“Kraina Chichów” – najgłośniejsza powieść Jonathana Carrolla – niezwykła mieszanka humoru i horroru, która zapewniła pisarzowi niesłabnące zainteresowanie czytelników.


Kraina ChichówOdwołując się do słów samego Carrolla, można by stwierdzić, iż „Kraina Chichów” to książka, od której czytelnikowi włos się jeży na głowie, bo zgodnie z nią potworne mogłoby być wszystko, co nas otacza: znajomi, jedzenie na stole i półki pełne książek.

Jest to też powieść o cudzie i grozie tworzenia – porusza problem osiągnięcia artystycznego i zadaje istotne pytania: Czy wielki pisarz jest zarazem wielkim alchemikiem, zdolnym przemienić słowo zapisane na papierze w człowieka w niebieskim kapeluszu, który naprawdę stanie pod naszymi drzwiami?

A jeżeli jest tak genialny: czy jest to wspaniałe, czy potworne?

Jonathan Carroll – ur. 26 stycznia 1949 w Nowym Jorku. Amerykański pisarz. Popularny autor literatury fantastycznej. Studiował na Rutgers University i University of Virginia. Pracował jako nauczyciel angielskiego. W 1973 r. przyjął propozycję objęcia posady wykładowcy w Międzynarodowej Szkole Amerykańskiej w Wiedniu, gdzie został już na stałe. Jego pierwsza powieść „Kraina Chichów” ukazała się w 1980 r., po rekomendacji Stanisława Lema, którego syna Tomasza pisarz uczył języka angielskiego. Inne książki Carrolla to m.in.: „Głos naszego cienia”, „Muzeum Psów”, „Całując ul”.

Jonathan Carroll
Kraina Chichów
Przekład: Jolanta Kozak
Seria:„Salamandra”
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera w tej edycji: 21 marca 2018
 
 

Kraina Chichów


Prowadź życie systematyczne i uporządkowane,
abyś mógł sobie pozwolić na gwałtowność
i oryginalność w pracy.

Flaubert

CZĘŚĆ PIERWSZA

I


– Powiedz mi, Tomaszu, wiem, że zadawano ci to pytanie milion razy, ale powiedz, naprawdę, jak to jest być…
– Synem Stephena Abbeya? – Znów to odwieczne pytanie. Właśnie niedawno oświadczyłem matce, że nie nazywam się Tomasz Abbey, tylko Syn Stephena Abbeya. Westchnąłem i zająłem się przepychaniem resztek sernika z jednego krańca talerza w drugi. – To trudno powiedzieć. Pamiętam, że był bardzo sympatyczny, bardzo czuły. Może po prostu bez przerwy chodził ubzdryngolony.
Jej oczy rozbłysły. Zdawało mi się wręcz, że słyszę, jak pracowicie tykają w jej głowie małe, sprawne trybiki. A więc On był alkoholikiem! I fakt ten potwierdza jego własny syn! Usiłowała zamaskować radość miną pełną wyrozumiałości i otwarciem mi możliwości wybrnięcia z sytuacji.
– Wszyscy są tacy, bardzo dużo o nim czytałam. Chociaż nigdy nie wiadomo, ile jest prawdy w tych artykułach, no nie?
Nie chciało mi się dłużej gadać na ten temat.
– Większość z tego, co o nim piszą, to prawda. Przynajmniej to, co sam słyszałem i czytałem.
Na szczęście właśnie przechodziła koło nas kelnerka, więc mogłem w całości poświęcić się scenie odbierania rachunku, sprawdzania go, płacenia – wszystko, byle zakończyć idiotyczną rozmowę.
Na dworze wciąż panował grudzień, a zimne powietrze miało chemiczną woń jakby rafinerii albo szkolnej pracowni chemii, w której dziesiąta klasa analizuje tajniki smrodu. Jej ręka wślizgnęła się pod moje ramię. Spojrzałem na nią i uśmiechnąłem się. Była ładna – krótkie, rude włosy, zielone oczy zawsze szeroko otwarte, jakby w radosnym osłupieniu, ciało miłe w dotyku. Nie mogłem się więc nie uśmiechnąć i po raz pierwszy tego wieczoru ucieszyłem się, że jest ze mną.
Od restauracji do szkoły mieliśmy niespełna dwie mile spacerem, ale ona uparła się w obie strony podróżować autostopem. Twierdziła, że spacer w tamtą stronę nadmiernie rozbudzi nasze apetyty, a z powrotem – wszystko, co zjemy, pójdzie na marne. Kiedy ją zapytałem, czy sama rąbie sobie drewno na opał, nawet się nie uśmiechnęła. Moje poczucie humoru często marnowało się w towarzystwie.
Zanim dotarliśmy do szkoły, byliśmy już w dobrej komitywie. Nie pytała więcej o mojego starego; w zamian za to przez cały prawie czas snuła dykteryjki o swoim wuju pedale z Florydy.
Byliśmy z powrotem w Gmachu Założycieli, majstersztyku architektury neonazistowskiej, i zorientowałem się, że stoimy na wmontowanym w posadzkę herbie szkoły. Jej ręka zacisnęła się na moim ramieniu, kiedy również to zauważyła, pomyślałem więc, że przyszła odpowiednia chwila na zasadnicze pytanie.
– Może chciałabyś obejrzeć moje maski?
Zachichotała, a jej chichot przypominał odgłos spływającej w zlewie wody. Następnie pogroziła mi palcem w stylu „a fe, brzydki chłopiec”.
– Wolę znaczki pocztowe.
A ja już myślałem, że jest chociaż na wpół człowiekiem – ten nieprzyzwoity odruch przekłuł balonik nadziei. Dlaczego kobieta nie może być nieskazitelna? Dlaczego musi być wyzwolona, dlaczego musi tak dobrze znać życie, dlaczego musi puszczać porozumiewawcze oko?
– Nie, serio, mam kolekcję masek i…
Ponownie ścisnęła moje ramię, blokując krążenie krwi.
– Przecież żartowałam. Marzę o obejrzeniu twojej kolekcji.
Podobnie jak we wszystkich słynnych ze skąpstwa szkołach Nowej Anglii, również w naszej mieszkania przydzielane nauczycielom w stanie kawalerskim były straszne. Moje składało się z miniaturowego przedpokoju, gabinetu, który był niegdyś pomalowany na żółto, ale dawno zdążył o tym zapomnieć, sypialni oraz kuchenki, tak starej i nędznej, że nigdy nie pomyślałem nawet, żeby tam gotować, obawiałem się bowiem kosztów napraw, które musiałbym ponieść.
Szarpnąłem się jednak na galon farby, by przynajmniej ściana, na której wisiała kolekcja, prezentowała się w miarę godnie.
Jedyne wejście do szkoły wiodło przez hol. Z lękiem i niecierpliwością oczekiwałem na jej reakcję. Cały czas tuliła się do mnie i przemawiała słodkim głosem, w końcu jednak dotarliśmy do mojej sypialni-salonu.
– O raju! Jak…? Skąd go masz? – Posapując z przejęcia, podeszła, żeby przyjrzeć się z bliska. – Skąd wytrzasnąłeś tego… no… tego?
– Z Austrii. Fantastyczny, co? – Rudy Wieśniak był świetlistobrązowy i wyrzeźbiony z podziwu godną nonszalancją, która podkreślała prostactwo jego pijackiej gęby. Do tego cały się świecił, bo rano eksperymentowałem na nim z nowym olejem lnianym, który jeszcze nie wysechł.
– Ależ on jest… jak żywy. Błyszczy się!
W tym momencie moje nadzieje gwałtownie zwyżkowały. Boi się? Jeżeli tak, to jej wybaczę. Niewiele osób odczuwało lęk w obliczu masek. Ci, którzy go odczuwali, mieli u mnie spory kredyt.
Nie przeszkadzało mi, że idąc wzdłuż ściany, dotyka ręką niektórych masek. Nawet byłem zadowolony, że dotyka właśnie tych, a nie innych – Bawół Wodny, Pierrot, Krampus.
– Zacząłem je kupować, jeszcze będąc studentem. Ojciec zostawił mi w spadku trochę pieniędzy, więc odbyłem wycieczkę do Europy. – Podszedłem do Markizy i czule dotknąłem jej różowobrzoskwiniowego podbródka. – Ją, Markizę, zobaczyłem w sklepiku na bocznej uliczce w Madrycie. Ona była pierwsza.
Moja Markiza, z szylkretowymi grzebieniami, z nazbyt białymi i nazbyt dużymi zębami, które pokazywała mi w uśmiechu od blisko ośmiu lat… Markiza.
– A tamta?
– To maska pośmiertna Johna Keatsa.
– Pośmiertna?
– Tak. Czasami, kiedy umiera sławny człowiek, robi mu się przed pogrzebem odcisk twarzy. Potem się to kopiuje…
Przerwałem wykład, bo patrzyła na mnie, jakbym był Charlesem Mansonem.
– One są niesamowite. Jak ty możesz z nimi spać? Nie boisz się?
– Nie bardziej niż ty, moja miła.
I to był koniec. W pięć minut później jej już nie było, a ja namaszczałem kolejną maskę olejem lnianym.

II


Mój ojciec, ilekroć kończył kręcić film, zarzekał się, że już nigdy w życiu w niczym nie zagra. Ale, jak większość jego oświadczeń, był to pic na wodę, wystarczało bowiem parę tygodni odpoczynku i łakoma oferta wysmażona przez agenta, żeby ojciec pędził z powrotem w światła jupiterów, na czterdziestą trzecią triumfalną maskaradę.
Po czterech latach belfrowania mówiłem to samo co on. Miałem już po dziurki w nosie prac semestralnych, posiedzeń ciała pedagogicznego i trenowania szkolnej drużyny koszykarskiej dziewiątoklasistów. Dzięki spadkowi mógłbym spokojnie robić, co zechcę, tylko że, mówiąc szczerze, nie bardzo wiedziałem, co mógłbym robić, zamiast uczyć w szkole. Poprawka – miałem jeden bardzo konkretny zamysł, ale o charakterze mrzonki. Nie byłem pisarzem, nie miałem pojęcia o aparacie badawczym i nawet nie przeczytałem wszystkich jego dzieł – chociaż nie było ich tak wiele.
Moim marzeniem było napisać biografię Marshalla France’a, najbardziej tajemniczego, najwspanialszego autora najlepszych na świecie książek dla dzieci. Książek takich, jak Kraina Chichów albo Sadzawka Gwiazd, które przez trzydzieści lat nieraz pomogły mi zachować zdrowie psychiczne.
Mój ojciec zrobił dla mnie jedną udaną rzecz. Na dziewiąte urodziny – pamiętny dzień! – podarował mi mały, czerwony samochodzik z prawdziwym silnikiem, który znienawidziłem od pierwszego wejrzenia, piłkę baseballową z napisem „Od wielbiciela numer jeden – Twojego Tatusia, Mickeya Mantle’a” oraz – to już raczej z rozpędu – wydaną przez Shaver-Lamberta książkę Kraina Chichów, z ilustracjami Van Walta. Książkę tę mam do dziś.
Usiadłem w samochodziku, czując, że ojciec chce, żebym w nim usiadł, i po raz pierwszy przeczytałem książkę od deski do deski. Kiedy po roku odmówiłem rozstania się z nią, matka zagroziła, że wezwie doktora Kintnera, mojego psychoanalityka, który kosztował sto dolarów za minutę, i powie mu, że „nie współpracuję”. Zgodnie ze swoim ówczesnym zwyczajem zignorowałem ją i przewróciłem następną kartkę.
„Krainie Chichów światło dały oczy, które widziały światła, których nie widział nikt”.
Spodziewam się, że zdanie to zna cały świat. Wyśpiewywałem je sobie tym niskim, prywatnym głosem, którym dzieci gadają-śpiewają do siebie, kiedy są same i szczęśliwe.
Ponieważ nigdy przedtem nie wyrażałem zapotrzebowania na różowe króliczki czy pluszowe pieski do odpędzania nocnych strachów i dziecinnych koszmarków, matka w końcu zgodziła się, żebym stale nosił książkę przy sobie. Zapewne czuła się urażona tym, że nigdy jej nie prosiłem, żeby mi ją poczytała. Ja jednak już wtedy byłem do tego stopnia zazdrosny o Krainę Chichów, że nie chciałem jej dzielić nawet z głosem innej osoby.
W tajemnicy napisałem list do France’a, jedyny list w życiu, który napisałem jako wielbiciel, i nie posiadałem się z radości, kiedy otrzymałem odpowiedź.

Drogi Tomaszu,
oczy, które dały światło Krainie Chichów,
Widzą cię i mrugają w podzięce.
Twój przyjaciel,
Marshall France

Kiedy zdałem do piątej klasy, kazałem sobie oprawić ten list w ramki i odtąd patrzyłem na niego zawsze, gdy potrzebowałem wsparcia duchowego. Napisany był ręcznie, fantazyjną kursywą, y i g miały bardzo długie ogonki, litery często się nie łączyły. Stempel pocztowy na kopercie pochodził z Galen w stanie Missouri, gdzie France spędził większą część życia.
Wiedziałem o nim co nieco. Nie mogłem sobie odmówić odrobiny amatorskiego szpiegostwa. Zmarł na atak serca w wieku czterdziestu czterech lat, był żonaty, miał jedną córkę, imieniem Anna. Nienawidził pokazywać się publicznie i po sukcesie książki Smutek Zielonego Psa w zasadzie zniknął ludziom z oczu. Jakieś czasopismo wydrukowało artykuł o nim ze zdjęciem domu w Galen. Dom był typowym wiktoriańskim monstrum, usadowionym na zwyczajnej małej uliczce w samym sercu Stanów. Ilekroć zdarzyło mi się widzieć podobny dom, przypominałem sobie jeden z filmów ojca, w którym facet wraca z wojny do domu tylko po to, żeby tam w końcu umrzeć na raka. Ponieważ akcja filmu toczyła się głównie w salonie i na werandzie, ojciec nadał filmowi tytuł Dom raka. Film zrobił wielką kasę i dostał nominację do Oscara.
W lutym, miesiącu, w którym zawsze z przyjemnością myślę o samobójstwie, omawiałem z uczniami Edgara Allana Poego, co ostatecznie pomogło mi podjąć decyzję o urlopie na najbliższą jesień, zanim z moją głową stanie się coś bardzo niedobrego. Tuman nazwiskiem Davis Bell miał przedstawić klasie własną recenzję Upadku domu Usherów. Stanął przed nami i powiedział, co następuje: „Upadek domu Usherów napisał Edgar Allan Poe, który był alkoholikiem i ożenił się ze swoją młodą kuzynką”.
Ja sam mówiłem to na lekcji kilka dni wcześniej, żeby rozbudzić w uczniach żywsze zainteresowanie lekturą. No nic, kontynuujmy:
– …ożenił się ze swoją młodą kuzynką. Ten dom, to znaczy, ta książka, mówi o tym domu Usherów…
– Który upada? – podpowiedziałem, ryzykując, że zdradzam treść utworu kolegom Bella, a przecież i oni go nie czytali.
– Właśnie, który upada.
Najwyższy czas wziąć urlop.
Pozytywną odpowiedź na moje podanie przyniósł Grantham. Grantham, który zawsze śmierdział tak, jakby właśnie pił kawę i jednocześnie puszczał bąki. Ogarnął ramieniem moje plecy i pchając mnie w stronę drzwi, pytał, co też zamierzam zrobić z „urlopuńciem”.
– Myślałem o napisaniu książki. – Nie spojrzałem przy tym na niego, bo bałem się, że ma dokładnie taką minę, jaką sam bym miał, gdyby ktoś taki jak ja powiedział mi, że zamierza napisać książkę.
– To fantastycznie, Tom! Biografia tatusia, co? – Przyłożył palec do ust i rozejrzał się teatralnie na boki, jakby ściany miały uszy. – O mnie możesz być spokojny. Będę milczał jak grób, słowo. Te rzeczy mają teraz straszne wzięcie. Jak to było naprawdę, od kuchni, itepe. Tylko pamiętaj, że jak się ukaże, masz mi dać egzemplarz z autografem.
Nie miałem już najmniejszych wątpliwości, że przyszła pora na urlop.
Reszta zimowego trymestru zleciała jak z bicza trzasł, a ferie wielkanocne przyszły wręcz za szybko. Podczas letnich wakacji parę razy miałem pokusę, żeby się wycofać z projektu, ponieważ skok w nieznane, z planem, do którego nawet nie wiedziałem, jak się zabrać, nie mówiąc już o tym, jak go sfinalizować, wydawał mi się mało pociągający. Ale szkoła wynajęła kogoś na zastępstwo, ja kupiłem nową furgonetkę z myślą o podróży do Galen, a uczniowie ani trochę nie czepiali się pół mojego płaszcza, błagając, żebym został. Więc pomyślałem sobie, że co będzie, to będzie, ale rozstanie się z takimi typkami jak Davis Bell i wypierdek Grantham na pewno dobrze mi zrobi.
Potem nastąpiła cała seria dziwnych zdarzeń.
Pewnego popołudnia bobrowałem w antykwariacie i nagle ujrzałem na kontuarze wydanie Alexa Brzoskwiniowych cieni France’a, z oryginalnymi ilustracjami Van Walta. Książka ta z niewiadomych mi powodów od lat nie była wznawiana, a ja jej nigdy nie czytałem.
Na miękkich nogach zbliżyłem się do lady i wytarłszy ręce o spodnie, z nabożeństwem ująłem książkę w dłoń. Zauważyłem, że z kąta sklepiku obserwuje mnie troll, który wygląda, jakby go ktoś zanurzył w beczce talku.
– Wspaniały egzemplarz, prawda? Ktoś go tu przyniósł jakby nigdy nic i rzucił na ladę.
Troll mówił z południowym akcentem i sprawiał wrażenie typa, który wegetuje w zagrzybionym domiszczu z trupem mamusi i sypia pod moskitierą.
– Fantastyczny. Ile?
– Nic z tego, widzi pan, to już sprzedane. Prawdziwy rarytas. Wie pan, dlaczego tej książki nigdzie nie ma? Bo Marshall France uznał, że jest kiepska, i zabronił ją wznawiać. To był kawał dziwaka, ten cały France.
– Można wiedzieć, kto ją kupił?
– Taka jedna, nigdy przedtem jej nie widziałem, ale ma pan szczęście, bo mówiła, że przyjdzie po książkę – spojrzał na zegarek, złoty cartier, jak zauważyłem – właśnie mniej więcej o tej porze, około jedenastej, tak mówiła.
Taka jedna. Muszę zdobyć tę książkę, musi mi ją odsprzedać, wszystko jedno za jaką cenę. Zapytałem, czy mogę poprzeglądać książkę, dopóki właścicielka nie przyjdzie, na co troll odparł, że czemu nie.
Tak jak zdarzało mi się ze wszystkim, co napisał Marshall France, wdepnąłem w tę książkę i na pewien czas opuściłem świat. Te sformułowania! „Talerze nienawidziły sreber, które z kolei nienawidziły szklanek. Wyśpiewywały do siebie nawzajem okrutne piosenki. Ping. Ding. Dzyń. Te same złośliwości trzy razy dziennie”. Jak to się działo, że wszystkie jego postacie były takie nowe, a z chwilą, kiedy się je poznało, człowiek nie mógł pojąć, że sobie dotąd bez nich radził w życiu. Zupełnie jak ostatnie kawałki puzzli, które idealnie pasują w sam środek układanki.
Skończyłem i natychmiast zabrałem się do ponownego czytania fragmentów, które szczególnie mi się spodobały. Było ich sporo, toteż kiedy usłyszałem dzwonek przy drzwiach i czyjeś wejście, postanowiłem to całkowicie zignorować. Jeżeli to była ona, mogło się skończyć tym, że nie sprzeda mi książki i nie będę miał już okazji jej zobaczyć, chciałem więc wchłonąć, ile się da, póki czas.
Przez kilka lat kolekcjonowałem wieczne pióra. Kiedyś łaziłem po pchlim targu we Francji i zobaczyłem tuż przed sobą faceta, który podniósł ze straganu wieczne pióro i uważnie mu się przyglądał. Po sześcioramiennej gwiazdce na skuwce zaraz poznałem, że to montblanc. Stary montblanc. Zatrzymałem się i zaklinałem faceta w myślach: „Odłóż, NIE KUPUJ!”. Ale na nic się to nie zdało – facet patrzył na pióro z coraz większym zainteresowaniem. Zacząłem mu życzyć, żeby padł trupem na miejscu, a wtedy wyjąłbym pióro z jego bezwładnej dłoni i sam je kupił. Facet cały czas stał plecami do mnie, ale moja nienawiść była tak intensywna, że musiała do niego dotrzeć, bo ni stąd, ni zowąd odłożył pióro na miejsce, obejrzał się na mnie z przerażeniem i poszedł jak zmyty.
Oderwałem oczy od książki. Przy ladzie stała niebrzydka lalunia w dżinsowej sukience. To musiała być ona. ODŁÓŻ, NIE KUPUJ! Próbowałem przebić ją wzrokiem przez dżinsową sukienkę aż po samo dno duszy, gdziekolwiek ją miała. ODEJDŹ, KOBIETO! ZAKLINAM CIĘ, ODEJDŹ, ZOSTAW TĘ KSIĄŻKĘ TUTAJ, TUTAJ, TUTAJ!
– Tamten pan ją przegląda. Myślałem, że nie będzie pani miała nic przeciwko temu.
Nagle opadła mnie dzika romantyczna nadzieja, że ona okaże się śliczna i łagodnie uśmiechnięta. Śliczna i łagodnie uśmiechnięta, bo najlepiej w świecie zna się na książkach. Ale nie była ani śliczna, ani łagodnie uśmiechnięta. Uśmiech na jej twarzy był szczątkowy – lekkie zmieszanie połączone z pączkującym gniewem – a sama twarz – brzydko/ładna. Czysta, zdrowa twarz, wyhodowana gdzieś na wiejskiej farmie, ale ukrywana przed słońcem. Włosy proste, brązowe, lekko podwinięte na końcach, tam, gdzie sięgały ramion, jak gdyby bały się ich dotknąć. Archipelag bardzo bladych piegów, nos prosty, oczy szeroko rozstawione. Im dłużej się na nią patrzyło, tym bardziej wydawała się pospolita, ale cały czas narzucało się określenie „zdrowa uroda”.

 
Wesprzyj nas