Detektyw Rino Carlsen i policjantka Guro Hammer muszą zmierzyć się ze sprawą, która sięga głęboko w przeszłość, a sama Guro przejdzie przez piekło traumatycznych wspomnień…


SkruchaPewnego dnia pod koniec niezwykle upalnego lata w Bodo uprowadzono 6-letnią Idę, córkę świeckiego kaznodziei.

Do śledztwa dotyczącego zaginięcia dziewczynki zostają wyznaczeni detektywi Rino Carlsen i Guro Hammer, atrakcyjna, świeżo zatrudniona w miejscowej komendzie policjantka, specjalizująca się w sprawach przemocy wobec dzieci.

W miarę jak śledztwo zatacza coraz szersze kręgi, na jaw wychodzą przestępstwa sprzed 27 lat dotyczące porwań dzieci. Uprowadzono wtedy dwie małe dziewczynki – jedną odnaleziono, druga zniknęła na zawsze. Okazuje się, że w tamtych wydarzeniach pewną rolę odegrał ojciec dziewczynki. Mają one również coś wspólnego z tajemniczą przeszłością Guro Hammer.

Zaczyna się dramatyczny wyścig z czasem, aby zdążyć uratować małą Idę. Guro nie wie jeszcze, że zakończenie sprawy rozpocznie nowy rozdział w jej życiu.

Frode Granhus
Skrucha
Przekład: Maria Gołębiewska-Bijak
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 15 lutego 2018
 
 

Skrucha


Prolog

Jak zwykle siedziała w fotelu na biegunach. Farba na siedzisku i podłokietnikach dawno już się wytarła. Fotel towarzyszył jej przez całe życie, a jeśli spełni się jej życzenie, zaśnie w nim także na wieki u kresu swych dni.
Złożyła ręce na podołku. Pod pomarszczoną skórą grzbietów dłoni, z których wyrastały długie palce, wiły się sinawe węże żył. Napuchłe stawy bolały, ale nie przejmowała się tym. Jutro na pewno będzie znów w formie. Fotel bujał się urywanym rytmem, wprawiając wiszący na szyi medalion w wahadłowy ruch od mostka i z powrotem. Płozy były dość topornie obrobione, a nikt nie zadał sobie trudu, żeby przejechać po nierównościach strugiem.
Lubiła obserwować ruch za oknem, ale dzisiaj nie było widać ani aut, ani pieszych. Bujała się więc powoli i regularnie uśmiechała chytrze do usadowionej na kanapie lalki. Trzeba jej było koniecznie zmienić strój, lecz sukieneczki jakby zapadły się pod ziemię. Gdy tylko ustąpią najgorsze bóle, poszuka ich dokładniej. Lalka nie mogła przecież siedzieć półnaga.
Zaczęła nucić jakąś piosenkę, której tytułu nie pamiętała, i dalej wyglądała przez okno. Ani śladu słońca na wschodzie. Wychyliła się, ale nie dostrzegła go też nigdzie indziej na niebie. Nie biorąc sobie tego za bardzo do serca, nuciła dalej. Powtórzyła melodyjkę parędziesiąt razy, gdy raptem jej uwagę przyciągnął jakiś dźwięk. Zatrzymała bujak i kilka sekund czujnie nasłuchiwała, po czym znów uruchomiła fotel. Trzeszczał jak zwykle, lecz dźwięk, który usłyszała, był inny. Nie mogła się pozbyć wrażenia, że nie jest już sama w domu, i po raz kolejny rzuciła okiem na lalkę. Nagle zabrakło jej tchu. Coś przylepiło się jej do nosa i ust. Wkrótce ciałem wstrząsnęły spazmatyczne drgawki, ale powietrze nie dotarło do płuc. Przed oczami mignął jakiś cień, jakaś bezkształtna twarz, którą jednak jakby rozpoznawała. W odruchu paniki starała się stanąć na nogi, ale ramiona były przywiązane do fotela na biegunach. Wszystko wokół stało się bezbarwne, w płucach narósł ból nie do wytrzymania – potem nagle coś się zmieniło. Ból w piersiach zmalał i stopniowo odzyskała orientację. Pojęła, że jest przywiązana do fotela, a na głowę ma wciśniętą plastikową torbę. Dziurka wielkości monety stanowi zaś jedyny dostęp do powietrza.

SOBOTA,
31 SIERPNIA

Rozdział 1


To się wydarzyło w najgorętszy dzień roku. Początkowo matka w tym właśnie znajdowała pewną pociechę – że dzień, który, jak się obawiała, mógł być ostatnim w życiu córki, rozświetlało słońce na bezchmurnym niebie.
Podczas obiadu niespełna sześcioletnia Ida przebierała niecierpliwie nogami i z zapałem opowiadała o tym, czym się będzie zajmować. Dwie jej lalki już wcześniej marudziły o spacer w wózku – tu jak stara maleńka zacytowała jedno z napomnień matki: „Nikomu jeszcze nie zaszkodziło świeże powietrze”. Podłubała w jedzeniu na talerzu, popiła wielką szklanką soku domowej roboty, a potem gotowa i podniecona przestępowała z nogi na nogę, nie mając czasu do stracenia. Kiedy matka ją ubierała, z zapału nie mogła ustać w miejscu. Jeszcze uścisk i dobrotliwe klepnięcie po pupie – i już ruszała. Gdy podprowadziła wózek z lalkami do wjazdu na działkę, odwróciła się w stronę kuchennego okna. Zobaczyła za firanką matkę i po jej twarzyczce rozlał się szeroki uśmiech. Z dumą wygładziła śliski materiał sukienki – prawie nowej, włożonej przedtem tylko raz, do szkółki niedzielnej późną wiosną. Zebrane w koński ogon włoski koloru wanilii odsłaniały bladą skórę u ich nasady. Sama buzia i przedramiona były elegancko opalone. Lato tego roku należało do najbardziej słonecznych za ludzkiej pamięci.
Lekko podskakując, zeszła wąską dróżką, która wiła się między drobnymi skałkami i wspinała na grzbiety toczonych głazów. Chociaż tego lata miała już za sobą pierwsze próby pływania, matce został oszczędzony widok Idy nad morzem. Strach wciąż jeszcze był silniejszy niż ciekawość.
W chwili, gdy matka puszczała firankę, Ida odwróciła się i pomachała na pożegnanie, ale dopiero gdy córka zniknęła z oczu, w jej piersi zagnieździł się nieprzyjemny chłód. Przecież Ida nie miała w zwyczaju machać na pożegnanie, gdy bawiła się na dworze… Próbowała otrząsnąć się z tego wrażenia, jednak zaledwie po paru minutach zaczęła wyglądać córki. Po jakimś czasie za wzniesieniem mignął koński ogon Idy i z niepewnym uśmiechem odwróciła się, by kontynuować zmywanie. Gdy tylko skończyła, wytarła ręce w fartuch i wyszła na schodki. Uderzył w nią letni żar, który bardziej męczył, niż sprawiał przyjemność. Za wygładzonymi płaskimi skałami rozciągało się nieruchome morze, ale Ida nigdy by tam nie zeszła. Matka mogła się tylko uśmiechnąć na myśl o olbrzymim respekcie córki wobec żywiołu wody. Nawet zwykły basen stanowił groźbę, którą należało pokonać. Rozglądając się, schodziła podjazdem. Znowu poczuła niepokój, lecz pokręciła tylko głową na tę przesadną reakcję i gdy doszła do dróżki, zawróciła.
W kuchni zajęła się pospiesznym uprzątaniem zabawek i ubrań, jakby raptem dom natychmiast należało doprowadzić do porządku. Próbowała zmusić się, by nie patrzeć w okno, ale jej wzrok raz po raz wędrował na dwór. Ani śladu Idy. Skradając się powoli, jakby robiła coś nielegalnego, wyszła znowu na schodki. Nie usłyszała żadnych odgłosów zabawy, żadnych udawanych rozmów lalek, tylko jednostajny, daleki szum samochodów na szosie. Z ociąganiem ruszyła dróżką. Tam, gdzie ziemia stwardniała od suszy, ślady kół lalczynego wózka znikały, by pojawić się ponownie w cieniu pod skałkami. Ida była w wieku, gdy dzieci nieustannie paplają, ale kilkaset metrów od domu w uszach matki wciąż brzmiała pełna oczekiwania cisza.
– Ida!
Zmieniony nie do poznania głos ujawniał obawy matki. Zawołała jeszcze raz, głośniej. Odpowiedział jej tylko łagodny podmuch wiatru. Miała przed oczami pierwsze próby pływania córki w basenie – jej miotanie się, by woda nie zalała oczu – i szybko skierowała się w dół nad morze. Niedługo potem zauważyła w trawie obok ścieżki wózek. Nie przewrócony czy porzucony, nie, odstawiony porządnie, jak mogła to zrobić tylko Ida. Znowu wyostrzyła słuch w oczekiwaniu dziecięcego głosiku w oddali, ale usłyszała jedynie dudnienie krwi w uszach.
Dotarła do wózka, w którym leżały obok siebie przykryte kołderką lalki. Pewnie Ida po prostu na chwilę odeszła, mimo to matka wybrała skrót nad morze. Prawie od razu zgubiła but. Przez moment się zawahała, jakby pójście dalej boso stanowiło potwierdzenie, że córce coś się stało, po czym błyskawicznie na powrót włożyła nogę w crocsa. Przy linii płaskich, nachylonych ku morzu głazów przygotowała się wewnętrznie na widok martwego ciałka kołyszącego się na leniwych falach. Ale o kamienie nie obijały się żadne dziecięce buciki, a prąd nie znosił żadnej czerwonej sukieneczki.
Naturalnie, że Ida nie zeszła nad wodę, to się rozumie samo przez się. Toteż kiedy zawróciła, była pewna, że córeczka lada chwila się pojawi, zajęta swoimi sprawami i nieświadoma niepokoju matki. Oczywiście istniała możliwość, że Ida poszła do któregoś z sąsiadów, choć nie mieszkały tam dzieci w jej wieku. A może po prostu się minęły i córka jest teraz w domu, zapomniawszy na chwilę o lalkach i wózku. Na pewno. Ida nadłożyła drogi i weszła przez taras od tyłu. Matka ruszyła ku domowi, uśmiechając się z wysiłkiem i próbując przekonać sama siebie, że nie ma się o co martwić. Okrążyła niewielką skałkę i wtedy jej uwagę przyciągnął błysk w suchej jak pieprz trawie. Od razu poznała córczyną srebrzystą gumkę do włosów ozdobioną motylem. Łagodny wietrzyk wydymał lekko jego skrzydełka.

Rozdział 2

Stłumiony pomruk hamowanego całą wstecz dwutaktu przebiegł kadłub, a potem statek bezszelestnie podpłynął ostatnie metry do nabrzeża. Marynarze przyzwyczajeni do przekrzykiwania wichury i sztormów, by się porozumieć, teraz przekazywali sobie polecenia spokojnie, jakby przy pięknej pogodzie część ich szorstkości się ulotniła. Z dziobu i rufy rzucono na ląd cumy, a w burcie z hukiem otwarto wrota, do których przystawiono trap. Poczekał, aż ostatni pasażer zejdzie na ląd i spokojnie poszedł za nim.
Łagodny fen owiewał nabrzeże, gdzie sztauerzy szykowali się do rozładunku i załadunku. Opuszczał pirs przy wtórze hałasujących dźwigów i pędzących TIR-ów. Dobrze było poruszać nogami, choć z dnia na dzień ciężej mu przychodziło stawiać kroki i wciąż musiał robić sobie przerwy. Koszulka już zwilgotniała od potu, ale nie była to wina tylko letniego żaru. Podczas całej podróży dręczył go niepokój. To była jego trzecia próba, a mówi się, że do trzech razy sztuka, czyż nie?
Miasto zamieniło się w zamgloną, bezkształtną masę budynków, dźwięki zaś w odległy szum. Choć był zmęczony, z przyjemnością czuł, jak wysiłek łagodzi napięcie. Zwolnił dopiero, gdy się zadyszał, a wtedy elementy krajobrazu wróciły na swoje miejsce. Ruch się zmniejszył, zabudowania rozrzedziły. Jeszcze kilkaset metrów i dotrze do celu. Starł pot z czoła i ostatni kawałek pokonał spacerkiem. Takie dni jak ten wabiły młodych chłopców do zawodu marynarza. Widok morza i skąpanej w słońcu linii brzegowej należał do rzadkości. Rzeczywistość tworzyły wielometrowe fale i podstępne kipiele, siekący deszcz i zawieje śnieżne wykluczające wszelką widoczność.
Przysiadł na kamieniu i zmrużył oczy w ostrym słońcu, które odbijało się w słabych zmarszczkach na wodzie. Spłaszczone głazy wzdłuż brzegu przypominały skamieniałe fale-potwory z najgorszych jesiennych sztormów.
Po kwadransie w polu jego widzenia pojawiła się jakaś postać, początkowo jako niewyraźna sylwetka, potem jako bardziej zdecydowana czerwona plama. Słońce wciąż go oślepiało, więc osłonił oczy dłonią.
Pochyliła się – pewnie żeby zerwać kwiaty – i zahuśtał się koński ogon. To ona.
Puls mu łomotał, aż bolało w piersiach. Dziewczynka dodawała kolejne kwiatki do bukietu, kierując się do skałki, na której siedział. Wzrok miała wciąż spuszczony, pozornie głęboko skupiona na wysuszonych roślinach. Rozejrzał się dyskretnie z nagłą nadzieją, że ktoś jeszcze poszedł w jego ślady i wybrał się w tak piękny dzień na spacer. Wyobraził sobie uniesioną w pozdrowieniu dłoń, lekkie wzruszenie ramion, że to niezwykłe lato chyba się nigdy nie skończy – i to, że sam wstaje, by rozprostować zesztywniałe członki. Uśmiech w stronę dziewczynki i kiwnięcie głową nieznajomemu. A potem, nie oglądając się za siebie, odszedłby spokojnie, po prostu jak miły przechodzień żyjący chwilą.
Ale w pobliżu nikogo nie było. W głębi duszy wiedział też, że nikt się nie pojawi, że o tym, co sobie postanowił, zdecydował los. Dziewczynka zatrzymała się i przyglądała świeżo zerwanym kwiatom. Dotarło do niego stłumione nucenie i poczuł mdłości. Spuścił głowę i powoli policzył od dziesięciu do jednego. Może dziewczynka zawróci, zanim on podniesie wzrok? Dwa, jeden, już.
Spojrzał. Mdłości się nasiliły. Podeszła bliżej. Koński ogon kołysał się z boku na bok, a sukienka czerwona jak dojrzały w słońcu pomidor miękko opływała kruche ciało. Znowu skupiła się na bukiecie, nie zauważając, że nie jest już sama. Wiedział, że jeżeli zmieni pozycję, dziewczynka go odkryje. Jedno ciche chrząknięcie i w mgnieniu oka zawróci. Ale język przyrósł do podniebienia, a ramiona i nogi nabrały wagi ołowiu. Obserwował czerwoną sukienkę i wydawało mu się, że dziewczynka rozpływa się w powietrzu jak miraż. Twarz i kończyny stopiły się w jedno, zmieniając ciało w bezkształtną masę. Tylko czerwień porażała ostrością. A potem pojawiła się z całą wyrazistością – drobna dziewczyneczka z kwiatkami w ręce – tuż przed nim.

 
Wesprzyj nas