“Koniec śmierci” to trzeci, po “Problemie trzech ciał” i “Ciemnym lesie”, tom trylogii „Wspomnienie o przeszłości Ziemi”, największego w ostatnich latach wydarzenia w światowej fantastyce naukowej, porównywalnego z klasycznymi cyklami „Fundacja” i „Diuna”.


Koniec śmierciPół wieku po bitwie w dniu Sądu Ostatecznego groźba powiadomienia Wszechświata o położeniu Trisolaris wciąż powstrzymuje kosmitów przed opanowaniem Ziemi.

Dzięki zdobyciu trisolariańskiej wiedzy Ziemia przeżywa wyjątkowy okres dobrobytu. Ludzka nauka się rozwija, a Trisolarianie poznają ziemską kulturę, więc wydaje się, że obie cywilizacje będą mogły dalej współpracować.

W tej epoce budzi się z hibernacji Cheng Xin, ekspertka techniczna z początków dwudziestego pierwszego wieku. Przynosi ze sobą wiedzę o zapomnianym programie z czasów kryzysu, który może na zawsze zburzyć równowagę między dwoma światami. Czy ludzkość sięgnie do gwiazd, czy też umrze w kołysce?

***

Imponująca rozmachem ucieczka od rzeczywistości. Dała mi odpowiednią perspektywę w zmaganiach z Kongresem – nie musiałem się przejmować, wszak kosmici mieli najechać Ziemię! – Barack Obama, były prezydent USA, o “Problemie trzech ciał”

Epopeja rozpoczęta “Problemem trzech ciał” kończy się majestatycznie i z rozmachem godnym pióra Frederika Pohla, Poula Andersona czy H.G. Wellsa. Wszechświat to niebezpieczna dzielnica. Przekonaj się, jak bardzo niebezpieczna… i jak życie może nadal zwyciężać.
– David Brin

O “Problemie trzech ciał”:

Bardzo oryginalna książka, wyjątkowe połączenie spekulacji naukowych i filozoficznych, polityki i historii, teorii spiskowych i kosmologii.
– George R.R. Martin

Science fiction w najlepszym wydaniu.
– Kim Stanley Robinson

Mistrz chińskiej SF proponuje Wojnę światów dla XXI wieku.
– „The Wall Street Journal”

Science fiction z najwyższej półki: inteligentna, pouczająca i wciągająca.
– „SFX”

Dowód na to, że chińska SF osiągnęła już najwyższy poziom myślowych eksperymentów.
– David Brin

O “Ciemnym lesie”:

Pod każdym względem lepsza niż tom pierwszy – a Problem trzech ciał był niesamowity.
– Tor.com

Nie będziesz chciał, aby ta książka kiedykolwiek się skończyła.
– SF Signal

Cixin Liu (ur 1963 r.) to największa gwiazda chińskiej i wschodząca gwiazda światowej fantastyki. Opublikował ponad 20 powieści i antologii z gatunku hard science fiction. Otrzymał dziewięć nagród Yinhe (Galaxy), najbardziej prestiżowego wyróżnienia dla chińskojęzycznych twórców fantastyki naukowej. Polskim czytelnikom znany jest z doskonałego opowiadania “Wędrująca Ziemia” zamieszczonego w kultowej antologii „Kroki w nieznane” (2014). Inżynier z wykształcenia, mimo statusu literackiej gwiazdy kontynuuje pracę informatyka/inżyniera w elektrowni.

Cixin Liu
Koniec śmierci
Wspomnienie o przeszłości Ziemi tom 3
Przekład: Andrzej Jankowski
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 3 kwietnia 2018
 
 

Koniec śmierci


Nota od autora przekładu angielskiego
Pojawiające się w tekście chińskie i koreańskie nazwiska zapisane są zgodnie z panującym w tych kulturach zwyczajem, czyli nazwisko podaje się na pierwszym, a imię na drugim miejscu. Na przykład w „Yun Tianming” YUN jest nazwiskiem, a TIANMING imieniem.
 
Fragment Wstępu do Przeszłości poza czasem
 
 
Sądzę, że należy to nazwać „historią”, ale ponieważ mogę się opierać tylko na własnej pamięci, brakuje temu niezbędnej dla prac historycznych dokładności i ścisłości.
Nie można tego nawet nazwać „przeszłością”, ponieważ przedstawione przeze mnie wydarzenia nie miały miejsca w przeszłości, nie rozgrywają się teraz i nie nastąpią w przyszłości.
Nie chcę zapisywać szczegółów, a jedynie stworzyć pewne ramy historii lub opisu przeszłości. Tych szczegółów zachowało się naprawdę mnóstwo. Miejmy nadzieję, że – zamknięte w dryfujących butelkach – dotrą do nowego wszechświata i tam przetrwają.
Tak więc przedstawiam tylko zarys; pewnego dnia będzie można go wypełnić tymi wszystkimi szczegółami. Oczywiście nie nam przypadnie to zadanie. Liczę tylko na to, że nadejdzie kiedyś dzień, kiedy ktoś będzie mógł to zrobić.
Żałuję, że ten dzień nie zdarzył się w przeszłości, nie istnieje w teraźniejszości i nie nadejdzie w przyszłości.
Przesuwam słońce na zachód i gdy zmienia się kąt padania jego światła, krople rosy na siewkach na polu lśnią jak niezliczone otwierające się nagle oczy. Przygaszam słońce, by zmierzch nastał wcześniej, a potem patrzę na swoją sylwetkę na tle słońca chowającego się za odległy horyzont.
Macham do tej sylwetki, a ona macha do mnie. Kiedy patrzę na swój cień, wracam do młodości.
To wspaniała pora, odpowiednia na rozpamiętywanie.

CZĘŚĆ I

Maj 1453 roku ery powszechnej
Śmierć czarodziejki


 
 
Przerwawszy, by się opanować, Konstantyn XI odsunął leżący przed nim stos map z zaznaczonymi pozycjami obronnymi, owinął się ciaśniej purpurową szatą i czekał.
Miał dobre wyczucie czasu – wstrząs nastąpił akurat w chwili, gdy się go spodziewał, potężne drżenie, które zdawało się dochodzić z głębi ziemi. Zadzwoniły srebrne świeczniki, a kłąb dymu, który może z tysiąc lat gromadził się pod sufitem Wielkiego Pałacu, spadł w płomienie świec i wybuchł snopem iskier.
Co trzy godziny – bo tyle czasu zajmowało osmańskim kanonierom ponowne naładowanie jednej z ogromnych bombard zaprojektowanych przez inżyniera Urbana – w mury Konstantynopola waliły pięćsetczterdziestokilogramowe kamienne kule. Były to najsilniejsze mury na świecie – wzniesione w V wieku przez Teodozjusza II, stale wzmacniane i rozbudowywane. Głównie dzięki nim bizantyński dwór przetrzymał ataki wielu potężnych wrogów.
Jednak teraz uderzenia ogromnych kamiennych kul żłobiły w nich dziury niczym ugryzienia niewidzialnego giganta. Cesarz wyobrażał sobie te sceny – gdy kurz z wyłomów kłębił się w powietrzu, niezliczone zastępy żołnierzy i obywateli wbiegały w jego tumanach w świeżą ranę jak dzielne mrówki i wypełniały ją wszystkim, co było pod ręką: gruzem z roztrzaskanych budynków, lnianymi workami z ziemią, drogimi arabskimi dywanami… Wyobrażał sobie nawet chmurę pyłu przesyconą światłem zachodzącego słońca, opadającą powoli na Konstantynopol jak złocisty całun.
Podczas pięciu tygodni oblężenia wstrząsy te nadchodziły siedem razy dziennie, regularnie jak uderzenia jakiegoś ogromnego zegara. Był to czas i rytm innego świata – świata pogan. W porównaniu z nimi uderzenia zwieńczonego dwugłowym orłem miedzianego zegara w rogu sali, który odmierzał czas chrześcijaństwa, wydawały się bardzo słabe.
Wstrząsy ustały. Po chwili cesarz Konstantyn skierował z wysiłkiem uwagę na to, co dzieje się w sali. Dał strażnikowi gestem znak, że gotów jest przyjąć gościa.
Wszedł Phrantzes, jeden z jego najbardziej zaufanych dyplomatów, a za nim szczupła, drobna postać.
– Oto Helena. – Phrantzes usunął się na bok, ukazując kobietę, którą przyprowadził.
Cesarz spojrzał na nią. Konstantynopolitańskie damy nosiły bogato haftowane szaty, przystrojone przeróżnymi ozdobami, natomiast kobiety z gminu proste, białe, luźne suknie do kostek. Ta wydawała się połączeniem obu. Zamiast wyszywanej złotem tuniki miała białą suknię plebejuszki, ale na nią narzucony był luksusowy płaszcz, tyle że nie purpurowy ani czerwony, które to kolory zarezerwowane były dla patrycjatu, lecz żółty. Jej urocza i zmysłowa twarz przywodziła na myśl kwiat, który raczej zbutwieje otoczony podziwem niż uschnie w samotności.
Prostytutka, której pewnie dobrze się powodziło.
Drżała. Miała spuszczone oczy, ale cesarz zauważył, że lśniły gorączkowym blaskiem, zdradzając podniecenie i żarliwość, rzadko spotykane u osób z jej klasy.
– Twierdzisz, że masz magiczną moc? – zapytał cesarz.
Chciał jak najszybciej zakończyć tę audiencję. Phrantzes był zwykle skrupulatny. Tylko małą część z ośmiu tysięcy obrońców Konstantynopola stanowiły regularne siły cesarstwa, około dwóch tysięcy było genueńskimi najemnikami. Resztę werbował Phrantzes po trochu spośród mieszkańców miasta. Chociaż jego najnowszy pomysł nie interesował specjalnie cesarza, pozycja zdolnego dostojnika wymagała, by dać mu przynajmniej szansę.
– Tak, mogę zabić sułtana. – Cichy głos Heleny drżał jak nitki jedwabiu na wietrze.
Przed pięcioma dniami Helena stanęła przed bramą pałacu i zażądała widzenia z cesarzem. Gdy strażnicy próbowali ją odepchnąć, pokazała im małe zawiniątko, którego zawartość ich oszołomiła. Nie byli pewni, co to jest, ale wiedzieli, że nie powinna tego posiadać. Zamiast zaprowadzić kobietę przed oblicze cesarza, zatrzymano ją i wypytano o to, skąd wzięła rzecz, którą przyniosła. Jej zeznania zostały potwierdzone i wtedy zaprowadzono ją do Phrantzesa.
Ten wziął od niej teraz tobołek, rozwinął lnianą tkaninę i położył zawartość na biurku cesarza.
Cesarz miał tak samo osłupiały wzrok jak przed pięcioma dniami żołnierze, ale w odróżnieniu od nich wiedział, na co patrzy.
Ponad dziewięćset lat wcześniej, za panowania Justyniana Wielkiego, mistrzowie złotnictwa odlali z czystego kruszcu dwa olśniewająco piękne, wysadzane drogimi kamieniami kielichy. Różniły się jedynie kształtem i ułożeniem tych klejnotów. Jeden z nich przechodził w ręce następujących po sobie władców, drugi podczas przebudowy Hagii Sophii w 537 roku zamknięto wraz z innym skarbami w sekretnej komorze w fundamentach tego wspaniałego kościoła.
Kielich przechowywany w pałacu z czasem zmatowiał i stracił blask, natomiast ten, który cesarz widział teraz przed sobą, błyszczał, jakby wykonano go wczoraj.
Początkowo nikt nie dawał wiary wyznaniu Heleny – wszyscy myśleli, że prawdopodobnie ukradła go jednemu ze swych bogatych patronów. Chociaż o istnieniu ukrytej komory pod kościołem wiedziało wiele osób, tylko nieliczni znali jej dokładne położenie. Poza tym znajdowała się wśród ogromnych głazów, z których zrobiono fundamenty, i nie prowadziły do niej żadne drzwi ani tunel. Wejście tam byłoby nie lada inżynieryjnym przedsięwzięciem.
Jednak cztery dni temu cesarz rozkazał wydobyć cenne przedmioty na wypadek, gdyby Konstantynopol padł. Był to desperacki krok, ponieważ bardzo dobrze wiedział, że Turcy odcięli wszystkie drogi ucieczki z miasta i nie miałby gdzie się schronić ze swymi skarbami.
Trzydziestu robotników pracowało bez przerwy przez trzy dni, by dostać się do ukrytej komory, której ściany zbudowano z równie potężnych bloków skalnych jak piramidę Cheopsa. Pośrodku komory znajdował się masywny kamienny sarkofag opasany dwunastoma krzyżującymi się żelaznymi obręczami. Ich przepiłowanie zajęło pięciu robotnikom większość czwartego dnia. W końcu pod okiem wielu strażników zdjęli pokrywę sarkofagu.
Wszystkich obecnych przy tym zdumiały nie skarby i święte przedmioty ukryte przez prawie tysiąc lat, lecz leżąca na nich kiść świeżych winogron.
Helena utrzymywała, że zostawiła je tam przed pięcioma dniami, a połowę wcześniej zjadła. I tak jak oświadczyła, na gałązce zostało tylko siedem owoców.
Robotnicy porównali zawartość sarkofagu z listą umieszczoną na wewnętrznej stronie jego wieka. Zgadzało się wszystko oprócz kielicha. Gdyby nie znaleziono go wcześniej przy Helenie i gdyby nie jej świadectwo, wszystkich obecnych przy otwarciu skazano by na śmierć, nie zwracając uwagi na ich zaklinanie się, że zarówno komora, jak i sarkofag wydawały się nietknięte.
– Jak to wyjęłaś? – zapytał cesarz.
Helena zaczęła jeszcze bardziej drżeć. Najwyraźniej magiczna moc nie dawała jej poczucia bezpieczeństwa. Popatrzyła na cesarza przerażonym wzrokiem i wydusiła z siebie odpowiedź.
– Te miejsca… Widzę je… Widzę je… – rozpaczliwie starała się znaleźć odpowiednie słowo – …otwarte…
– Możesz mi to zademonstrować? Wyjmij coś z zamkniętego pojemnika.
Helena potrząsnęła głową. Strach odebrał jej mowę. Spojrzała na Phrantzesa, szukając u niego pomocy.
– Twierdzi, że może uprawiać magię tylko w pewnym konkretnym miejscu – rzekł tamten. – Ale nie ujawniła, co to za miejsce, i nikomu nie wolno tam za nią iść, bo w przeciwnym razie straci na zawsze magiczną moc.
Helena energicznie pokiwała głową.
– W Europie zostałabyś spalona na stosie – powiedział cesarz.
Helena osunęła się na podłogę i obronnym ruchem zacisnęła ręce na piersi.
– Wiesz, jak zabić? – naciskał cesarz.
Ale Helena tylko się trzęsła. Po wielokrotnych ponagleniach Phrantzesa skinęła w końcu głową.
– Dobrze – rzekł cesarz do Phrantzesa. – Wypróbuj ją.
 
 
Phrantzes poprowadził Helenę długimi schodami w dół. Pochodnie w obejmach rzucały kręgi mdłego światła. Pod każdą stało dwóch żołnierzy, w których zbrojach odbijał się ich blask i tworzył na ścianach żywe, migoczące wzory.
W końcu znaleźli się w ciemnym lochu. Helena owinęła się ciaśniej płaszczem. W tych podziemiach trzymano lód do użytku latem.
Teraz jednak nie było tam lodu. Pod pochodnią w rogu siedział w kucki więzień, zapewne anatolijski oficer, jak można było sądzić. Łypnął przez kraty na Phrantzesa i Helenę dzikim, wilczym wzrokiem.
– Widzisz go? – zapytał Phrantzes.
Helena skinęła głową.
Phrantzes wręczył jej sakwę z owczej skóry.
– Możesz teraz odejść. Wróć przed świtem z jego głową.
Helena wyjęła z sakwy szablę, lśniącą w świetle pochodni jak sierp księżyca. Oddała ją Phrantzesowi.
– Nie potrzebuję tego.
Potem weszła bezszelestnie na schody. Gdy przechodziła przez kręgi światła, zdawała się zmieniać kształt – raz wyglądała jak kot, raz jak kobieta. W końcu zniknęła.
Phrantzes obrócił się do jednego z oficerów.
– Wzmocnijcie straż. – Wskazał więźnia. – Miejcie go stale na oku.
Gdy oficer odszedł, Phrantzes kiwnął ręką i z ciemności wyłonił się mężczyzna w czarnej szacie mnicha.
– Nie podchodź zbyt blisko – powiedział Phrantzes. – Nie szkodzi, jeśli ją zgubisz, ale w żadnym razie nie pozwól jej się zorientować, że ją śledzisz.
Mnich skinął głową i równie cicho jak Helena wspiął się na schody.
 
 
Konstantyn nie spał tej nocy ani trochę lepiej niż od początku oblężenia. Gdy tylko zaczynał zapadać w sen, budził go wstrząs wywołany uderzeniem pocisku wystrzelonego z ciężkiej bombardy. Przed świtem poszedł do gabinetu, gdzie czekał już na niego Phrantzes.
Zupełnie zapomniał o czarownicy. W odróżnieniu od swego ojca, Manuela II, i starszego brata, Jana VIII, Konstantyn był człowiekiem trzeźwo myślącym i zdawał sobie sprawę, że tych, którzy pokładają całą wiarę w cudach, czeka przedwczesna śmierć.
Phrantzes skinął w stronę drzwi i do gabinetu wsunęła się bezszelestnie Helena. Wyglądała na tak samo przestraszoną jak poprzednim razem i gdy podniosła sakwę, trzęsły się jej ręce.
Zaledwie Konstantyn zobaczył sakwę, pojął, że traci tylko czas. Torba była płaska, nie ciekła z niej krew. Widać było wyraźnie, że nie ma w niej głowy więźnia.
Ale wyraz twarzy Phrantzesa nie świadczył o rozczarowaniu. Malowała się na niej raczej dezorientacja, jakby chodził we śnie.
– Nie przyniosła tego, co chcieliśmy, prawda? – zapytał Konstantyn.
Phrantzes wziął od Heleny sakwę, położył na biurku cesarza i otworzył. Popatrzył na cesarza jak na ducha.
– Prawie przyniosła.
Cesarz zajrzał do sakwy. Na dnie leżało coś szarawego i miękkiego jak stary barani łój. Phrantzes przysunął bliżej kandelabr.
– To mózg tego Anatolijczyka – powiedział.
– Rozłupała mu czaszkę?
Konstantyn zerknął na Helenę. Drżała pod płaszczem jak przestraszona mysz.
– Nie, ciało więźnia wyglądało na nietknięte. Wyznaczyłem do obserwowania go dwudziestu ludzi, po pięciu na jednej zmianie, i każdy patrzył pod innym kątem. Strażnicy przed drzwiami zostali postawieni w stan wzmożonej czujności, nie prześliznąłby się między nimi nawet komar.
Phrantzes przerwał, jakby to wspomnienie go poraziło.
Cesarz dał mu głową znak, by kontynuował.
– Dwie godziny po jej wyjściu więzień dostał nagle konwulsji i padł martwy. Wśród obserwatorów byli doświadczony grecki lekarz i weterani wielu bitw. Żaden z nich nigdy nie widział, by ktoś umarł w taki sposób. Godzinę później wróciła i pokazała im tę sakwę. Potem ten grecki medyk otworzył czaszkę trupa. Była pusta.
Konstantyn przyjrzał się mózgowi w sakwie – był cały, bez żadnych śladów uszkodzeń. Delikatny narząd musiał zostać usunięty bardzo starannie. Cesarz skupił wzrok na szczupłych palcach Heleny trzymających brzegi płaszcza. Wyobraził sobie, jak obejmują schowany w trawie grzyb, zdejmują świeży kapelusz z trzonka…
Przesunął spojrzeniem w górę po ścianie, jakby obserwował coś wznoszącego się nad horyzont za pałacem. Murami wstrząsnęła kolejna kula wystrzelona z ogromnej kolubryny, ale po raz pierwszy nie poczuł drgań.
„Jeśli naprawdę zdarzają się cuda, to pora na to, by się objawiły” – pomyślał.
Konstantynopol był w strasznych opałach, ale tliła się jeszcze iskierka nadziei. Po pięciu dniach krwawych walk wróg też poniósł poważne straty. W niektórych miejscach stosy trupów Turków sięgały szczytów murów, a atakujący byli tak samo wyczerpani jak oblężeni. Przed kilkoma dniami śmiała flota genueńska przedarła się przez blokadę na Bosforze i weszła w Złoty Róg, przywożąc cenne dostawy i pomoc. Wszyscy wierzyli, że jest strażą przednią posiłków reszty krajów chrześcijańskich.
Morale w obozie tureckim było niskie. Większość dowódców w głębi duszy chciała przyjąć zaproponowane przez dwór bizantyński warunki rozejmu i się wycofać. Nie odstąpiono jeszcze od oblężenia tylko z powodu uporu jednego człowieka.
Władał on biegle łaciną, znał się na nauce i sztuce, umiał prowadzić wojny. Nie zawahał się utopić własnego brata w wannie, by nie zawadzał mu w drodze do tronu, przed swoim wojskiem uciął głowę pięknej niewolnicy, by dowieść, że nie da się skusić kobiecie… Sułtan Mehmed II był osią, na której kręciły się koła osmańskiej machiny wojennej. Gdyby go zabrakło, cała ta machina by się rozpadła.
„Może naprawdę zdarzył się cud” – pomyślał cesarz.
– Dlaczego chcesz to zrobić? – zapytał, nadal wpatrując się w ścianę.
– Chcę zostać zapamiętana – odparła Helena. Czekała na to pytanie.
Konstantyn skinął głową. Tej kobiety nie pociągały pieniądze ani skarby, żadne mury ani zamki nie mogły powstrzymać jej przed wzięciem tego, czego pragnęła. Prostytutka pragnęła jedynie, by darzono ją czcią.
– Jesteś potomkinią krzyżowców?
– Tak. – Po chwili dodała: – Nie tych z czwartej krucjaty.
Cesarz położył dłoń na jej głowie. Uklękła.
– Idź, dziecko. Jeśli zabijesz Mehmeda II, będziesz zbawczynią Konstantynopola i na zawsze pozostaniesz w naszej pamięci jako święta. Święta ze świętego miasta.
 
 
O zmroku Phrantzes wyprowadził Helenę na mury koło bramy św. Romana.
Piasek przy murach był czarny od krwi umierających ludzi, ciała poległych leżały wokół jak grad, który spadł z nieba. Nieco dalej unosił się biały dym z wielkich dział, niestosownie lekki i zwiewny. Przed nimi rozpościerał się jak okiem sięgnąć obóz sił osmańskich, z którego wznosiły się gęste jak las proporce, powiewające w wilgotnej morskiej bryzie pod ołowianoszarym niebem.
Z innej strony osmańskie okręty pokrywały Bosfor jak czarne żelazne gwoździe przytrzymujące niebieską powierzchnię morza.
Helena zamknęła oczy. „To moje pole bitwy – pomyślała. – Moja wojna”.
Przypomniała sobie legendy z dzieciństwa, snute przez ojca opowieści o przodkach. W Europie po drugiej stronie cieśniny znajdowała się prowansalska wioska. Pewnego dnia na wioskę opadła chmura i wyłoniła się z niej armia dzieci ze lśniącymi czerwonym krzyżami na zbrojach, prowadzona przez anioła. Jej przodek, człowiek z wioski, odpowiedział na ich wezwanie i pożeglował przez Morze Śródziemne, by walczyć w Ziemi Świętej w imię Boga. Zaczynał jako szeregowy żołnierz, ale został templariuszem. Później przyjechał do Konstantynopola, gdzie poznał piękną kobietę, świętą wojowniczkę. Zakochali się i dali początek ich świetnej rodzinie…
Kiedy była starsza, odkryła, jak było naprawdę. Główny wątek tej opowieści był prawdziwy. Ów przodek rzeczywiście był członkiem krucjaty dziecięcej. Po spustoszeniu wiosek przez zarazę przyłączył się do wyprawy w nadziei napełnienia brzucha. Gdy zszedł ze statku, znalazł się w Egipcie, a tam z ponad dziesięcioma tysiącami innych dzieci sprzedano go w niewolę. Po wielu latach uciekł i przedostał się do Konstantynopola, gdzie faktycznie poznał wojowniczkę. Jednak jej los był niewiele lepszy od jego losu. Cesarstwo bizantyńskie miało nadzieję, że z całej Europy ściągną doborowi żołnierze i zaczną walczyć z niewiernymi, ale zamiast nich przybyła armia kruchych, ubogich jak żebraczki kobiet. Dwór bizantyński odmówił wsparcia tych „świętych wojowniczek”, więc zostały prostytutkami.
Przez ponad sto lat „świetna” rodzina Heleny ledwie wiązała koniec z końcem. Za czasów jej ojca wpadli w jeszcze większą biedę. Głodna Helena wybrała profesję swej znakomitej przodkini, ale gdy ojciec się o tym dowiedział, stłukł ją na kwaśne jabłko i powiedział, że gdy jeszcze raz ją na tym przyłapie, zabije ją… jeśli nie zacznie przyprowadzać klientów do domu, by mógł negocjować lepszą zapłatę i zatrzymywać pieniądze „dla niej”.
Uciekła z domu, po czym zaczęła żyć i pracować na własny rachunek. Była w Jerozolimie i Trapezuncie, a nawet w Wenecji. Nie chodziła już głodna i nosiła piękne stroje, ale wiedziała, że nie różni się od źdźbła trawy rosnącego w przydrożnym błocie i wdeptywanego w nie przez podróżnych.
I wtedy Bóg zesłał jej cud.
Nie wzorowała się na Joannie d’Arc, innej kobiecie natchnionej przez Boga. Co Dziewica Orleańska otrzymała od Boga? Tylko miecz. Natomiast Helenie Bóg dał coś, dzięki czemu stanie się ona najświętszą kobietą po Maryi…
– Spójrz, to jest obóz Fatiha, Zdobywcy. – Phrantzes wskazał teren za murami.
Helena kiwnęła głową.
Phrantzes wręczył jej drugą sakwę z owczej skóry.
– W środku są trzy jego portrety, namalowane z różnych punktów widzenia i przedstawiające go w różnych strojach. Dałem ci też nóż – będzie ci potrzebny. Musimy dostać całą głowę, nie tylko mózg. Najlepiej zaczekaj do nocy. W dzień nie będzie go w namiocie.
Helena wzięła sakwę.
– Pamiętaj o moim ostrzeżeniu.
– Oczywiście.
„Nie idź za mną – pomyślała. – Nie wchodź tam, gdzie ja muszę wejść. W przeciwnym razie magia na zawsze przestanie działać”.
Szpieg, który poszedł za nią poprzednim razem w przebraniu mnicha, powiedział Phrantzesowi, że bardzo uważała, wielokrotnie kluczyła, zawracała i na koniec dotarła do dzielnicy Blacherny, gdzie ostrzał tureckich armat był najcięższy.
Szpieg widział, jak Helena wchodzi w ruiny minaretu, który kiedyś był częścią meczetu. Gdy Konstantyn wydał rozkaz zburzenia meczetów w mieście, ostała się tylko ta wieża, bo podczas ostatniej zarazy wbiegło do niej kilka chorych osób i umarło tam, więc nikt nie chciał się do niej zbliżyć. Na początku oblężenia zbłąkana kula armatnia zmiotła jej górną połowę.
Stosując się do napomnienia Phrantzesa, szpieg nie wszedł do minaretu, ale wypytał dwóch żołnierzy, którzy byli w nim, zanim trafiła go zbłąkana kula. Powiedzieli mu, że zamierzali ustanowić na jego szczycie punkt obserwacyjny, ale zarzucili ten pomysł, gdy się zorientowali, że wieża nie jest odpowiednio wysoka. Powiedzieli też, że wewnątrz minaretu nie ma nic oprócz kilku ciał, które rozłożyły się tak, że zostały z nich praktycznie szkielety.
Tym razem Phrantzes nie posłał za Heleną żadnego szpiega. Patrzył, jak toruje sobie drogę wśród żołnierzy tłoczących się na szczytach murów. Jej jasny płaszcz wyróżniał się na tle ich pokrytych kurzem i krwią zbroi. Ale wyczerpani wojacy nie zwracali na nią uwagi. Zeszła z murów i nie sprawdzając, czy ktoś za nią idzie, skierowała się do dzielnicy Blacherny.
Zapadła noc.

[…]

1 rok ery kryzysu
Możliwość życia

Yang Dong chciała się ratować, ale wiedziała, że dla niej nie ma już prawie nadziei.
Stała na balkonie najwyższego piętra ośrodka nadzoru i patrzyła na unieruchomiony akcelerator cząstek. Z tego miejsca widziała cały dwudziestokilometrowy obwód zderzacza cząstek. Wbrew powszechnej praktyce jego pierścień nie znajdował się w podziemnym tunelu, lecz w biegnącej nad ziemią betonowej rurze. W świetle zachodzącego słońca obiekt wyglądał jak ogromna kropka*.
„Jakie zdanie kończy ta kropka? – pomyślała. – Miejmy nadzieję, że tylko to, które ogłasza koniec fizyki”.
Kiedyś Yang Dong była przekonana, że być może życie i świat są brzydkie, ale w skali mikro i makro wszystko jest harmonijne i piękne. Świat, w którym toczy się nasze codzienne życie, jest tylko pianą unoszącą się na powierzchni oceanu doskonałej rzeczywistości. Jednak teraz wydawało się, że ten codzienny świat jest jedynie piękną skorupką, a zamknięta w nim mikrorzeczywistość i makrorzeczywistość, w której on sam jest zamknięty, są dużo brzydsze i bardziej chaotyczne niż ta skorupka.
Zbyt przerażające.
Byłoby lepiej, gdyby mogła przestać myśleć o takich rzeczach. Mogła wybrać zawód, który nie miał nic wspólnego z fizyką, wyjść za mąż, urodzić dzieci i wieść spokojne, szczęśliwe życie jak wiele innych kobiet. Oczywiście takie życie byłoby dla niej życiem połowicznym.
Martwiło ją jeszcze coś innego – jej matka, Ye Wenjie. Yang Dong odkryła przypadkiem w jej komputerze kilka zaszyfrowanych wiadomości. Bardzo ją to zaintrygowało.
Jak wiele starszych osób, matka Yang nie była zbyt obeznana z siecią i własnym komputerem, więc zamiast zniszczyć odszyfrowane wiadomości, tylko je usunęła. Nie zdawała sobie sprawy, że nawet gdyby przeformatowała dysk twardy, do tych danych można by było łatwo dotrzeć.
Pierwszy raz w życiu Yang Dong zachowała coś w sekrecie przed matką i odzyskała informacje zawarte w usuniętych dokumentach. Przeczytanie ich zajęło jej kilka dni, ale dowiedziała się wiele o świecie Trisolarian oraz tajemnicy znanej tylko im i jej matce.
Yang Dong była oszołomiona. Matka, na której przez większość życia całkowicie polegała, okazała się kimś, kogo zupełnie nie znała, osobą, w której istnienie nie mogłaby uwierzyć. Nie śmiała stanąć z nią twarzą w twarz i zapytać o to, bo w chwili, w której by to zrobiła, obraz matki w jej umyśle uległby nieodwracalnemu przeobrażeniu. Lepiej było udawać, że matka nadal jest osobą, którą znała, i żyć jak dotąd. Oczywiście takie życie byłoby dla Yang Dong tylko połowiczne.
Ale czy naprawdę byłoby tak źle żyć tylko połowicznie? O ile się orientowała, takie życie wiodło dużo osób z jej otoczenia. Dopóki ktoś potrafił zapominać i umiał się przystosować, mógł być z niego zadowolony, a nawet szczęśliwy.
Ale koniec fizyki zabrał już jej pół życia, a sekret matki drugą połowę, więc w sumie straciła całe życie. Co jej pozostało?
Yang Dong oparła się o barierkę i spojrzała w przepaść pod sobą, która ją przerażała, a jednocześnie pociągała. Poczuła, że barierka drży pod naciskiem jej ciała, i cofnęła się jak rażona prądem. Bała się zostać tam dłużej. Wróciła do środka.
Znajdowały się tam terminale superkomputera wykorzystywanego do analizowania danych wytwarzanych przez zderzacz. Przed kilkoma dniami wszystkie zamknięto, ale teraz kilka znowu się jarzyło. Przyniosło jej to odrobinę pociechy, ale wiedziała, że nie będzie już miała do czynienia z akceleratorem cząstek, bo superkomputer pracował teraz na potrzeby innych projektów.
W pokoju była tylko jedna osoba, młody mężczyzna, który wstał, gdy weszła Yang Dong. Miał ekstrawaganckie okulary w grubych jasnozielonych oprawkach. Yang powiedziała, że przyszła tylko po to, by zabrać parę rzeczy osobistych, ale kiedy Zielone Okulary usłyszał jej nazwisko, zaczął jej z zapałem wyjaśniać, na czym polega program, nad którym pracuje.
Był to matematyczny model Ziemi. W odróżnieniu od wcześniejszych podobnych projektów, w tym modelu połączono czynniki biologiczne, geologiczne, astronomiczne, atmosferyczne, oceanograficzne, a także będące obiektem badań innych nauk w celu stworzenia symulacji ewolucji powierzchni Ziemi w przeszłości i w przyszłości.
Zielone Okulary skierował jej uwagę na kilka dużych ekranów. Nie pokazywały się na nich przewijające się kolumny cyfr ani wykresy krzywych, lecz jasne, barwne obrazy, na których kontynenty i oceany wyglądały jak z lotu ptaka. Zielone Okulary powiększył myszką kilka z nich, robiąc zbliżenia rzek i zagajników.
Yang Dong poczuła oddech natury przenikający do tego miejsca, zdominowanego kiedyś przez abstrakcyjne liczby i teorie. Miała wrażenie, jakby uwolniono ją z zamknięcia.
Wysłuchawszy wyjaśnień Zielonych Okularów, Yang Dong zabrała swoje rzeczy, uprzejmie się z nim pożegnała i odwróciła się do wyjścia. Czuła na plecach jego wzrok, ale przywykła do takiego zachowania mężczyzn, więc nie tylko jej to nie rozdrażniło, ale wręcz poprawiło jej humor jak promyk słońca zimą. Naszło ją nagle pragnienie, by z kimś porozmawiać.
Odwróciła się do Zielonych Okularów.
– Wierzy pan w Boga?
Ją samą zaskoczyło to pytanie, ale ze względu na model Ziemi, który pokazywały terminale, nie było ono całkowicie nie na miejscu.
Zielone Okulary gapił się na nią z otwartymi ustami. Po chwili otrząsnął się z oszołomienia i zapytał ostrożnie:
– Jakiego „Boga” ma pani na myśli?
– Po prostu Boga.
Powróciło obezwładniające uczucie wyczerpania. Nie miała siły ani cierpliwości, by dokładniej mu to wytłumaczyć.
– Nie.
Yang wskazała wielkie ekrany.
– Ale fizyczne parametry rządzące istnieniem życia są bezlitosne. Weźmy na przykład wodę w stanie ciekłym – może istnieć tylko w wąskim zakresie temperatur. W skali całego Wszechświata staje się to jeszcze bardziej oczywiste. Gdyby parametry Wielkiego Wybuchu były choćby o jedną biliardową inne, nie mielibyśmy żadnych ciężkich pierwiastków, a zatem nie powstałoby życie. Czy nie jest to dowód na istnienie inteligentnego planu?
Zielone Okulary potrząsnął głową.
– Nie wiem wystarczająco dużo o Wielkim Wybuchu, żeby się odnieść do pani słów, ale jeśli chodzi o środowisko naturalne na Ziemi, jest pani w błędzie. Wprawdzie Ziemia zrodziła życie, ale ono też ją zmieniło. Środowisko, które mamy teraz, jest wynikiem interakcji między nimi. – Chwycił myszkę i zaczął klikać. – Zróbmy symulację.
Wyświetlił na jednym z dużych ekranów panel konfiguracji, okno gęste od ciągów liczb. Odznaczył miejsca w polu wyboru i wszystkie ciągi liczb poszarzały.
– Usuńmy możliwość „życia” i zobaczmy, jak rozwijałaby się Ziemia bez niego. Zostawię obraz gruboziarnisty, żeby nie tracić czasu na obróbkę.
Yang Dong zerknęła na inny terminal i zobaczyła, że superkomputer pracuje pełną mocą. Taka maszyna zużywała tyle energii co małe miasto, ale Yang nie powiedziała mu, by przerwał.
Na ekranie pojawiła się świeżo ukształtowana planeta. Jej powierzchnia była rozżarzona do czerwoności, jak kawałek węgla wyciągnięty z pieca. Następowały w szybkim tempie kolejne ery geologiczne i planeta stopniowo stygła. Zmieniały się kolory i wzory na jej powierzchni, tworząc hipnotyzujący widok. Po kilku minutach planeta przybrała pomarańczową barwę, co oznaczało koniec symulacji.
– Obliczenia zostały przeprowadzone na najbardziej podstawowym poziomie. Bardziej precyzyjne zajęłyby ponad miesiąc.
Zielone Okulary poruszył myszką i powiększył obraz. Przez ekran przesunęła się rozległa pustynia, grupa dziwnie ukształtowanych, wysokich górskich szczytów, okrągłe zagłębienie, które wyglądało jak krater.
– Na co patrzymy? – zapytała Yang Dong.
– Na Ziemię. Bez życia tak wyglądałaby teraz jej powierzchnia.
– A gdzie są oceany?
– Nie ma oceanów. Ani rzek. Cała powierzchnia jest sucha.
– Twierdzi pan, że gdyby na Ziemi nie było życia, nie byłoby też wody w stanie ciekłym?
– Rzeczywistość byłaby prawdopodobnie jeszcze bardziej szokująca. Proszę pamiętać, że to tylko symulacja. Ale i tak może pani przynajmniej zobaczyć, jak wielki wpływ wywarło życie na obecny stan Ziemi.
– Ale…
– Myśli pani, że życie jest tylko wątłą, cienką skorupką pokrywającą powierzchnię tej planety?
– A nie jest tak?
– Tylko wtedy, jeśli zignoruje pani siłę czasu. Gdyby kolonia mrówek przesuwała bez końca grudki ziemi wielkości ziarnka ryżu, przeniosłaby za miliard lat Tai Shan. Jeśli da się życiu dość czasu, okaże się trwalsze niż metal i kamień, potężniejsze od tajfunów i wulkanów.
– Ale przecież góry powstają w wyniku procesów geologicznych!
– Niekoniecznie. Życie może nie jest w stanie podnosić gór, ale może zmienić ich rozmieszczenie. Powiedzmy, że mamy trzy góry, z których dwie są pokryte szatą roślinną. Tę, która jest naga, wkrótce zniszczy erozja. „Wkrótce” oznacza w tym przypadku miliony lat, ale w skali er geologicznych to mgnienie oka.
– Wobec tego jak zniknęły oceany?
– Musielibyśmy sprawdzić zapisy symulacji, co wymagałoby wiele pracy. Domyślam się jednak, że rośliny, zwierzęta i bakterie odegrały ważną rolę w tworzeniu się obecnego składu naszej atmosfery. Gdyby nie było życia, byłaby ona zupełnie inna. Możliwe, że nie mogłaby chronić powierzchni Ziemi przed wiatrem słonecznym i promieniowaniem ultrafioletowym i oceany by wyparowały. Efekt cieplarniany przemieniłby wkrótce atmosferę ziemską w kopię wenusjańskiej, a wtedy po pewnym czasie para wodna uciekłaby w przestrzeń kosmiczną. Po kilku miliardach lat Ziemia byłaby sucha.
Yang Dong patrzyła bez słowa na żółtą skorupę planety.
– A zatem Ziemia, na której teraz żyjemy, jest domem, który zbudowało dla siebie życie. Nie ma to nic wspólnego z Bogiem. – Zielone Okulary, wyraźnie zadowolony ze swojej oracji, wyciągnął ręce, jakby chciał objąć ekran.
Yang Dong nie była w nastroju do rozmowy o takich sprawach, ale gdy Zielone Okulary usunął z panelu konfiguracji możliwość istnienia życia, w jej głowie pojawiła się pewna myśl.
– A co ze Wszechświatem? – zadała następne przerażające pytanie.
– Ze Wszechświatem?
– Gdybyśmy użyli podobnego modelu matematycznego dla stworzenia symulacji ewolucji całego Wszechświata i usunęli na początku możliwość istnienia w nim życia, to jak by wyglądał?
Zielone Okulary zastanawiał się przez chwilę, po czym odparł:
– Tak samo. Kiedy mówiłem o wpływie życia na środowisko, ograniczyłem się do Ziemi. Ale skoro mówimy o ewolucji Wszechświata, wpływ życia na niego możemy pominąć, bo jest ono niezwykle rzadkim zjawiskiem.
Yang Dong ugryzła się w język. Starając się przywołać na twarz uśmiech uznania, jeszcze raz się pożegnała. Wyszła z budynku i popatrzyła na usiane gwiazdami nocne niebo.

 
Wesprzyj nas