem unionista-lekarz natrafia na obrabiającą trupy dziwną postać i jego życie zmienia się na zawsze…

W Strasburgu, parę lat przed Rewolucją Francuską, konserwator obrazów dostaje zlecenie namalowania cyklu portretów pięknej kobiety w różnych fazach jej życia, choć sama kobieta najwyraźniej się nie starzeje…

W Nowym Jorku z czasów prohibicji młoda marksistka pojawia się nagle wśród elit, w dodatku podszywając się pod osobę, która nigdy nie istniała…

“Czerwony śnieg” to powieść o miłości i krwi, o ideach i snach, a wszystko wiąże w całość tajemnicze stworzenie wywiedzione z najmroczniejszych przedwiecznych ludzkich mitów, które cudem przetrwało do dzisiejszych czasów, wciąż rośnie i wciąż zabija…

 
Ian R. MacLeod
Czerwony śnieg
Przekład: Wojciech Próchniewicz
Wydawnictwo MAG
Premiera: 23 lutego 2018
 
 

Czerwony śnieg


DROGA DO SWEETWATER

1.


Wiadomość od dawnego przyjaciela, Morgana Callaghana, otrzymał zaraz po tym, jak mieszkańcy Monasty w stanie Missouri podziękowali mu za zabicie dwóch ludzi. Dwa wyschnięte trupy, człowieka niegdyś chudego i człowieka niegdyś grubego, położono na wrotach w niechroniącej przed wiatrem szopie, służącej także za miejscową kaplicę. Odmówiono modlitwy, odśpiewano hymny. Potem ludzie ustawili się do niego w kolejce.
– Dobrześ się pan sprawił, uwalniając nas od tych dwóch potworów.
– Mam nadzieję, że nie zginęli bezboleśnie. Nie zasłużyli.
– Jesteśmy panu niezmiernie wdzięczni.
– Myślę, że oni już cierpią, oby cierpieli wiecznie – i chwała Panu!
– Dziękuję, panie Haupmann.
– Dzięki Bogu.
– Uratował nas pan.
– Uratował pan nasze miasto.
Głosy jednak szybko cichły, spojrzenia szybko odwracały się od jego barwionych szkieł, a i dłonie nie pozostawały długo w uścisku jego rękawiczki. Jedna z mieszkanek, pulchna kobieta nazwiskiem Prudence Van Heyke, którą względy Timona Thackera i Elmera Buckleya pozbawiły najstarszej córki, podeszła do ich zwłok. Popatrzyła na nich wzrokiem niepasującym do jej łagodnych rysów, potem usiłowała plunąć im w poszarzałe twarze. Widać było, że nieczęsto to praktykuje, bo plwocina spłynęła jej po podbródku.
Po wszystkim ustawili się na zewnątrz do zdjęcia dla miejscowego tygodnika.
Na niebie kłębiły się październikowe chmury. Wiatr giął kilka chudych drzew. Szopa skrzypiała, jakby zbierała się z wysiłkiem do lotu. Stanął z tyłu grupy, naciągnął mocniej kapelusz. Czuł już nadchodzącą zimę, prawie wyczuwał smak śniegu. Gdy fotograf zdjął z obiektywu mosiężną klapkę, pokręcił głową na boki. Tym sposobem na fotografii z Karla Haupmanna pozostanie jedynie duch. I właśnie wtedy, gdy tłum już się rozchodził, ulicą nadbiegł chłopaczek z biura Western Union, trzymając w dłoni kawałek żółtego telegraficznego papieru. Wziął go od niego i rozprostował.

KARL STOP WNOSZE Z OSTATNICH WIADOMOSCI ZE TAM JESTES STOP OONAGH UMIERA STOP PRZYJEZDZAJ DO SWEETWATER JAK NAJSZYBCIEJ BO BEDZIE ZA POZNO STOP USCISKI JAK ZAWSZE STOP MORGAN CALLAGHAN STOP

Mówiło się, że wieczorem w tej samej szopie będą smażone kurczaki i babka piaskowa, jednak mieszkańcy Monasty woleli już nie oglądać na oczy swojego morderczego zbawcy. Uzupełnił więc zapasy w miejscowym sklepie i zajrzał do stajni. Garbaty staruszek nie chciał słyszeć o zapłacie. Zaproponował mu zgrabną srokatą klacz. Mogłaby być rok czy dwa młodsza, ale i tak wyglądała na silną i krzepką. Nawet nie spłoszyła się, jak większość koni, gdy podszedł, by pogładzić ją po grzywie. Miejscowi stali wzdłuż Main Street i patrzyli, jak odjeżdża. Nikt nie machał, nikt nie krzyczał. Nic, tylko spojrzenia z ukosa i nerwowe wzruszenia ramion. Jedna dziewczynka pobiegła za nim z bukiecikiem polnych kwiatków, lecz matka wrzasnęła na nią gniewnie i przycisnęła mocno do fartucha. Na blaszanym dachu biura Western Union podskakiwała wrona, patrząc na niego jednym błyszczącym, czarnym okiem. Potem odleciała, zlewając się z ciemnym niebem.
Pojechał drogą prowadzącą na północny zachód. Po obu jej stronach ciągnęły się rowy. Gdy pierwszy raz się obejrzał, Monasta w Missouri już rozpłynęła się w zmierzchu.

***

Na noc znalazł sobie osłonięty od wiatru dół i rozpalił ognisko z chrustu. Nie tyle dla światła i ciepła, ile po to, aby odpychało świadomość nadciągającej zimy i wszystkiego, co stracił. Zaopatrzył srokatkę, potem zrobił sobie nad ogniem kawy, przełknął jakiś suchy herbatnik i parę pasków suszonej wołowiny, aż wreszcie w żołądku zrobiło się pełno. Ściągnął rękawiczki, zdjął z nosa okulary, wyjął z górnej kieszeni telegram, przyjrzał mu się, jakby wypatrywał w migotliwym blasku ognia jakichś ukrytych znaczeń, i złożył go z powrotem. Przez chwilę siedział tak nieruchomo, że wydawał się nasiąkać nocą. Potem ożywił się nagle, tak nagle, że aż klacz zarżała. Otworzył sakwę przy siodle, wyjął zawiniątko z czarnego płótna, które skrywało dwa pudełka i oprawiony w cielęcą skórę notatnik.
Notatnik, kiedyś porządnie wykonany, teraz był podniszczony, ale i tak widać było solidną okładkę i porządne szycie oraz dedykację na pierwszej stronie, nad którą zatrzymał wzrok… Dla ciebie, Karl, żebyś miał gdzie zapisywać te wszystkie swoje pomysły. Z serdecznymi życzeniami, Oonagh… a potem przerzucił kartki zabazgrane poprzekreślanymi wersami żałosnych wierszy, amatorskich szkiców krajobrazów i kobiecej twarzy z profilu, docierając do innych, trochę lepiej wykonanych, anatomicznych rysunków ludzkich wnętrzności oraz uszkodzeń różnych części ciała, spowodowanych ołowianą kulą kalibru .69. Tu stronice były bardziej poplamione, widać było odciski palców, ślady krwi. Potem, po poszarzałym i poplamionym odstępie, pojawiały się zapisane mocniejszym pismem, jakbym należącym do zupełnie kogoś innego, listy koncepcji, objawów, zapisy współczesnych okropności i starożytnych okrucieństw, były i wycinki z gazet, dotyczące najnowszych teorii przenoszenia się chorób, pomieszane z innymi, mówiącymi o opętaniu i obłędzie. A wszystko to zdobiły obszerne przypisy i dziwnie eleganckie szkice twarzy, przypominające gargulce, oraz szkice rzeźbionych kamieni, kończące się równymi słupkami liczb, dat i dawek, opatrzone obok symbolami faz Księżyca.
Potem otworzył mniejsze z pudełek, odkręcił kałamarz i wyjął pióro. Zawahał się na moment, patrząc na niebo – zachmurzone dziś, jak prześwitująca czarna kopuła – odczekał, aż w myślach przemielą się obliczenia. Zanurzył mosiężną stalówkę, zrobił notatkę na dziś i skupił się na większym pudełku, wydzielającym słodki, apteczny zapach. Teraz jego dłonie poruszały się znacznie szybciej. Coś brzęknęło. Z niebieskiej szklanej fiolki wysypał się proszek, odmierzony składaną wagą. Przesypał go do wypolerowanej miedzianej miseczki i połączył z naparstkiem słabego kwasu. Zaiskrzyło krzesiwo. Zapłonął maleńki knot, przez chwilę zmagał się z wiatrem, póki go nie zgasił i nie wlał rozpuszczonego płynu przez lejek do strzykawki. Rozpiął spinki na mankiecie koszuli. Odsłonił lewe przedramię, drugą ręką owinął je powyżej łokcia kawałkiem gumowej rurki. Zacisnął ją, pociągając zębami, póki tętnica nie uwypukliła się jak robak. Wbił w nią igłę.

2.

Był rok 1859.
Foucault wyznaczył prędkość światła, niewolnictwo miało niedługo zostać zniesione, Richard J. Gatling wynalazł nowy typ szybkostrzelnego karabinu, a Karl Haupmann był na pierwszym roku studiów na Harvardzie. To, że był w Bostonie i studiował fizykę, było jego własnym aktem buntu przeciwko ojcu, który uważał, że handel jest jedynym sposobem zarabiania na życie, a Nowy Jork – jedynym sensownym miejscem, gdzie człowiek interesu może mieszkać i prosperować. Wykład dotyczył nauk przyrodniczych, a profesor Heely monotonnie rozwodził się nad głupotą tak zwanej teorii katastrof. Niespodziewanie dla samego siebie – Karl wziął udział w dyskusji.
– Dokładnie tego nam było trzeba, przyjacielu – odezwał się energiczny głos za jego plecami, gdy studenci wychodzili z auli. Bez odwracania się wiedział, że to Morgan Callaghan, i spodziewał się, że będzie obiektem jakiegoś żartu. Morgan należał do zupełnie innego towarzystwa niż Karl, który w zasadzie nie miał żadnego towarzystwa. Morgan miał pieniądze. Morgan pochodził ze starej, uprzywilejowanej bostońskiej rodziny, a jego żarty i wygłupy cieszyły się równie dużym uznaniem, co jego nazwisko. Tym razem jednak na tej szerokiej, chłopięco przystojnej twarzy, pod szopą ciemnobrązowych włosów widniał szczery uśmiech.
– Karl Haupmann, prawda? Aleś pokazał temu staremu piernikowi. Badałeś świadectwo kamieni z Pozzuoli? Czytałeś Zasady geologii Lyella? Oczywiście, że tak. Ale czy zastanawiałeś się, gdzie moglibyśmy razem zjeść obiad?
***

Morgan, przyjacielski, szczery, z gestem, pokazał mu rzeczywistość bardzo odmienną od niedogrzanych pokojów jego nowojorskiego dzieciństwa. Tutaj ludzie witali się całusami i zamaszyście obejmowali. Tutaj alkoholu nie przechowywało się pod kluczem w szafce na leki, o północy wieczór dopiero się zaczynał, a każdy świt ekscytował na nowo. Była jeszcze Oonagh Callaghan, siostra Morgana, starsza o niecały rok, choć równie dobrze mogliby być bliźniętami. Wszyscy zgadzali się, że ona jest równie piękna, jak on przystojny. O nie, była o wiele piękniejsza. A może i inteligentniejsza.
Oonagh chodziła na wykłady. Oonagh pisała prace. Oonagh zadawała pytania, urządzała wieczorki towarzyskie, zabierała swych licznych wielbicieli i zwolenników na długie, wypełnione żywą dyskusją przechadzki po Boston Commons. Jako kobieta nie mogła zdawać egzaminów ani uzyskać żadnych dyplomów, więc buntowała się przeciwko tym przestarzałym ograniczeniom i zawzięcie uczestniczyła w intelektualnym i towarzyskim życiu Harvardu. Oonagh Callaghan była czarująca, piękna i wybitnie zdolna. Niejeden w tajemnicy pisywał o niej wiersze. Niejeden śnił o niej gorąco.
***

Karl Haupmann nie łudził się, że zostanie kimś więcej niż ciemną planetą krążącą w wielkiej odległości od świetlistej gwiazdy Oonagh. Od czasu śmierci matki, która zmarła bardzo młodo, kobiety stanowiły dlań nieodgadnione i osobliwe istoty, a Oonagh wydawała się należeć do jeszcze bardziej elitarnego gatunku niż reszta.
Szczególnie zaś nie cierpiał przyjęć z tańcami. Wielkich, bezsensownych zbiegowisk, gdzie ludzie przerzucali się bezmyślnymi słowami, a potem ciągali się nawzajem przy akompaniamencie skrzypiących zelówek i nieszczerej radości. Lecz udział w niektórych tego typu imprezach był dla studenta Harvardu obowiązkowy. Jedna z nich odbyła się podczas wiosennego semestru drugiego roku w miejscu pełnym kolonialnych kolumn i barokowych sufitów, znanym jako Old State House.

 
Wesprzyj nas