Książka “Roślinny kabaret. Botanika i wyobraźnia” to opis nadzwyczajnych związków świata roślin ze światem ludzi, ich znaczenia kulturowego i zastosowaniach praktycznych.


Roślinny kabaret. Botanika i wyobraźniaW swojej urzekającej, ciekawej i pełnej wiedzy historycznej i przyrodniczej książce Richard Mabey przedstawia różne gatunki roślin, które przez wieki rozbudzały wyobraźnię człowieka i wprawiały go w autentyczny zachwyt.

Wiele stron poświęca roślinom, które w różnych momentach historii przyczyniły się do przemian w nauce, estetyce i rozwoju społecznym ludzkości.

Opisuje rozmaite rośliny, począwszy od chwastów, przez rośliny uprawne i lecznicze, kończąc na takich, wokół których gromadzą się uczestnicy praktyk religijnych. Przedstawia je wszystkie z jednakową pasją, niezależnie od tego, czy chodzi o niepozorne kwiaty czy mierzące 100 metrów sekwoje.

Pisze o kulturowym znaczeniu roślin oraz ich praktycznym zastosowaniu.

Opisując rośliny jako inspirację artystów, wychodzi od sztuki paleolitu i prowadzi czytelnika w świat poetów romantycznych. Na zakończenie swojej książki wspomina o współczesnych rozważaniach na temat „inteligencji roślin”.

***

Wspaniale napisana książka.
“Sunday Telegraph”

Mabey jest największy pisarzem piszącym o naturze… łączy botanikę, sztukę i literaturę. Jego pisarstwo jest żywe i bardzo intersujące.
“The Evening Standard”

Ostre oko, anegdotyczne, żywe pisarstwo.
“Times Literary Supplement”

Mabey jest osobą, z którą chciało by się spędzić całe życie. Tak pięknie opowiada o przyrodzie.
“Country Life”

Mabey jest – lub powinien być – skarbem narodowym… tak pięknie pisze o przyrodzie.
“The Sunday Time”

Richard Mabey jest angielskim przyrodnikiem, wielokrotnie nagradzanym pisarzem, dziennikarzem i autorem programów telewizyjnych. Pisząc o przyrodzie, wykorzystuje nie tylko wiedzę i odkrycia naukowe, ale także własne doświadczenia, zdobyte podczas licznych wędrówek po łąkach i lasach. Zasłynął jako autor traktującej o zbieraniu i kulinarnym zastosowaniu dziko rosnących roślin książki “Food for Free”, która pozostaje w ciągłej sprzedaży od 1972 roku. Przez pewien czas cierpiał na depresję, której wyleczenie w dużym stopniu przypisuje kontaktowi z przyrodą. Swoje doświadczenia z tego okresu życia opisał w książce “Nature Cure”. Jest aktywnym członkiem ogólnokrajowych i lokalnych grup walczących o ochronę przyrody. Mieszka w Norfolk.

Richard Mabey
Roślinny kabaret. Botanika i wyobraźnia
Przekład: Magda Witkowska
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 13 lutego 2018
 
 

Roślinny kabaret. Botanika i wyobraźnia


Wprowadzenie

Wątek roślinny

Tuż przed śmiercią w 1888 roku Edward Lear narysował ostatni z surrealistycznych obrazków z ewolucyjnej menażerii, którego pierwszym elementem było drzewo Bong z powstałego blisko 20 lat wcześniej nonsensownego wiersza zatytułowanego The Owl and the Pussycat (Sowa i Koteczek)1. Jego Nonsense Botany to zbiór figlarnych rysunków przedstawiających absurdalne rośliny, a wśród nich krzaczek truskawki, na którym zamiast czerwonych owoców znajdują się porcje puddingu, okaz Cockatooca superba z papugą zamiast kwiatu oraz niezapomnianą roślinę Manypeeplia upsidownia, pokrewną kokoryczce, tyle że z miniaturowymi ludzikami zwisającymi zamiast kwiatostanów z wygiętej łukowato łodygi. Lear przez całe życie zmagał się z atakami epilepsji oraz epizodami depresyjnymi (które nazywał „ponurakami”, jak gdyby chodziło o gatunek mrocznych gryzoni). Obsesyjne zabawy słowami stanowiły dla niego sposób na walkę z melancholią. W jego ostatnich dziełach dostrzegam jednak coś jeszcze. Otóż Lear był nie tylko genialnym satyrykiem, ale również bystrym botanikiem. Rysował, podróżując po Starym Świecie, a szczególnie dużo czasu spędził w regionie Morza Śródziemnego, gdzie po raz pierwszy miał okazję zetknąć się z wieloma dziwacznymi roślinami, choćby takimi jak tak zwana smocza lilia wydzielająca zapach padliny (opisał ją jako „brutalnie obrzydliwą, acz zjawiskową”). Jego nonsensowna flora to dla mnie swego rodzaju radosny kabaret i dobroduszna satyra na nadzwyczajne odkrycia dziewiętnastowiecznej botaniki.
Zaledwie 30 lat wcześniej Europejczycy usłyszeli po raz pierwszy o pustynnej roślinie z Namibii zwanej welwiczja, która w postaci jednej pary liści może przetrwać 2000 lat i osiągnąć ogromne rozmiary, pozostając jednocześnie w dziecięcym stadium siewki. Dziesięć lat później Karol Darwin przedstawił mocno wątpliwą koncepcję dotyczącą mechanizmu przyciągania owadów zapylających przez storczyki. Zakładała ona między innymi, że rośliny strzelają pociskami wyładowanymi pyłkiem. Skoro świat jest pełen tak niesamowitych organizmów, to dlaczego miałoby się w nim nie znaleźć miejsca dla dwulistników muszych zdolnych wypuścić z pąków prawdziwe muchy, jak to przedstawił Lear na rysunku zatytułowanym Bluebottlia buzztilentia? Wydaje się zupełnie prawdopodobne, że inspiracją dla jego Sophtsluggia glutinosa, ukazanej jako roślinno-zwierzęca kooperatywa, mogła się stać upiorna smocza lilia odkryta przez badaczy tropików. Jego warzywa bioniczne to swego rodzaju botaniczne reductio ad absurdum, ostatnie pieśni stulecia, w którym rośliny budziły powszechne zainteresowanie. Nie ograniczało się ono wcale do elit naukowych. Szeroko pojęta opinia publiczna z wielkim przejęciem i fascynacją śledziła kolejne odkrycia w dziedzinie botaniki. Wiekowe kalifornijskie sekwoje odkryte w latach pięćdziesiątych XIX wieku przyciągały tysiące pielgrzymów, dla których te potężne i odporne drzewa stanowiły dowód na to, że oto ich kraj faktycznie zasługuje na miano dziewiczego Edenu. (Gapiów i imprezowiczów oczywiście też nie brakowało, bo dziewiętnastowiecznej botanice zdecydowanie daleko było do ponuractwa). Podobne rzesze ludzi ciągnęły do Kew Gardens w zachodnim Londynie, gdzie jako jedną z największych atrakcji eksponowano lilię wodną z Amazonii. Niesamowita budowa liści tej rośliny stała się wzorem dla największego szklanego budynku XIX wieku. Wszystkie te chwile ekscytacji łączył nawet nie tyle czysty podziw dla roślinnego piękna czy wizja pomnażania zasobów imperium (choć te czynniki z pewnością również odgrywały tu pewną rolę), ile raczej autentyczny zachwyt wywołany faktem, że oto zbiory pozbawionych świadomości zielonych tkanek mogą istnieć w takich dziwnych postaciach i mieć tak wielką siłę. Rośliny, które z racji swej natury są przytwierdzone do podłoża, jak gdyby wbrew tej niedogodności uzyskały dzięki ewolucji nadzwyczajne zdolności życiowe. Potrafią się zregenerować, nawet jeśli w większości zostały pożarte, potrafią spółkować przez pośredników, mają też ponad 20 różnych zmysłów o wrażliwości nieznanej któremukolwiek z naszych. Obok czegoś takiego nie sposób przejść obojętnie.
Nawet jeśli przyjąć, że szacunek dla roślin jako dla złożonych i przedsiębiorczych organizmów sięgnął zenitu pod koniec XIX wieku, to zrodził się znacznie wcześniej. Ludzie od tysięcy lat z fascynacją, ale też niekiedy ze strachem obserwowali całkiem odmienny sposób życia typowy dla świata roślin. Uciekali się do mitów, aby wyjaśnić, dlaczego drzewa potrafią trwać dłużej niż cywilizacje. Stworzyli koncepcję stworzeń hybrydowych – chimer – która miała im pomóc zrozumieć najbardziej tajemnicze rośliny, a tak naprawdę w intuicyjny sposób opisywała symbiozę, którą poddano badaniom naukowym dopiero wiele wieków później. Paradoksalnie ta sama rewolucja naukowa, tak mocno pobudzająca ludzką wyobraźnię, w pewnym momencie doprowadziła do alienacji tej dziedziny. W związku z pracami Darwina i odkryciami Grzegorza Mendla dotyczącymi mechanizmów dziedziczenia pod koniec lat sześćdziesiątych XIX wieku botanika w coraz większym stopniu skrywała się w laboratoriach. Zasady funkcjonowania roślin stawały się zbyt trudne i zbyt skomplikowane, aby przeciętny człowiek mógł je pojąć. Botanicy amatorzy zajęli się raczej rozprzestrzenieniem dzikich gatunków. W przypadku większości śmiertelników fascynacja światem roślin w końcu sprowadziła się do przyjemności podziwiania ich zewnętrznego piękna, w związku z czym podstawową sceną do wyrażania tych zachwytów stały się ogrody. W XXI wieku rośliny zostały sprowadzone w dużej mierze do roli przedmiotów użytkowych bądź dekoracyjnych. Nie wzbudzają takiego zainteresowania jak choćby delfiny, ptaki drapieżne czy tygrysy oraz inne charyzmatyczne gwiazdy programów telewizyjnych i kampanii na rzecz ochrony przyrody. Dziś już się nie zastanawiamy nad tym, jak się rośliny zachowują, jak sobie radzą z życiowymi wyzwaniami, jak się komunikują między sobą, a w sensie metaforycznym również i z nami. Stały się jakby meblami naszej planety. Są niezbędne, przydatne i atrakcyjne, ale generalnie „po prostu sobie są”, biernie wegetują. Z całą pewnością nie widzimy w nich dziś „istot” takich samych jak zwierzęta.

 

Ta książka to próba zmiany takiego podejścia. To opowieść o tym, że rośliny są kowalami własnego losu i że lekceważąc ich siły witalne, sami szkodzimy sobie i własnej wyobraźni. Opowieść rozpoczyna się od pierwszych przedstawień roślin, które pojawiły się na rysunkach naskalnych 35 tysięcy lat temu. Wskazują one, że paleolityczni artyści bardziej interesowali się formami roślin niż ich wartością odżywczą. Ostatni akord historii dotyczy zaś swego rodzaju współczesnej jaskini, a konkretnie pustej skorupy słynnego powalonego buka. Widok tego niewątpliwie martwego organizmu skłania do refleksji nad tym, że rośliny jako społeczność są w stanie przetrwać katastrofę. Między tą pierwszą i ostatnią opowieścią będę mówić też o tym, jak średniowieczni duchowni i plemienni szamani próbowali w przekonujący sposób wytłumaczyć, dlaczego jedna dziczka z czasem przeistacza się w roślinę rolniczą, inna zaś staje się trucizną. Zrelacjonuję debatę toczącą się między poetami doby romantyzmu a uczonymi oświecenia na temat istoty sił witalnych tkwiących w roślinach, przy okazji spróbuję również omówić wpływ tych rozważań na twórczą działalność człowieka. Opowiem także o tym, jak zagadki niegdyś porywające dziewiętnastowieczne umysły (czy rośliny działają celowo? czy są pomysłowe? czy mają osobowość?) dziś stają się przedmiotem dociekań rozmaitych niekonwencjonalnych badaczy z pogranicza różnych dyscyplin naukowych.
 

Zadziwia mnie, że ciągle jeszcze nie znajdujemy w sobie tego pradawnego zachwytu nad roślinami, zwłaszcza odkąd tak dobrze rozumiemy ich znaczenie dla naszego własnego przetrwania2. Być może wynika to po części z faktu, że one nie potrzebują nas tak bardzo jak my ich – z czym trudno nam się pogodzić. Organizacja Narodów Zjednoczonych przedstawia ponad 300 tysięcy gatunków składających się na ziemską florę jako „wytwórców o zasadniczym znaczeniu dla gospodarki […], [ich] komórki zdolne do fotosyntezy wychwytują energię z promieni słonecznych w milczącym codziennym działaniu, z którego powstaje wszystko to, co mamy: powietrze do oddychania, woda do picia, pokarm do odżywiania się, włókna na odzież, leki do zażywania oraz drewno do budowy domów”. Rośliny stanęły też dziś na pierwszej linii walki z kryzysami: przyczyniają się do łagodzenia zmian klimatu, chłoną wody powodziowe i oczyszczają powietrze miast. Dzikie kwiaty pomagają przetrwać owadom, które zapylają nasze rośliny rolnicze. Struktury tkanki roślinnej stają się wzorcem, na którego podstawie tworzymy nową generację materiałów przyjaznych środowisku. Mogłoby się wydawać, że rosnąca świadomość ogromnej roli roślin w życiu naszej planety zaowocuje nowym szacunkiem do nich jako do autonomicznych organizmów. W rzeczywistości jednak mamy do czynienia ze zjawiskiem przeciwnym. Wpływowi działacze prowadzący kampanie na rzecz ochrony środowiska, tacy jak choćby Tony Juniper, celowo rezygnują z podkreślania „immanentnej wartości” roślin, skupiając się na ich potencjale gospodarczym, entuzjastycznie sięgając przy tym po żargon typowy dla wolnego rynku. „Tłum żółtych żonkili” Wordswortha teraz określa się mianem „naturalnego kapitału”, zaś dzikie leśne ostępy nazywa się dziś dostawcą „usług ekosystemowych”. Przyroda, niegdyś postrzegana jako swego rodzaju alternatywa czy przeciwieństwo korporacyjnej brzydoty, staje się teraz jej częścią. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że pragmatyzm realpolityki i widoczny w tym podejściu egoizm będą skutecznie motywować do ochrony zasobów naturalnych, pobrzmiewają mi jednak w głowie słowa George’a Orwella: „Skoro myśl może korumpować język, to język może również korumpować myśl”. Nie mogę się więc wyzbyć obawy, że skutkiem ubocznym zastosowania takiej polityki będzie upowszechnienie wizji roślin jako biologicznego proletariatu, który pracuje wyłącznie na rzecz naszego gatunku, a sam w sobie nie ma żadnego zasadniczego znaczenia. Wcale nie trzeba przyznawać roślinom żadnych konkretnych praw, aby rozumieć, że stawiałoby to je w dość niekorzystnej sytuacji, skazując na łaskę i niełaskę człowieka. Trudno pochylać się z uwagą nad czymś, co nie budzi naszego szacunku i autentycznej ciekawości. Złożone systemy zostają w tej koncepcji sprowadzone do zielonej masy, a to może rodzić niebezpieczeństwo nie tylko dla poszczególnych gatunków roślin, lecz również dla nas samych. Jako przykład teoretycznie szczytnego, ale jednak krótkowzrocznego działania można podać wspieranie upraw roślin o kwiatach nektarodajnych dla owadów zapylających, w szczególności pszczół. Sama idea zasługuje na pochwałę, tyle że – w przeciwieństwie do pszczół – większość owadów zapylających wykształca się z larw żywiących się nie kwiatami nektarodajnymi, ale zwykłymi zielonymi liśćmi, w tym również liśćmi chwastów konsekwentnie eliminowanych w celu tworzenia kolejnych kwiatowych rabatek.
Moim zdaniem nie do końca potrafimy dostrzec w roślinach autonomiczne byty – a wręcz jestestwa, bo gotów jestem zaryzykować takie określenie, aby podkreślić ich zdolność do pisania historii własnego życia – przede wszystkim dlatego, że zdają się one nie mieć ducha. Ja miałem to szczęście, że dość wcześnie dane mi było zaobserwować niesamowitą siłę witalną roślin. Później przytoczę jeszcze w całości historię tego transformacyjnego doświadczenia, które dokonało się za sprawą jednego gatunku, a konkretnie solirodu, na razie wspomnę o nim tylko w zarysie. Otóż soliród poznałem jako przysmak kulinarny, składnik spożywczy ceniony z uwagi na walory smakowe (nadal twierdzę, że to jeden z najbardziej atrakcyjnych przysmaków, jakie można znaleźć i zebrać na łonie przyrody), potem się jednak dowiedziałem, że ta roślina wiedzie fascynujące życie. Wielkim upodobaniem darzy dzikie i nieprzyjazne połacie błota, choć jednocześnie sama sobie utrudnia życie, skutecznie je osuszając.
Każdy mój kontakt z roślinami – o niektórych takich spotkaniach będę dalej pisał bardziej szczegółowo – utwierdzał mnie w przekonaniu, że mają one własny pomysł na życie. Nie raz zdarzyło mi się posiadać roślinę albo się nią zajmować, ewentualnie planować jej uprawę, w pewnym momencie z zaskoczeniem stwierdzałem jednak, że potrafi ona obrać własny kurs. Przez jakiś czas byłem posiadaczem aktu własności starego lasu na wzgórzach Chilterns (bo prawa do tytułu posiadacza lasu jako żyjącego miejsca nawet nie śmiem sobie rościć). Kilkakrotnie podejmowaliśmy próby sadzenia tam nowych drzew, zawsze się jednak okazywało, że las ma własny pomysł na to, jakie gatunki powinny się w danym miejscu rozwijać. Pozornie nieśmiałe i drobne rośliny – rzadkie gatunki paproci, rdzenne dla tego terenu wawrzynki czy też jedyna w całym hrabstwie Hertfordshire kolonia wyki leśnej – skutecznie potrafiły zawładnąć terenem oczyszczonym przez buldożer. Fioletowe storczyki pojawiały się w leśnych gęstwinach w mroku, w którym nie dałoby się czytać, i znikały natychmiast, gdy docierało tam światło.
Gdziekolwiek zaprowadziły mnie podróże, wszędzie spotykałem rośliny tak niesamowicie lojalne wobec swojego miejsca, że w pełni zasługiwały na miano genius loci, a mimo to zdolne były za sprawą kaprysu opuścić dom i rozpocząć życie tułaczy, oportunistów i libertynów. Widziałem stare i powykrzywiane drzewa, które rozpustnie wysuwały wędrowne gałęzie niczym powojnik i potrafiły się równie dobrze odnaleźć na wsi, jak i pośród wielkomiejskich murów. Zachwycałem się tropikalnymi storczykami, które potrafiły czerpać wodę z powietrza i mgły. Gdy się zacznie w ten sposób patrzeć na rośliny, człowiek nagle staje wobec wielkich pytań o życiowe ograniczenia i szanse – o granice jednostki, o istotę procesu starzenia się, o znaczenie skali, o sens piękna. Wszystkie te kwestie znajdują bezpośrednie przełożenie na refleksję nad procesami i paradoksami naszego własnego życia.
Tu oczywiście pojawiają się pewne problemy. Czy można bowiem z wyrozumiałością myśleć i mówić o królestwie tak odmiennym od naszego, nie podejmując jednocześnie próby zawłaszczenia go lub poniżenia? Czyż każda próba wyrażenia zachwytu nad wolnością roślin nieuchronnie nie skutkuje narzuceniem jej pewnych językowych oków? Czy sama koncepcja tej książki nie zawiera w sobie wewnętrznej sprzeczności? W tradycyjnych rozważaniach kulturowych zwykliśmy posługiwać się analogiami. Od co najmniej 2000 lat staramy się jakoś zrozumieć ten niby ożywiony, ale jakby nie do końca, świat roślin, przyrównując przejawy ich żywotności do rzeczy, które znamy i rozumiemy, jak mięśnie, chochliki, maszyny elektryczne czy nawet niedoskonałe wersje nas samych. W żonkilach widzieliśmy tancerzy, wiekowe drzewa kojarzyły nam się ze starymi ludźmi. Zwijanie się czy opadanie liści to w naszych oczach przejaw zasypiania albo nawet śmierci. Jesteśmy jak Szekspirowska rozwidlona rzodkiewka, która usiłuje się uporać z dziwaczną zagadką.
W rozważaniach naukowych wszelkiego rodzaju metafory czy analogie uznaje się za coś niestosownego, żeby nie powiedzieć haniebnego. Zarzuca się im, że odwracają uwagę od rzeczywistych procesów zachodzących w życiu roślin i wzmacniają niedorzeczny, niemal już heretycki pogląd, jakoby rośliny stanowiły nośnik naszych emocji bądź w jakikolwiek sposób je odzwierciedlały. Ja jednak uważam, że jeśli chcemy liczyć na to, że kiedykolwiek uda nam się znaleźć dla siebie miejsce w złożonej sieci ziemskiego życia, musimy odwołać się do alegorycznej potęgi naszego języka i wykorzystać ją do zgłębiania różnorodności form i wzorców roślinnych, jak również do przyswajania sobie nieustającego gwaru zapachów, sygnałów i sygnalizacji elektrochemicznej. Świat roślin odwdzięczy nam się za to, odsłaniając przed nami bogactwo obrazów dających się opisać tym językiem. Korzenie, konary, kwiatostany i owoce – gdy znajdziemy miejsce dla pierwiastka roślinnego w architekturze naszych wyobrażeń, będziemy mogli lepiej zrozumieć własne życie. Problem z dotychczasowymi metaforami dotyczył nie tyle samej ich treści, ile raczej pewnej dosłowności, którą się im przypisywało. Z błyskotliwej aluzji nagle rodziło się drzewo o ludzkich cechach, a żartobliwa aluzja dawała asumpt do głębokich uczuć (jako skrajny przykład tego zjawiska można podać wiktoriańską modę na tak zwany język kwiatów, czyli na arbitralne przypisywanie poszczególnym gatunkom roślin pewnych konkretnych znaczeń bez żadnego związku z faktycznymi życiowymi procesami danego organizmu)3.
Istotę tych ulotnych granic doskonale rozumiał przedstawiciel epoki romantyzmu, wielki miłośnik roślin Samuel Coleridge4, który pisał: „Każda rzecz ma swoje życie, a […] my wszyscy jesteśmy jednym życiem”. Chciał w ten sposób zwrócić uwagę na funkcjonowanie jednostki w społeczności przyrody, niewykluczone jednak, że zastanawiał się również nad tym, jak ma się miara, którą my przykładamy do świata, do tej, którą – że tak powiem – świat roślin przykłada sam do siebie.

 
Wesprzyj nas