Nowa powieść Vincenta V. Severskiego “Zamęt” jest pierwszą częścią nowej serii i próbą stworzenia nowego gatunku, łączącego klasyczny kryminał z powieścią szpiegowską.


ZamętTego roku kwiecień w Islamabadzie obfituje w ulewne deszcze i gwałtowne burze. Henryk Olewski, pracownik firmy Oregon z siedzibą w Pakistanie, otrzymuje tajemniczy SMS. Ogarnia go panika i jednocześnie euforia. Przestaje oddychać, jakby ktoś wypompował z niego powietrze. Jeszcze nie wie, że wkrótce zostanie porwany przez komando talibów i ktoś będzie musiał mu pomóc…

Do akcji ratunkowej rusza super tajna jednostka Agencji Wywiadu znana jako „Sekcja”. Szybko okazuje się jednak, że porwanie jest tylko częścią szerszego planu, w który zaangażowane są wywiady różnych krajów i staje się ono powodem do bezwzględnych rozgrywek politycznych w Polsce.

Pod kierunkiem ekscentrycznego Romana „Sekcja”, czyli Monika – absolwentka ASP, Dima – były nielegał, Ela i Witek, z narażeniem życia próbują zdemaskować zdrajcę i podróżując przez Grecję, Rosję, Pakistan i RPA rozwikłać trudną szpiegowską zagadkę.

***

Vincent V. Severski o książce:
“Zamęt” to moja próba stworzenia nowego gatunku, łączącego klasyczny kryminał z powieścią szpiegowską. Trochę jakbym wpuścił Kurta Wallandera w świat George’a Smileya – lub odwrotnie. Znajdziemy tu wszystkie elementy, które kojarzą się z kryminałem: trupa, dochodzenie i pytanie kto zabił. Nie zabraknie laboratorium kryminalistycznego i żmudnego badania śladów. Ale wszystko to połączyłem ze światem sensacji i szpiegów, a punktem wyjścia powieści uczyniłem porwanie Polaka i trzech innych cudzoziemców przez komando talibów. W świecie szpiegów popełnianie przestępstw nie jest niczym niezwykłym – wręcz przeciwnie. Tyle że jest to sytuacja, w której czyn zabroniony uznaje się za dozwolony, bo popełniono go dla dobra ojczyzny. To rodzi wiele skomplikowanych, a przy tym fabularnie atrakcyjnych, okoliczności, dla skonstruowania książki, jaką chciałem napisać.

Lubię moich wcześniejszych bohaterów, ale od dłuższego czasu kusiło mnie, żeby powołać do życia nowe postaci pierwszoplanowe, którym powierzyłbym nieco inne zadania niż Konradowi, Sarze, Marcinowi czy M-Irkowi. Trójka nowych bohaterów pracuje w Sekcji, tajnej komórce Agencji Wywiadu, utworzonej dla spraw „nierozwiązywalnych”, a więc takich, których nie da się rozwiązać prawnymi metodami.
Z pozoru może się wydawać, że to powielenie modelu z poprzedniej serii, ale tak nie jest. Zadania Sekcji są zupełnie inne niż Wydziału Q, który przede wszystkim skupiał się na przeprowadzaniu akcji. Tych nie zabraknie i tutaj, ale Sekcja to przede wszystkim ludzie, którym powierzono intelektualne rozpracowywanie problemów.

***

Vincent V. Severski, a właściwie Włodzimierz Sokołowski. Oficer wywiadu PRL i RP. Przez 26 lat działał pod przybraną tożsamością. W 1982 roku, jako jeden z prymusów, ukończył Ośrodek Kształcenia Kadr Wywiadowczych. W 1990 roku został pozytywnie zweryfikowany. Realizował zadania na Wschodzie, w Azji, na Bliskim Wschodzie, w Afryce i Europie. Odbył około 140 misji w blisko 50 krajach. Zna biegle trzy języki. Specjalizował się w werbowaniu agentów. Odznaczony i wyróżniany przez prezydentów i premierów RP, szefów zaprzyjaźnionych służb wywiadowczych. Otrzymał również Legię Zasługi z rąk prezydenta Baracka Obamy.Ze służby w wywiadzie w stopniu pułkownika odszedł w 2007 roku na własną prośbę.
Postać Vincenta V. Severskiego została powołana do życia w 2011 roku wraz z premierą powieści “Nielegalni”. Autor przyjął ten pseudonim, ponieważ chciał pozostać anonimowy. Dopiero po premierze drugiej książki o wydziale Q zatytułowanej “Niewierni” pokazał światu swoją twarz, a z czasem ujawnił też prawdziwą tożsamość.
Severski w swoich powieściach opisuje życie szpiegów, ale robi to tak, żeby nie zdradzać tajemnic. Jak sam twierdzi, nie umie zmyślać, za to potrafi sprawnie żonglować prawdziwymi wydarzeniami.
W serii o wydziale Q ukazały się cztery obszerne powieści, wszystkie osiągnęły status bestsellera. Obecnie na ich podstawie Canal+ kręci serial sensacyjno-szpiegowski.

Vincent V. Severski
Zamęt
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 18 kwietnia 2018
 
 

Zamęt


| 1 |

W tym roku kwiecień w Islamabadzie obfitował w gwałtowne burze i ulewne deszcze połączone z wichurami, czasami przeplatane gradobiciem. Ulice w kilka chwil zamieniały się w bystre potoki niosące fragmenty roślinności i resztki, jakie wydaje z siebie pakistańska stolica. Tworzyły się rozległe bajora, z których woda z trudem ściekała do burzowników i zapchanej kanalizacji. Mimo to miasto żyło naturalnym rytmem, jakby nie zauważało, że pogoda w tym roku nie trzyma standardu.
Przy zadbanej reprezentacyjnej Jinnah Avenue kanalizacja działała sprawnie, więc skutki rozszalałej aury nie były tak uciążliwe. Firma Oregon mieściła się na jedenastym piętrze jednego z wieżowców centrum biznesowego Blue Area, a jej północne okna wychodziły wprost na góry Margala. Mimo że wszystkie stacje telewizyjne na bieżąco podawały komunikaty o nadciągających burzach, tylko obcokrajowcy śledzili oficjalny przekaz. Miejscowi woleli sami spojrzeć w stronę gór i ocenić, czego należy się spodziewać.
Korpulentny Mudżahid, czterdziestoletni inżynier z gęstą brodą do piersi, w oliwkowym wyprasowanym salwar kamiz, mógł niemal bezbłędnie przewidzieć pogodę na najbliższą godzinę. Tak przynajmniej uważał.
– Mister Henryk, będzie dzisiaj grad jak oliwki… ojojoj… to pewne… – ciągnął w paklish, stojąc w oknie i z politowaniem kręcąc głową, jakby miał pretensję do Allaha, że go nie słucha.
Olewski siedział w skórzanym fotelu, z nogami na stole. Dłonie splótł na czubku głowy i balansując ciałem, obracał się delikatnie raz w lewo, raz w prawo. Popatrywał to na telefon, który leżał na biurku, to na nieustannie paplającego inżyniera, to na zegar ścienny z rzymskimi cyframi.
Za miesiąc miał skończyć czterdzieści pięć lat, ale że był wysportowany i zadbany, spokojnie mógł mówić, że ma czterdzieści. Wprawdzie praca nad własnym ciałem kosztowała go dużo wysiłku, bo lubił obficie zjeść i nie stronił od alkoholu, jednak w sumie się opłacała, gdyż czuł się wyśmienicie.
Była za siedem dziesiąta, kiedy w jego telefonie zabrzmiał sygnał esemesa.
Mudżahid zamilkł, ale się nie odwrócił.
– Weź się do roboty i przygotuj w końcu tę umowę, bo jak nie, to… – rzucił ostro Henryk, lecz urwał w pół zdania.
Odsiedział jeszcze chwilę w niezmienionej pozycji i dopie­ro gdy Mudżahid, ociągając się, wyszedł z pokoju, sięgnął bez pośpiechu po telefon.
Przeczytał tekst: 2/12/07.
To była znacznie lepsza wiadomość, niż się spodziewał. Czekał na nią od trzech miesięcy i nie wierzył już, że ten dzień kie­dykolwiek nadejdzie. Chwilami nawet tracił nadzieję. A teraz poczuł, jak ogarnia go panika i jednocześnie euforia. Przestał oddychać, jakby ktoś wypompował z niego powietrze. Wiedział, że nie może dać się ponieść emocjom, bo to tylko odbierze mu jasność myślenia i pogłębi stres. W kilka sekund zrobił się mokry, poczuł, jak kropelki potu łaskoczą go po plecach.
Położył obie dłonie na piersi i zaczął równomiernie od­dychać, wciągając głęboko powietrze nosem i wypuszczając ustami. Coś mu podpowiadało, że tak powinien robić, że to pomoże, tak go przecież szkolili. Jednak tym razem stres był silniejszy. Henryk czuł się jak uczeń przed pierwszą randką.
Dopiero kiedy z całej siły uderzył pięścią w masywny blat biurka, aż wszystkie przedmioty uniosły się na moment w po­wietrze, poczuł wyraźną ulgę.
– I co ja mam teraz zrobić? Poinformować? Nie zdążę… bo… – powiedział na głos, jakby się zapomniał. – Fuck! – dodał niewyszukanie.
Podszedł do okna i zatrzymał się dokładnie w tym samym miejscu, w którym przed chwilą stał Mudżahid. Poczuł wiszącą w powietrzu woń jego lepkiego potu.
Jak to, kurwa, jest? Mudżahid cuchnie niczym stara koza, a salwar kamiz ma wyprasowany jak w reklamie proszku do prania – pomyślał i spojrzał na góry Margala. Na niebie kłę­biły się wypiętrzone ołowiane chmury, a pod nimi ciągnęła siwoszara ściana deszczu.
– Po raz pierwszy cap podał dobrą prognozę pogody… – Popatrzył na zegarek, była dziesiąta. – Nic, kurwa, nic… – Westchnął głęboko. – Jadę tam… bo zaraz wszystko zatonie i dupa blada. A masz jakiś wybór, Heniu? – Ostatnie słowa wypowiedział z nutką autoironii i zaraz dorzucił: – No, kur­wa… nie masz!

| 2 |

Monika wyszła na ulicę. Po kilku krokach zatrzymała się, bo nagle zdała sobie sprawę, że nie pamięta, gdzie zaparkowała samochód, i zdenerwowała się jeszcze bardziej. Rozejrzała się, niepewna, w którą ma iść stronę.
To była jej piąta w ciągu ostatnich trzech dni wizyta u pro­fesora Jana Skoniecznego. I znów nic nie załatwiła. A przecież sam ją namówił, by przygotowała do wydania album ze swoimi pracami, obiecał napisać do niego wstęp… Poświęciła na to kilka miesięcy. Tymczasem teraz jaśnie pan profesor unika jej jak ognia. Coraz częściej przychodziło jej do głowy, że może powinna zrezygnować i olać ten pomysł, ale nie miała w zwy­czaju się poddawać.
Po krótkim zastanowieniu ruszyła w prawo, w kierunku ulicy Jaracza. To tam, naprzeciwko teatru Ateneum, zaparkowała swojego dwudziestoletniego golfa cabrio z zepsutym mechanizmem otwierania dachu.
Od trzech lat, zawsze gdy wkładała kluczyk do zamka, obiecywała sobie, że musi to naprawić. Dziś jednak powtórzyła tę obietnicę znacznie dobitniej, bo na głos, ozdabiając ją kilkoma mocnymi epitetami pod adresem profesora.
Natychmiast poczuła się lepiej. Obleśny, niesłowny i leniwy Skonieczny wyzwolił w niej pełną entuzjazmu wolę, by w końcu zreperować dach golfa, tym bardziej że wiosna już się rozszalała, choć był dopiero początek kwietnia.
Monika Arent zbliżała się do czterdziestki, ale równie dobrze można było powiedzieć, że przekroczyła dopiero trzydziestkę. Taki miała typ urody. Ale ważniejsze było to, że dwadzieścia lat ćwiczenia jogi zatrzymało czas w jej smukłym ciele, nadało mu giętkość i płynność ruchów jak u kosmonauty zawieszonego w przestrzeni.
Medytacja ukształtowała charakter Moniki, a szczególnie silną wolę i zdrowy dystans do problemów tego świata. Tak jej się przynajmniej wydawało i powtarzała sobie nieustannie, że taka właśnie jest.
W gruncie rzeczy była nadwrażliwa i delikatna, zupełnie nieodporna na ludzką krzywdę i podłość innych. Wyzwalało to w niej czasami agresję, którą dzięki ćwiczeniom medytacji potrafiła w sobie stłumić.
Monika była właścicielką małej galerii MiniMidiMax na Solcu, gdzie bliscy znajomi i zupełnie obcy artyści wystawiali swoje prace, od małej rzeźby i ceramiki do wielkoformatowe­go malarstwa. Dwa stoliki i cztery krzesła potrafiły obsłużyć kilkanaście osób przychodzących na wernisaże czy projekcje, choć powodów do spotkań nie trzeba było specjalnie wymyślać. Zwłaszcza latem, kiedy galeria zajmowała też część chodnika. Jednak największą atrakcją była sama właścicielka.
Nikt nie potrafił powiedzieć o niej nic konkretnego ani się pochwalić jakimś swoim intymnym sukcesem, bo Monika ni­kogo do siebie nie dopuszczała, nie zapraszała do domu, jakby cały swój świat chciała zamknąć w galerii.
Partnerów wybierała spoza środowiska, więc wszystkim się wydawało, że ma jakiś ukryty alternatywny świat. Tajemniczość, która była zaprzeczeniem powszechnego ekshibicjonizmu, dodawała jej jeszcze większego uroku.
Nierzadko znikała z Warszawy i nikt wtedy nie wiedział, gdzie jest. Nie odbierała telefonów i nawet Kasia, jej pomocnica w galerii, pytana, kiedy Monika wróci, najczęściej rozkładała bezradnie ręce.
Rodziły się więc nieustannie plotki, domysły, nawet pikantne historyjki i zwykłe bajania na temat jej romansów, które żyły krótko i umierały, by narodzić się zaraz na nowo, pod inną postacią. Takie było środowisko artystów na warszawskim Powiślu.
Przekręciła kluczyk w stacyjce i silnik zarzęził głośno, by po kilku sekundach złapać niepewny rytm, aż w końcu, jakby zmuszony uderzeniem dłoni w kierownicę, zapalił z głośnym beknięciem.
Nie zdążyła wrzucić wstecznego, gdy w jej kieszeni odezwał się telefon. Na ekranie pojawiła się twarz mężczyzny z krótko przyciętą brodą i imię „Robert”.
– Tak… – odezwała się.
– Jak poszło, skarbie? – zapytał Robert.
– Nic nowego – odparła obojętnie.
– Co teraz?
– Nic.
– Jak to nic?
– No… nic.
– Może zmienisz redaktora?
– Może.
– Gdzie jesteś?
– Siedzę w samochodzie.
– Dokąd jedziesz?
– Mam spotkanie w galmoku z jednym plastykiem.
– Aha… A potem?
– Do galerii.
– O której będziesz w domu?
– Wieczorem.
– Przyjechać do ciebie?
– Nie… dzisiaj nie.
– Zadzwonisz?
– Tak – odpowiedziała, ale pomyślała: nie.
Robert był jej partnerem od kilkunastu tygodni. Wzięty adwokat z Nowego Światu. Przystojny, zamożny, inteligentny, rozwiedziony i bezdzietny. Spełniał wszystkie parametry na dłuższy związek. Był niemal idealny. Seks całkiem dobry, chociaż niezbyt zaawansowany. Nie robiła z tego żadnego problemu, bo w końcu uprawiała jogę, więc potrafiła nadrobić braki w jego technice.
Wszystko wskazywało na to, że związek układa się po jej myśli. Jednak z upływem czasu okazało się, że Robert właściwie niewiele odbiega od schematu i jest podobny do swoich zapomnianych już poprzedników.
Najgorsze jednak było w nim to, że miał w sobie za dużo miłości. Tego Monika nie lubiła. Uważała, że potrzebuje tyle miłości, ile sama daje, więc każde zachwianie tej proporcji uznawała za obciążenie dla związku. Na domiar złego Robert ciągle zadawał pytania, wykazując, jak uważała, emocjonalną nadgorliwość. Monika nie lubiła odpowiadać, bo czuła się wtedy śledzona. Jakby ktoś na siłę próbował wejść do jej duszy, odebrać część intymności.
Jednak wszystkie wcześniejsze związki rozpadały się z innego powodu. Monika uważała, że mężczyźni to notorycz­ni kłamcy i jest tylko kwestią czasu, kiedy się zdekonspirują. Nawet jeżeli na początku próbują grać uczciwie, to w końcu i tak kiedyś zaczynają kłamać. A kłamców rozpracowywała natychmiast.
Sama natomiast nie kłamała, chociaż nie mówiła wszystkie­go. To było trudne do zaakceptowania dla jej partnerów, którzy jakby w odruchu obronnym sami zaczynali kręcić. Dlatego obopólny zarzut kłamstwa był zwykle głównym tematem pożegnalnej rozmowy.
Jedynym mężczyzną, który nie kłamał, był Dima. Ale to tylko potwierdzało regułę. Niestety, Dima nie był jej partnerem, chociaż zdarzały się takie chwile, że niczego nie pragnęła bardziej.

| 3 |

Nazywali go Tygrysem i on bardzo to lubił, bo taki przydomek miał wielki Zahir ad-Din Muhammad Babur.
Wszyscy myśleli, że jest Czeczenem, ale on był Lezginem z Dagestanu. W Waziristanie każdy należał do jakiegoś ple­mienia, więc nikogo nie interesowało, z którego kaukaskiego szczepu on pochodzi. Liczyło się, że był kiedyś przyjacielem Osamy.
Wyróżniał się talentem przywódczym, charyzmą i doświad­czeniem bojowym, a kałasznikow był częścią jego ciała. Okru­cieństwo wobec wrogów islamu dodatkowo podnosiło prestiż Tygrysa, budowało etos prawdziwego wojownika Allaha.
Osobiście ściął piętnastu żołnierzy, którzy wpadli w jego zasadzkę, i od tego czasu był najbardziej poszukiwanym terrorystą w Pakistanie. Przynajmniej teoretycznie, bo o każ­dej akcji wojska skierowanej przeciw jego oddziałowi wie­dział wcześniej.
Miał trzydzieści pięć lat, długą brodę, rudą i gęstą, którą nieustannie przeczesywał lewą ręką, i pakol przesunięty na czoło. Na co dzień nosił mundur polowy pakistańskich komandosów, do pasa przypiętą miał berettę i czterdziestocentymetrowy perski nóż z rękojeścią zdobioną macicą perłową. Mówił, że to prezent od Osamy, który dostał, gdy ochraniał go w górach Tora Bora. Wprawdzie żaden z piętnastu bojowników oddzia­łu Tygrysa nigdy nie spotkał boga Al-Kaidy, jednak sam fakt, że ich dowódca dotykał Amira al-Muminina, wystarczał, by poszli za nim na śmierć.
Nadszedł dzień, w którym Tygrys miał sprawdzić ich gotowość oddania życia w imię Allaha.
Uderzenie na hotel Monal w Pir Sohawa było najtrudniejszą akcją, jaką przyszło mu przeprowadzać, niemal samobójczą, ale takie wyzwania lubił najbardziej. Obiekt położony był na wysokości ponad tysiąca pięciuset metrów, na szczytach gór Margala, skąd rozpościerał się przepiękny widok na Islamabad.
Ulubione miejsce artystycznej, biznesowej i politycznej eli­ty stolicy, popularne wśród dyplomatów i turystów, nie było specjalnie chronione. Prowadziła do niego tylko jedna wąska, ruchliwa, kręta droga, więc atak terrorystyczny wydawał się bezsensowny. Tak uważały władze.
Właśnie dlatego kilka miesięcy wcześniej Tygrys przygoto­wał plan uderzenia na Monal. Miał wszystko rozpracowane w najdrobniejszych szczegółach i – co najważniejsze – zapew­nioną pomoc od wewnątrz. Wiedział, że wycofać się stamtąd będzie bardzo trudno, dlatego zaplanował zakończenie akcji wielkim fajerwerkiem, tak by cały Islamabad mógł to zobaczyć.
Dochodziła dziesiąta trzydzieści i znów zaczęło padać. Siedzieli w kucki pod zielonymi pelerynami w niedużym, gęsto zarośniętym jarze, starając się chronić przed deszczem swoje automaty i amunicję. Do hotelu mieli wprawdzie tylko dziesięć minut przez rzadki las, lecz teren był podmokły i stromy, więc trudny do przejścia.
W ciszy powtarzali wersety Koranu, z niecierpliwością spo­glądając w stronę Tygrysa, który cały czas rozmawiał z kimś przez radiostację. Wydawał się bardziej zdenerwowany niż zwykle i wszyscy to wyczuwali.
Oryginalny plan uderzenia, który opracował, był zupełnie inny niż ten, jaki miał teraz zrealizować.
Chciał zaatakować w letni wieczór, kiedy hotel będzie pełen gości, niewiernych, by zadać jak najboleśniejsze straty, a po­tem wysadzić budynek w powietrze. Noc sprzyjałaby ucieczce i utrudniała pościg. Przyszło mu jednak poprowadzić natarcie w środku tygodnia, w godzinach porannych, podczas deszczu, kiedy w hotelu jest niewielu gości, wziąć zakładników i wycofać się z nimi w góry. To nie było to, co sobie wymarzył, ale taki otrzymał rozkaz i musiał go teraz wykonać.
– Przestało padać… Ruszamy – oznajmił głośno, podniósł się i zrzucił z siebie pelerynę. – W imię Boga Wszechmogące­go… Niech Bóg ma nas w swojej opiece…
– Allah akbar! – zgodnie zawołało ośmiu bojowników i też zrzuciło peleryny.
– Zaczynamy – zameldował jeszcze do radiostacji.
– Jesteśmy na miejscu – padło z głośnika. – Allah akbar… W imię boże…
Ruszyli gęsiego w dół po stromym, śliskim zboczu, przytrzy­mując się drzew. Po kilku minutach dotarli na skraj dużego ho­telowego parkingu, na którym stało kilka pojazdów. Ruch był niewielki: przemknął motocyklista, odjechał biały samochód. Skryci w krzakach, naciągnęli na twarze kominiarki.
Dowódca wysunął się do przodu i przez chwilę obserwował teren. Po czym dał znak ręką w lewo i czterech bojowników z kałasznikowami gotowymi do strzału oddaliło się w kierunku, który im wskazał. Dobrze wiedzieli, co mają robić.
Tygrys wbiegł na parking pierwszy, a czterech pozostałych bojowników parę sekund po nim. Rozdzielili się na dwie grupy i ruszyli w kierunku hotelu.
Wpadli do westybulu. Tygrys krótką celną serią zabił portie­ra i zaskoczonego ochroniarza, który nawet nie zdążył wyjąć broni. Chwilę później cały hotel zagrzmiał od przeciągłych serii z AK-47 i zatrząsł się od huku eksplodujących granatów. Zaraz też dołączył do tego przeraźliwy krzyk mordowanych ludzi.
Każdy dokładnie wiedział, co ma robić. Nie strzelali na oślep. Tygrys wraz z dwoma bojownikami wbiegł do restauracji, gdzie już wcześniej dotarł jego człowiek z grupy, która zaatakowała hotel od tyłu. Wszyscy goście i obsługa leżeli na podłodze. Kilkanaście osób z twarzami do ziemi.
– Muzułmanie, wstać! – krzyknął w urdu Tygrys.
Na zewnątrz słychać było powtarzające się serie z automatu. Podniosło się dziesięć osób, w tym dwie starsze kobiety w tradycyjnych salwar kamiz i z dupattą na ramionach. Do restauracji wbiegł mężczyzna w kominiarce na głowie i gar­niturze, jaki noszą pracownicy hotelu. Podszedł do Tygrysa i wskazując ręką w stronę czterech osób, które wciąż leżały, wyszeptał mu coś do ucha.
– Wstać! – Tygrys lufą karabinu pokazał, co mają zrobić. – Dokumenty!
Jednocześnie dał znak głową stojącemu obok bojownikowi, który szybko wymienił magazynek w swoim automacie i nawet nie mierząc, otworzył ogień do ludzi stojących z podniesionymi rękami.

 
Wesprzyj nas