Trylogia “Pęknięta ziemia” N.K. Jemisin to opowieść, którą można odczytywać na wielu różnych poziomach: jako manifest polityczny, traktat filozoficzny, studium socjologiczne lub też jako historię skomplikowanych relacji pomiędzy matką i córką. To jedno z najciekawszych dzieł współczesnej fantastyki, z odwagą przenoszące gatunek na inny poziom i redefiniujące go w odpowiedzi na wyzwania współczesnego świata.


Gdybyś miał moc, by zniszczyć świat, zrobiłbyś to, widząc systemową niesprawiedliwość, zepsucie, zadowolenie nielicznych i nędzę milionów? Czy raczej poświęciłbyś swoje życie, by spróbować go naprawić? Czy ludzkość jest warta ocalenia, czy nie zasługuje na nową szansę? Czy byłbyś po stronie Essun, która uparcie wierzy, że lepszy świat jest możliwy? A może wolałbyś zgodzić się z jej córką, Nassun, że jako anioł zagłady i apokalipsy ma tylko jedną opcję do wyboru. Takie pytania stawia przed czytelnikiem Jemisin, gdy kończy podróż przez Pękniętą Ziemię, zostawiając go z zaproszeniem do rozważań.

“Kamienne niebo”, trzeci tom trylogii “Pęknięta ziemia”, zawiera rozwiązania kluczowych wątków, wyjaśnia większość tajemnic i w finale uderza emocjonalnie. Ogrom tej opowieści, pełnej szczegółów i różnorodnych wątków sprawia, że czytelnik ma wrażenie, że czyta o wydarzeniach, które rzeczywiście rozgrywały się w jakimś odległym wszechświecie. Jemisin stworzyła w pełni funkcjonujący świat, zawierający elementy fantasy i science-fiction, zaludniony przez przedstawicieli różnorodnych społeczności, a natura tego świata została przygotowana do tego, by zapewnić podłoże do przedstawienia pomysłów i idei, będących komentarzem autorki do problemów współczesnej rzeczywistości, tej istniejącej naprawdę, którą wszyscy dobrze znamy.

W kończącym trylogię tomie czytelnik zostaje zaskoczony bogactwem zdarzeń, implikacjami wydarzeń z przeszłości i ostatecznym rozwiązaniem. Oprócz zakończenia opowieści o losach matki i córki, Nassun i Essun, poznajemy w końcu brakujące elementy historii trzeciego z wiodących bohaterów, zjadacza kamieni Hoi, sięgającej czterdzieści tysięcy lat wstecz, do źródeł cywilizacji, utopijnego systemu i społeczeństwa, okrutnego i zmierzającego uparcie do samozniszczenia. W ciągu kolejnych tysiącleci, gdy Ziemię cyklicznie nawiedzają trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów i inne kataklizmy, znaczenia nabierają umiejętności osób zdolnych manipulować siłami natury w ten sposób, by złagodzić katastrofalne skutki aktywności skorupy ziemskiej. I mimo, że Górotwory ratują świat i staną się niezbędni dla jego przetrwania, przez wieki będą traktowani jako niebezpieczni odmieńcy, niewolnicy i wyrzutki, którym przeznaczony jest los ciemiężonych.

Sercem tej powieści jest ucisk i zniewolenie, a jej duszą – macierzyństwo, rodzicielstwo i więź między matką a córką – czysta i piękna.

Uniwersum przedstawione w cyklu “Pęknięta Ziemi” odzwierciedla świat, w którym dzisiaj żyjemy, pośród otoczki science-fiction autorka pokazuje uprzedzenia, rasizm i ludzi pełnych nienawiści. Sercem tej powieści jest ucisk i zniewolenie, a jej duszą – macierzyństwo, rodzicielstwo i więź między matką a córką – czysta i piękna. Jemisin udowadnia, jak ważna – już od dzieciństwa – jest miłość, pozytywny stosunek do przyjaciół, rodziny, a nawet nieznajomych, przypadkowych współmieszkańców.

Jemisin w powieści odnosi się do ponadczasowych idei, pokazując je w kontekście postaw dominujących we współczesnym realnym społeczeństwie. To mocny głos, autorka nie idzie łatwą drogą, nie pomija problemów trudnych: niewola, odmienność, lincz i samosąd; przeciwstawiając tym negatywnym aspektom życia społecznego wartości pozytywne: rodzicielstwo, macierzyństwo, miłość, nadzieję i wiarę w człowieka. “Wszyscy jesteśmy ludźmi. Każdy z nas … czy to zjadacz kamieni, rogga czy nieruchomy.” – mówi jeden z bohaterów.

“Pęknięta Ziemia” to znakomity cykl powieściowy i wielkie osiągnięcie Jemisin, zawierająca wiele elementów wysokiej jakości fikcji, wszystko, co najlepsze w szeroko pojętej fantastyce – okrutne, ale mimo wszystko wspaniałe i niesamowite uniwersum, ze strukturą społeczną odzwierciedlającą nasz własny świat, ze wszystkimi jego niedostatkami i problemami. Na uwagę zasługuje zwłaszcza niezwykła wyobraźnia autorki, umiejętność opowiadania historii i budowania świata, konstruowania fantastycznie skomplikowanych postaci i budowanie napięcia za pomocą wstrząsających światem wydarzeń. Jej proza pełna jest surowych emocji i głębokich, złożonych uczuć, przedstawionych w sposób sprawiający, że czytelnik doświadcza ich mocy całym sobą. Tomasz Wojciechowski

N.K. Jemisin, Pęknięta Ziemia. Tom 1. Piąta pora roku, Przekład: Jakub Małecki, Wydawnictwo SQN,
Premiera: 23 listopada 2016
 
N.K. Jemisin, Pęknięta Ziemia. Tom 2. Wrota obelisków, Przekład: Jakub Małecki, Wydawnictwo SQN,
Premiera: 14 czerwca 2017
 
N.K. Jemisin, Pęknięta Ziemia. Tom 3. Kamienne niebo, Przekład: Jakub Małecki, Wydawnictwo SQN,
Premiera: 14 marca 2018
 
 

Pęknięta ziemia – Kamienne niebo

N.K. Jemisin
Pęknięta Ziemia. Tom 3. Kamienne niebo
Przekład: Jakub Małecki
Wydawnictwo SQN
Premiera: 14 marca 2018
 

Dla tych, którzy przetrwali: oddychajcie.
Właśnie tak. Jeszcze raz. Dobrze. Idzie wam dobrze.
A nawet jeśli nie, przynajmniej żyjecie. To już sukces.

PROLOG

KIEDY BYŁEM SOBĄ

Czas ucieka, moja mała. Zakończmy początkiem świata, dobrze? Tak. Zakończmy właśnie tym.
To dziwne. Moje wspomnienia są jak owady zatopione w bursztynie. Te nieruchome, od dawna zapomniane istnienia nie zachowały się w dobrym stanie. Po większości pozostała tylko jakaś noga, jakiś kawałek skrzydła albo część tułowia – całość można odwzorować tylko na podstawie fragmentów, przysłoniętych na dodatek licznymi, nieregularnymi pęknięciami. Kiedy skupiam się na tych wspomnieniach, widzę twarze i zdarzenia, które powinny coś dla mnie znaczyć… ale nic nie znaczą. Osobą, która widziała te twarze i brała udział w tych wydarzeniach, jestem ja, a jednocześnie wcale nie ja.
Byłem wtedy kimś innym, tak samo jak Bezruch był czymś innym. Wtedy i teraz. Ty i ja.
Wtedy. Wtedy ląd był trzema lądami, znajdującymi się w tym samym miejscu, w którym kiedyś pojawi się Bezruch. Na skutek kolejnych Sezonów powstanie więcej lodu na biegunach, zmniejszając morza i powiększając wasze „Arktykę” i „Antarktydę”, które będą się stawać zarazem coraz zimniejsze. Ale później… to znaczy teraz, bo wspomnienie tamtych czasów wydaje się teraźniejszością… właśnie to mam na myśli, mówiąc, że to dziwne…
Teraz, w czasach przed Bezruchem, daleka północ i dalekie południe to przyjazne tereny uprawne. To, co znacie dziś pod nazwą Zachodniego Wybrzeża, to głównie bagna i lasy deszczowe, które wyginą w przyszłym stuleciu. Część Nomidlatów w ogóle jeszcze nie istnieje; tereny te powstaną z lawy wulkanicznej stygnącej tam przez tysiące lat erupcji. A obszar, który stanie się Palelą? Również go jeszcze nie ma. Na dobrą sprawę nie są to wielkie zmiany, ale przecież jeśli spojrzeć na to pod kątem tektoniki, od tego teraz nic nas właściwie nie dzieli. Pamiętaj, że kiedy mówimy, że „świat się skończył”, zazwyczaj kłamiemy. Planeta ma się dobrze.
Jak zatem nazywamy ten utracony świat, to teraz?
Pozwól, że najpierw opowiem ci o pewnym mieście.
Według waszych standardów miasto to zbudowane jest nieprawidłowo. Rozrasta się w sposób, na jaki żadna nowoczesna wspólnota by nie pozwoliła, ponieważ wymagałoby to budowy zbyt wielu kilometrów muru. Odnogi tego miasta ciągną się wzdłuż rzek i innych życiodajnych akwenów, dając początek innym miastom, niczym pleśń biegnąca wzdłuż żył zdrowego gospodarza. Uznalibyście, że te miejscowości znajdują się zbyt blisko siebie. Że te płodne miasta i ich wijące się potomstwo są ze sobą zbyt silnie powiązane, a ich tereny za bardzo na siebie nachodzą. Lecz każda z tych wspólnot, odcięta od reszty, nie zdołałaby przetrwać.
Czasami miasta-dzieci noszą różne lokalne nazwy, zwłaszcza jeśli osiągają takie rozmiary, że same mogą dawać początek kolejnym miejscowościom, ale jest to trochę sztuczne. Słusznie postrzegasz ich powiązania: mają tę samą infrastrukturę, tę samą kulturę, te same pragnienia i obawy.
Wszystkie miasta są do siebie podobne. Stanowią całość. Ten świat zawiera się we własnej nazwie: Syl Anagist.
Czy jako dziecko Bezruchu potrafisz zrozumieć, do czego zdolny jest kraj? Całe Stare Sanze, pozszywane wreszcie z setek „cywilizacji”, które żyją i wymierają pomiędzy „teraz” a „wtedy”, będzie przy tym naprawdę niczym – zbieraniną ogarniętych paranoją państw-miast i wspólnot, które zdecydują się na współpracę, czasami wyłącznie po to, aby przetrwać. Ach, Piąte Pory Roku ograniczą świat do tak marnych marzeń.
Tu i teraz pragnienia nie mają granic. Mieszkańcy Syl Anagist opanowali siły natury, dostosowali życie do własnych kaprysów i zgłębili tajemnice nieba do tego stopnia, że znudzili się nimi i skierowali swoją uwagę ku ziemi. Syl Anagist żyje, ach, jak bardzo żyje! Ulice są ruchliwe, handel kwitnie, a konstrukcja budynków wymykałaby się waszemu pojmowaniu. To budynki o ścianach z wzorzystych błon, które ledwie widać pod warstwami liści, mchu, trawy oraz kiści rozmaitych bulw i owoców. Ponad niektórymi dachami łopoczą żagle, które w rzeczywistości są olbrzymimi grzybiastymi kwiatami. Ulice pełne są obiektów, w których nie rozpoznalibyście pojazdów, ale które rzeczywiście służą do przemieszczania się i transportu. Niektóre poruszają się na kończynach niczym masywne stawonogi. Inne stanowią otwarte platformy sunące na dywanie rezonansowego potencjału. Ech, przecież tego nie zrozumiesz… Niech ci zatem wystarczy, że te pojazdy unoszą się kilka centymetrów nad ziemią. Nie ciągną ich żadne zwierzęta. Nie napędza ich para ani żadne związki chemiczne. Gdyby jakieś zwierzę albo dziecko znalazło się pod takim pojazdem, na chwilę przestałoby istnieć, ale po drugiej stronie pojawiłoby się z powrotem. Nikt nie uważa czegoś takiego za śmierć.
W samym sercu miasta jest jednak coś, co mogłabyś rozpoznać. Jest to najwyższy i najjaśniejszy obiekt w promieniu wielu kilometrów – w ten czy inny sposób prowadzi do niego każda droga i każde torowisko. To twój stary przyjaciel: ametystowy obelisk. Nie unosi się w powietrzu – jeszcze nie. Tkwi, niezupełnie nieruchomy, w swoim gnieździe. Co jakiś czas pulsuje w sposób, który po wydarzeniach z Allia powinien być ci znajomy. Jest to jednak zdrowszy puls; ametyst nie jest jeszcze tym zniszczonym, umierającym głazem, który widziałaś. Jeśli jednak podobieństwo przyprawia cię o dreszcz, to wiedz, że nie bez powodu.
W centrum każdego większego węzła Syl Anagist na wszystkich trzech kontynentach znajduje się obelisk. Powierzchnia ziemi usiana jest tymi dwustoma pięćdziesięcioma sześcioma pająkami w ich dwustu pięćdziesięciu sześciu pajęczynach – karmią one wszystkie większe miasta i same się nimi posilają.
Możesz myśleć o nich jak o sieciach życia. Bo życie w Syl Anagist jest święte.
A teraz wyobraź sobie ośmiokątny kompleks budynków, który otacza ametyst. Cokolwiek wymyślisz, będzie znacznie odbiegać od stanu faktycznego, ale wyobraź sobie coś ładnego i to wystarczy. Przyjrzyj się ścianie budynku położonego na pochyłym zboczu pagórka – tej za południowo-zachodnią krawędzią obelisku. W kryształowych oknach nie ma poprzeczek ani słupków, ale pomyśl o biegnących po nich ciemniejszych niciach materiału. To efekt parzydełkowania, popularnej metody wzmacniania okien; zabezpieczenia te znajdują się jednak tylko na zewnętrznej stronie szyb i mają na celu powstrzymywanie potencjalnych intruzów. Gdy się ich dotknie, wywołują ból, ale nie zabijają (życie w Syl Anagist jest święte). Wewnątrz nie ma straży. Strażnicy są zbędni. Fulcrum nie jest pierwszą instytucją, która poznała odwieczną prawdę na temat ludzkości: nie warto ustawiać straży jeśli można przekonać ludzi, aby sami pilnowali murów swojego więzienia.
A to jest właśnie cela w pięknym więzieniu.
Wiem, wcale tak nie wygląda. Znajduje się tu piękny mebel, który mogłabyś nazwać kanapą, choć nie ma oparcia i składa się z kilku osobnych, połączonych ze sobą części. Pozostałe meble na pewno byś rozpoznała: w każdym społeczeństwie ludzie potrzebują stołów i krzeseł. Widok z okna rozciąga się na ogród położony na dachu jednego z sąsiednich budynków. O tej porze dnia ogród chwyta promienie słońca przenikające przez wielki kryształ, a rosnące tu kwiaty posadzono specjalnie z myślą o tym zjawisku. Fioletowe światło barwi ścieżki i rabaty, a kwiaty wydają się lekko lśnić. Niektóre z tych drobnych kwiatowych światełek co jakiś czas przygasają, co sprawia, że cały ogród wydaje się migotać niczym nocne niebo.
A oto chłopiec obserwujący to migotanie przez okno.
Właściwie to już młody mężczyzna. Dojrzały w jakiś nieokreślony sposób. Nie do końca krępy w swojej formie, raczej „nabity”. Ma szeroką twarz o wydatnych kościach policzkowych i drobnych ustach. Wszystko w nim jest białe: skóra, włosy, oczy i całe elegancko udrapowane ubranie. W pokoju też wszystko jest białe: meble, dywany i podłoga pod nimi. Ściany wykonane są z bielonej błony i nic na nich nie rośnie. Kolory znajdują się tylko za oknem. W tym sterylnym pomieszczeniu tylko chłopiec widoczny we fioletowym świetle zza szyby przejawia oznaki życia.
Tak, ten chłopiec to ja. Nie pamiętam jego imienia, ale przypominam sobie, że składa się ono ze zbyt wielu zardzewiałych liter. Przyjmijmy więc, że brzmi ono Houwha – wypowiada się je tak samo, ale zawiera w sobie kilka dodatkowych, niemych głosek i ukrytych znaczeń. Jest bardzo podobne, a jednocześnie odpowiednio symbolizuje…
Ach, jestem bardziej rozzłoszczony, niż powinienem. Fascynujące. Zmieńmy więc temat na mniej drażliwy. Powróćmy do teraz, które nadejdzie, i do zupełnie innego tutaj.
To teraz jest czasem Bezruchu, na którym wciąż pobrzmiewa echo Pęknięcia. To tutaj nie jest samym Bezruchem, ale grotą położoną tuż nad zbiornikiem lawy olbrzymiego wulkanu. Jest sercem wulkanu, jeśli lubisz i rozumiesz metafory – jeśli nie, przyjmijmy, że jest głębokim, ciemnym i niestabilnym pęcherzem pośród skał, które nie ostygły zbytnio przez tysiące lat, od czasu, kiedy Ojciec Ziemia poruszył je po raz pierwszy. Wewnątrz tej groty stoję ja, częściowo połączony z bryłą skały, aby móc lepiej wyczuwać drobne poruszenia ziemi i poważniejsze zmiany poprzedzające kataklizm. Nie muszę tego robić. To, co zacząłem, jest jednym z najmniej możliwych do powstrzymania procesów, jakie można sobie wyobrazić. Mimo wszystko rozumiem, jak to jest być samotnym w momencie zagubienia, strachu i niepewności co do przyszłych wydarzeń.
Nie jesteś sama. Nigdy nie będziesz, chyba że tak postanowisz. Wiem, co tak naprawdę liczy się tutaj, podczas końca świata.
Ach, moja kochana. Apokalipsa to rzecz względna, nieprawdaż? Kiedy ziemia drży, dla zamieszkującego ją życia oznacza to zagładę, natomiast Ojca Ziemi nie dotyka w ogóle. Śmierć mężczyzny jest katastrofą dla dziewczynki nazywającej go kiedyś ojcem, ale przestaje mieć znaczenie, jeśli dziewczynka ta nazywała go potworem tyle razy, że określenie to trwale do niego przylgnęło. Bunt niewolnika jest niczym dla ludzi, którzy o nim czytają. To tylko drobne słowa na cienkim papierze, niszczonym powoli przez tryby historii. („A więc byliście niewolnikami. No i co z tego?”, szepczą. Jakby to nic nie znaczyło). Jednak dla ludzi, którzy żyją podczas buntu niewolników – zarówno dla tych, którzy traktują swoją dominację jako coś oczywistego, jak i dla tych, którzy wolą zobaczyć, jak płonie świat, niż pozostać choćby chwilę dłużej na „swoim miejscu”…
To nie jest metafora, Essun. To nie hiperbola. Ja naprawdę widziałem, jak płonie świat. Nie mów mi o niewinnych ofiarach, o niezasłużonym cierpieniu i o zemście. Jeśli siedziba wspólnoty mieści się ponad linią uskoku, to czy winisz jej mury, kiedy w końcu zgniatają mieszkających tam ludzi? Nie, winisz tych, którzy byli na tyle głupi, by sądzić, że mogą wiecznie przeciwstawiać się siłom natury. Cóż, niektóre światy zbudowane są na wulkanach. Nie płacz, kiedy upadają. Reaguj wściekłością na fakt, że w ogóle je tam wzniesiono.
Teraz opowiem ci więc, jak zakończył się tamten świat, Syl Anagist. Opowiem ci, jak ja go zakończyłem, a przynajmniej na tyle dużą jego część, że musiał się odbudować.
Opowiem ci, jak otworzyłem Wrota i odesłałem Księżyc w dal, uśmiechając się przy tym.
Opowiem ci też, jak później, w ciszy nadchodzącego zniszczenia, wyszeptałem:
Teraz.
Teraz.
A Ziemia odpowiedział szeptem:
Płoń.

1

TY, NA JAWIE I WE ŚNIE

Dobrze. Przypomnijmy to sobie.
Jesteś Essun, jedyny górotwór na całym świecie, który otworzył Wrota Obelisków. Nikt nie spodziewał się po tobie czegoś tak doniosłego. Należałaś kiedyś do Fulcrum, ale nie byłaś tam wschodzącą gwiazdą tak jak Alabaster. Byłaś dzikuską znalezioną w dziczy, wyjątkową tylko dlatego, że miałaś większy talent niż przeciętny rogga. Zaczęłaś dobrze, a jednak szybko przestałaś robić postępy – bez żadnego wyraźnego powodu. Brakowało ci chęci zdobywania kolejnych osiągnięć, a przynajmniej tak właśnie seniorzy lamentowali za zamkniętymi drzwiami. Rozwijałaś się zbyt szybko jak na sztywne ramy Fulcrum. One cię ograniczały.
Ale to dobrze, bo w przeciwnym razie nie poluzowaliby ci tak smyczy, wysyłając cię na misję z Alabastrem. On zardzewiale ich przerażał. Ty jednak… uważali, że jesteś jednym z bezpiecznych, odpowiednio złamanych i wyszkolonych do posłuszeństwa górotworów, którym nie zdarza się przypadkowo obracać w pył całych miast. A to dobre! Ile miast do tej pory obróciłaś w pył? Jedno po części celowo, trzy inne przypadkiem, ale czy ma to jakiekolwiek znaczenie? Na pewno nie dla zmarłych.
Czasami wyobrażasz sobie, że to wszystko się nie dzieje. Że nie wpadasz w granatowy obelisk w Allia, a zamiast tego obserwujesz radosne ciemnoskóre dzieci bawiące się na czarnej plaży i jednocześnie się wykrwawiasz, bo czarny nóż Stróża śmiertelnie cię zranił. Wyobrażasz sobie, że nie zostajesz zabrana do Meov przez Antymonę, lecz wracasz do Fulcrum, aby urodzić tam Korunda. Straciłabyś go po urodzeniu i nigdy nie miałabyś Innona, ale prawdopodobnie obaj by teraz żyli. (Pytanie tylko, czy życie Koru w węźle w ogóle można byłoby nazwać życiem). W ten sposób nigdy jednak nie trafiłabyś do Tirimo, nigdy nie urodziłabyś Uchego, aby później umarł pod ciosami ojca, nigdy nie wychowałabyś Nassun, aby później została przez tego ojca porwana, i nigdy nie zniszczyłabyś swoich sąsiadów, którzy próbowali cię zabić. Gdybyś tylko pozostała w swojej klatce, ocaliłabyś tak wiele istnień. Albo gdybyś posłusznie umarła.
A teraz i tutaj, wolna od uporządkowanych, niezmiennych reguł Fulcrum, mogłabyś stać się wielka. Ocaliłaś mieszkańców Castrimy kosztem samej Castrimy; była to niewielka cena w porównaniu z ceną krwi, którą wyegzekwowałaby wroga armia, gdyby udało jej się wygrać. Odniosłaś zwycięstwo, uwalniając skoncentrowaną moc tajemnego mechanizmu starszego niż cała pisana historia (twojego) świata – a ponieważ jesteś tym, kim jesteś, zdobywając tę wiedzę, zabiłaś Alabastra Dziesięciopierściennika. Nie chciałaś tego. Tak naprawdę podejrzewasz, że to on chciał, abyś to zrobiła. W każdym razie Alabaster nie żyje, a cała ta sekwencja wydarzeń sprawiła, że zostałaś najpotężniejszym górotworem na tej planecie.
Oznacza to również, że twoja nowa pozycja opatrzona została datą ważności, ponieważ dzieje się z tobą to samo, co działo się z Alabastrem: zamieniasz się w kamień. Na razie przemiana objęła tylko twoją prawą rękę. Mogło być gorzej. I będzie gorzej, kiedy następnym razem otworzysz Wrota albo kiedy użyjesz więcej tego dziwnego, srebrnego niegórotwórstwa, które Alabaster nazywał magią. Nie pozostawiono ci jednak wyboru. Masz do wykonania zadanie, co zawdzięczasz Alabastraowi oraz tajemniczej frakcji zjadaczy kamieni, usiłującej po cichu zakończyć pradawną wojnę pomiędzy życiem a Ojcem Ziemią. Zadanie, które musisz wykonać, jest łatwiejszym z dwóch, które cię czekają. Wystarczy złapać Księżyc. Załatać Pęknięcie w Yumenes. Skrócić przewidywany obecnie czas trwania Sezonu z kilku miliardów lat do jakiegoś sensownego okresu, który rasa ludzka miałaby szansę przetrwać. A oprócz tego raz na zawsze zakończyć wszystkie Piąte Pory Roku.
A zadanie, które chcesz wykonać? To odnalezienie Nassun, twojej córki. Odebranie jej człowiekowi, który zamordował twojego syna, a ją przeciągnął przez pół ogarniętego apokalipsą świata.
Tu mam dobrą i złą wiadomość. Ale do Jiji jeszcze dojdziemy.
Tak naprawdę nie jesteś w śpiączce. Stanowisz kluczowy element skomplikowanego układu, który potężna siła wprawiła właśnie w ruch i który awaryjnie zamknięto, nie dając mu odpowiedniego czasu na schłodzenie, to bowiem wymagałoby właściwego tajemnochemicznego stanu oporu i mutagennego sprzężenia zwrotnego. Potrzebujesz czasu, aby… uruchomić się ponownie.
Oznacza to, że nie jesteś nieprzytomna. To bardziej stan pół jawy, pół snu, jeśli w ogóle ma to sens. Jakimś sposobem jesteś świadoma pewnych rzeczy, jak choćby kołysania i okazjonalnych szarpnięć. Ktoś wkłada ci do ust jedzenie i wlewa tam wodę. Na szczęście zachowujesz na tyle przytomności umysłu, by gryźć i przełykać, bowiem koniec świata na pokrytej popiołem drodze to niezbyt dogodny czas na szukanie rurki do karmienia. Jakieś dłonie zakładają na ciebie ubranie, a na biodrach wisi ci coś miękkiego – pielucha. Na to również nie jest najlepsza pora i miejsce, ale najwyraźniej ktoś chce zapewniać ci taką opiekę, a dla ciebie to bez znaczenia. Ledwie to zauważasz. Nie odczuwasz głodu ani pragnienia, a wypróżnianie się nie przynosi ci ulgi. Życie trwa. Nie musi towarzyszyć temu entuzjazm.
W końcu okresy jawy i snu stają się łatwiej rozróżnialne. Aż pewnego dnia otwierasz oczy i widzisz niebo nad głową. Kołyszesz się w przód i w tył. Co jakiś czas widok przesłaniają ci szkieletowate gałęzie. Za chmurami majaczy niewyraźny cień obelisku. Podejrzewasz, że to spinel. Po śmierci Alabastra, na powrót przyjąwszy swoją zwykłą, olbrzymią postać, podąża za tobą niczym wierne szczenię.
Po chwili obserwowanie nieba staje się nudne, obracasz więc głowę i próbujesz zrozumieć, co się dzieje. Poruszają się wokół ciebie sylwetki jak ze snu, obleczone w coś biało-szarego… nie. Nie, mają na sobie zwyczajne ubrania, tyle że pokrywa je popiół. Ludzie noszą po kilka warstw odzienia, ponieważ jest zimno – nie na tyle, by zamarzała woda, ale prawie. Od początku Sezonu upłynęły prawie dwa lata – dwa lata bez słońca. Pęknięcie wyrzuca na tereny wokół równika duże masy ciepła, ale nie rekompensuje to braku olbrzymiej kuli ognia na niebie. Mimo wszystko bez Pęknięcia temperatura byłaby znacznie niższa – poniżej temperatury zamarzania. Dobre więc i to.
W każdym razie jedna z pokrytych popiołem postaci zauważyła chyba, że się ocknęłaś, a może wyczuła ruch twojego ciała. Twarz osłonięta maską i goglami zwraca się na chwilę w twoją stronę. Pomiędzy dwoma idącymi przed tobą osobami padają słowa, których nie rozumiesz. Nie należą do obcego języka – jesteś po prostu ledwie przytomna, a rozmowę zagłusza padający wokół ciebie popiół.
Za tobą również ktoś się odzywa. Odwracasz się i dostrzegasz kolejną zamaskowaną twarz w goglach. Kim są ci ludzie? (Nie przychodzi ci do głowy, że mogłabyś się bać. Tego typu pierwotne odruchy, podobnie jak głód i pragnienie, są w tobie całkowicie stłumione). Następnie coś zaskakuje ci w głowie i nagle rozumiesz: leżysz na noszach, niesionych przez cztery osoby i wykonanych z dwóch kijów oraz rozciągniętej między nimi płachty skóry. Jedna z tych osób woła kogoś, a z pewnej odległości dobiegają inne głosy. Wiele głosów. Wielu ludzi.
Kolejny okrzyk gdzieś z oddali i cztery osoby przystają. Spoglądają po sobie i odkładają cię na ziemię – robią to z taką swobodą i wprawą, że musieli wykonywać ten manewr wiele razy. Czujesz, jak nosze łagodnie osiadają na miękkiej warstwie popiołu, pokrywającej grubszą i twardszą warstwę popiołu, pokrywającą coś, co może być drogą. Następnie cała czwórka oddala się i otwiera jakieś sakwy, rozpoczynając rytuał, który dobrze znasz z miesięcy spędzonych na drodze. Przerwa.

 
Wesprzyj nas