Pierwsze polskie wydanie Powieści “Inwazja z Ganimedesa”. Dla czytelników z lat 60. to pewnie była czysta fantazja, dla nas karykatura czasów, w których żyjemy.


Inwazja z GanimedesaZiemię podbili przybysze z Ganimedesa, obdarzeni zdolnościami telepatycznymi kosmici, którzy wyglądem przypominają wielkie robaki.

Ludzkość bez szczególnego oporu ogłosiła kapitulację i jedynie nieliczne grupy partyzanckie podjęły walkę z okupantem.

Doktor Rudolph Balkani, szef Biura Badań Psychodelicznych, odkrył sposób na pokonanie Ganimedejczyków. Stworzył urządzenie zniekształcające rzeczywistość, dzięki któremu ludzie mogą się wyrwać spod ich telepatycznej władzy.

Niestety, Balkani jest wiernym sługą najeźdźców i nie zamierza pozwolić na to, żeby wynalazek został użyty przeciwko nim.

***

Okupowana Ziemia z powieści Dicka przypomina (…) nowoczesne dystopie, jak seriale Black Mirror czy Opowieść podręcznej, film Elizjum czy powieść Player One. (…) Dla czytelników z lat 60. to pewnie była czysta fantazja, dla nas karykatura czasów, w których żyjemy.
Wojciech Orliński

Philip K. Dick urodził się w 1928 r. w Chicago, lecz większą część życia spędził w Kalifornii. Krótko był studentem Uniwersytetu Kalifornijskiego. Prowadził sklep z płytami i stację radiową. Przeszedł też doświadczenia z narkotykami, które wykorzystywał w swej twórczości. Zmarł w 1982 r. Wydał kilkadziesiąt powieści, z których wiele weszło na stałe do kanonu literatury SF. Był też autorem kilku powieści realistycznych, osadzonych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku. O większości jego rówieśników uhonorowanych Nagrodą Pulitzera czy literacką Nagrodą Nobla niewielu już pamięta, on zaś ma coraz liczniejsze grono wielbicieli, a o jego książkach pisze się doktoraty…

Philip K. Dick, Ray Nelson
Inwazja z Ganimedesa
Przekład: Maciej Szymański
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 27 lutego 2018
 
 

Inwazja z Ganimedesa


1

O trzeciej nad ranem na stoliku nocnym Rudolpha Balkaniego, szefa Biura Badań Psychodelicznych, zadzwonił wideofon. Dzwonił długo, zanim Balkani zareagował, choć – jak to często ostatnio bywało – nie spał już od wielu godzin.
– Tak, tu Balkani.
– Potrzebuję informacji – odpowiedział mu stroskany głos z drugiego końca linii. Balkani od razu go rozpoznał: to był przewodniczący Rady Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych. – Pomyślałem, że moglibyśmy pogadać…
– Byle zwięźle – przerwał mu Balkani. – Jestem chory.
– Słyszał pan transmisję?
– Jaką transmisję? – Balkani podrapał się po zarośniętym podbródku.
– Ultimatum obcych. Nadawali na wszystkich kanałach telewizji i radia…
– Nie zwykłem marnować czasu na rozrywkę w mass mediach – odparł Balkani. – Co zaproponowali?
– „Przynosimy wam pokój. Przynosimy wam jedność”.
– Niech pan mi oszczędzi propagandy. Rozumiem, że żądają bezwarunkowej kapitulacji Ziemi.
– Tak jest. Ale czy pan nie pracuje nad jakimś nowym psychogadżetem, doktorze? Nad bronią, która mogłaby ich zatrzymać?
– To prawda – odparł Balkani lekko ironicznym tonem. – Niestety, zatrzymałaby i nas. Prawdę mówiąc, zatrzymałaby wszystko na tej planecie i w jej okolicach, co tylko posiada własny umysł.
– O ile mi wiadomo, mógłby pan uodpornić niektórych na jej działanie. Na przykład kluczowych przywódców.
– Jeszcze nie. Jedynym antidotum okazać się może radykalna psychoterapia, nad którą pracuję. Ale jeśli tylko da mi pan trochę czasu, a także zastępy, powiedzmy, „ochotników” do udziału w moich eksperymentach, to…
– Musimy ją mieć natychmiast! – warknął przewodniczący Rady Bezpieczeństwa. Po chwili, z wyraźnym trudem, zdołał odzyskać panowanie nad sobą i na jego obliczu na wideofonie znowu malował się spokój. – Co zatem pan doradza?
– Ja nie doradzam – odrzekł Balkani. – Jestem tylko szamanem tego plemienia, nie jego wodzem. Tworzę małe laleczki voodoo, a pańskim zadaniem jest decydować, czy zaczniemy wbijać w nie szpilki. Mimo to chciałbym pana prosić o przysługę.
– Mianowicie?
– Jeśli postanowi pan użyć tej broni, niech pan mi o tym nie mówi. Nie chcę wiedzieć.
To rzekłszy, Balkani przerwał połączenie, przewrócił się na drugi bok i dalej usiłował zasnąć.

– Zbyt niewyspecjalizowani – mruknął Mekkis, spoglądając z niesmakiem na schwytanego człowieka. – Ale gdyby tak poddać ich selektywnej hodowli…
Tuż obok ucha Mekkisa zafurkotał Czasomierz i podpowiedział cicho:
– Panie, lepiej zacznij się szykować na spotkanie z Wielką Radą.
– Tak, tak, oczywiście – odparł Mekkis.
Strzelił długim, smukłym językiem, trafiając w guzik na konsoli obok kanapy. Garderobiani zjawili się niemal natychmiast, gorączkowo ćwierkając między sobą. Mekkis zgarbił się, by ułatwić im zadanie.
Podobnie jak wszyscy przedstawiciele ganimedejskiego gatunku dominującego, był istotą beznogą i bezręką, z grubsza przypominającą wyglądem wielkiego robaka. Nie potrzebował własnych kończyn. Jego rękami i nogami byli wasale; był to jedyny cel ich istnienia. Po to przyszli na świat, po to ich wyhodowano.
A teraz pracowicie wzuwali najpiękniejszy, czerwono-pomarańczowy, oficjalny worek na jego długie ciało. Nie wypadało wystąpić w mniej efektownym ubraniu w dniu, który mógł się okazać najważniejszy w całej jego karierze administracyjnej. Maleńcy czesacze tańczyli wokół głowy Mekkisa, sprawnie układając długie rzęski, a czyściciele obrabiali językami jego policzki. Raz jeszcze spojrzał na pojmanego człowieka. Nieszczęśnicy, pomyślał. Trzeba było nie przyciągać naszej uwagi swoją obecnością w tym systemie.
Osobiście uważał, że ta wojna była błędem, ale cóż – stało się.
– Za późno na łzy – wymamrotał do siebie. – Ale bycie wasalem chyba nie jest takie złe, co, przyjaciele?
– Nie, nie, jest całkiem w porządku – zaćwierkał różnorodny tłumek wyspecjalizowanych istot, nie przestając krzątać się wokół Mekkisa w mozolnym procesie przygotowań.
– Podbój, okupacja, wchłonięcie – tak się to zawsze odbywa. Pierwsze dwie fazy mamy już za sobą i obyło się bez wielkich problemów… a dziś, jeśli się nie mylę, wchodzimy w fazę trzecią. – I tu właśnie zaczyna się moja rola, dodał w myślach.
Żeby zyskać absolutną pewność, wezwał swoją Wyrocznię.
– Co powiesz o mojej przyszłości? – spytał Mekkis.
– Chodzi o dziś? – upewnił się prekog.
– Tak, mówże wreszcie!
– Zbierają się nad tobą moce ciemności, panie. To dzień twoich wrogów!
Mekkis oblizał nerwowo wargi i spytał:
– A dalej?
– Jeszcze więcej ciemności, głęboki mrok i wreszcie…
O mój dobry panie, ciemność ogarnie nas wszystkich!
Mekkis pogrążył się w niewesołych myślach. Wyrocznia odradzała inwazję na Ziemię; stąd też wziął się i jego sceptycyzm w tej sprawie. Jednakże inwazja zakończyła się sukcesem i niektórzy zaczęli powątpiewać w moc Wyroczni. Być może, dumał Mekkis, przyszłość jest jednak nieodgadniona. Łatwo jest rzucać niekonkretne, przerażające prognozy, których nikt tak do końca nie rozumie, a potem mówić: „Widzicie? Właśnie o to mi chodziło”.
– Te moce ciemności – odezwał się. – Czy mogę jakoś ich uniknąć?
– Dziś? Absolutnie nie. Później – małe szanse. Jeżeli rozwiążesz zagadkę Dziewczyny Znikąd.
– Jakiej znowu Dziewczyny Znikąd? – Mekkis z najwyższym trudem zapanował nad sobą.
– Moje zdolności są ograniczone, a dar widzenia blaknie. Widzę jednak, że z przyszłości nadchodzi coś, czego nie umiem opisać słowami. Jakby olbrzymia otchłań, która próbuje nas wciągnąć. Już teraz jest tak wielka, że zakrzywia strumień czasu. Im bliżej się znajdziemy, tym trudniej będzie jej uniknąć. O panie, tak się boję! Nigdy dotąd nie czułem strachu, a teraz przytłacza mnie groza.
W żaden sposób nie uniknę dziś nieszczęścia, pomyślał Mekkis, więc równie dobrze mogę mu wyjść na spotkanie, nie krzywiąc się i nie blednąc. Nie umiem kontrolować przeznaczenia, ale mogę kontrolować własne reakcje.
Machnięciem języka przywołał tragarzy i wyruszył w stronę Sali Wielkiej Rady.

Na ścianie Sali Wielkiej Rady wisiał ogromny zegar. Wszyscy, który przynależeli do tak zwanej Frakcji Postępowej, zasiadali właśnie po tej stronie sali – pod zegarem. To właśnie oni, frakcja zegara, parli ku wojnie z Ziemią. Ci, którzy zasiadali po przeciwległej stronie, konserwatyści albo antyzegarowcy, bez powodzenia sprzeciwiali się tym planom. I właśnie do tej frakcji należał Mekkis.
Gdy jak zawsze z pompą pojawił się w Sali, przekonał się, że po konserwatywnej stronie nie ma nikogo – wszyscy zgromadzili się wokół przywódcy frakcji zegara. Kiedy tragarze postawili go na grubym, miękkim dywanie, był oszołomiony i w pierwszej chwili nie mógł się ruszyć.
Wcześniej jednak złożył sobie w duchu moralną przysięgę, więc niespiesznie i jakby z bólem ruszył ku niszy po stronie antyzegarowców. Dotarłszy na miejsce, samotny i zgarbiony w formalnej pozie oczekiwania, powiódł wzrokiem po sędziwych idiotach z ławy. Nie mógł się uwolnić od rozważań o ciemności, która miała się czaić tuż-tuż.
Wygrali wojnę, myślał, a to daje im dobry punkt podparcia: mogą wmanewrować elektorów w ratyfikowanie wszelkich spisków, które sobie wymarzą. Jednakże ja się nie poddam. I nie będę wydawał rozkazów. Będę tylko ich wykonawcą.
Zauważywszy jego przybycie, elektorzy przystąpili do kolejnego punktu tej jakże istotnej sesji.
– Pod twoją nieobecność – nadszedł komunikat od Zbiorowego Umysłu – rozpoczęliśmy procedurę podziału władzy nad Terranami. Naturalnie i tobie przypadnie w udziale stosowne terytorium; nie zostałeś pominięty.
– Którą to parcelę przeznaczyliście dla mnie? – odparł Mekkis ze stosowną dozą ironii.
Nie miał wątpliwości, że najmniej wartościowy skrawek, smętne resztki planetarnego łupu. Wyczuwał poprzez Zbiorowy Umysł sardoniczne rozbawienie Wspólnoty i wiedział, że to on jest obiektem drwiny: zebrani wyraźnie radowali się jego frustracją i bezradnością.
– Podajcie mi nazwę parceli – rzucił, zbierając siły, by przyjąć z godnością nawet najbardziej obelżywą ofertę.
– W twój zarząd – oznajmił z nieskrywaną satysfakcją główny elektor – oddajemy parcelę Tennessee.
– Pozwólcie, że zasięgnę informacji – odparł Mekkis i nawiązał telepatyczną łączność z bibliotekarzem w swojej rezydencji.
Chwilę później w jego umyśle pojawiły się obrazy, szczegółowy opis, dane statystyczne oraz mapa parceli. I jej wycena.
Mekkis zasłabł.

Gdy się ocknął, leżał w sali audiencyjnej w rezydencji kardynała majora Zency’ego. Ktoś życzliwy przetransportował go do domu przyjaciela.
– Próbowaliśmy cię przygotować – powiedział Zency. Leżał nieopodal, zwinięty w szykowny kłębek. – Chcesz wody i lautu? Otrzeźwią cię.
– Pnagdrule – zaklął siarczyście Mekkis.
– Cóż, pożyjesz jeszcze wiele lat. Prędzej czy później…
– Przepracowałem całe życie. – Spróbował unieść przednią część ciała i zachować równowagę. – Nie pojadę tam. Zrezygnuję ze służby publicznej.
– Wtedy już nigdy… – zaczął Zency.
– Nie chcę już nigdy wchodzić do Wspólnoty – przerwał mu znowu Mekkis. – Zamieszkam na satelicie. Samotnie. – Czuł się fatalnie, jakby nadepnęła go jedna z tych wielkich, a przecież niższych, niezgrabnych, dwunożnych form życia. – Proszę, daj mi pochłeptać.
Gorliwy sługa z domostwa Zency’ego niemal natychmiast postawił przed nim wypolerowaną, ozdobną misę. Mekkis chłeptał z zamkniętymi oczami, bez przekonania, a Zancy przyglądał mu się z troską.
– W tej parceli – odezwał się po chwili – roi się od niespacyfikowanych Negrów. Wysoko w górach kryją się też hordy Indian Chipua i Chawkta. To kloaka wszystkich podbitych królestw. A oni o tym wiedzą; tylko dlatego mi ją powierzyli. Celowo! – Zasyczał w najzupełniej bezskutecznej furii. – Jeszcze wody – rzucił, spoglądając na służącego, beznadziejnie niższą istotę, która zbliżyła się czym prędzej.
– Być może – zasugerował taktownie kardynał major Zency – to komplement z ich strony. Dostałeś parcelę, w której naprawdę jest wiele do zrobienia… To właściwie jedyny obszar, którego nasze siły zbrojne nie zdołały zneutralizować. Wygląda na to, że władza się poddała, przekazuje ci najtrudniejsze zadanie, którego nikt inny nie potrafi wykonać.
Mekkis drgnął mimowolnie. Ta opcja, choć zalatywała litościwą racjonalizacją, nieco go pobudziła. Rozważał ją zresztą już wcześniej – i odrzucił z przyczyn etycznych. Lecz Zency, którego szanował, zdjął z niej brzemię, otworzył ją na nowo. Mimo to Mekkis nie chciał tego zadania. Jakim cudem miałby osiągnąć sukces tam, gdzie wojskowi ponieśli klęskę? Miał jeszcze w pamięci strzępy doniesień o Negrach z Tennessee, partyzantach służących pod rozkazami fanatycznego i zdolnego przywódcy, Percy’ego X, który skutecznie unikał wszelkich homotropowych pułapek przygotowanych specjalnie dla niego. Oczyma wyobraźni widział już swoją konfrontację z tym człowiekiem, bo przecież należało się spodziewać, że Rada zażąda realizacji w Tennessee, jak we wszystkich innych parcelach, standardowego programu podboju: zniszczyć lokalną strukturę władzy i zastąpić ją marionetkowym władcą.
– Powiedz im – zwrócił się do kardynała majora – że jestem chory. Że połknąłem zbyt duże jajo gorka i utknęło gdzieś w moim przewodzie pokarmowym. Że będę miał szczęście, jeśli nie pęknę – pamiętasz, co spotkało Cpogrba w zeszłym roku, gdy zeżarł bodaj cztery jaja gorka za jednym posiedzeniem? To był widok: kawałki Cpogrba we wszystkich kątach jadalni!
Wspomnienie na chwilę obudziło w nim cieplejsze uczucia: wspomnienie o pięknym, myślowym zjednoczeniu Wspólnoty, o zbiorowym poczuciu radości i przyjemności, bez emanacji ponurego poczucia obowiązku ze strony samego jądra wielomózgowego umysłu – ławy elektorów i potężnych jednostek zasiadających pod zegarem.
– Spójrz na to inaczej – poradził mu kardynał major. – Jeżeli odniesiesz sukces, twój wojskowy poprzednik wyjdzie na durnia. Prawdę mówiąc, cała frakcja militarna wyjdzie na durniów.
– To prawda – odparł wolno Mekkis.
W jego umyśle pomału formował się plan. W tej chwili Tennessee było kotłem mniej lub bardziej autonomicznych, feudalnych organizmów, skupionych wokół co bardziej rzutkich właścicieli plantacji czy faktorii handlowych – tak było, odkąd rozpadł się centralny rząd Ziemi. Zadaniem Mekkisa było więc wybranie jednego z owych mikrotyranów i wyniesienie go do rangi suwerena całej parceli, wysoko ponad zazdrosnych konkurentów. Nie była to łatwa misja; bez względu na to, kogo by wybrać, decyzja wzbudziłaby sprzeciw, a nawet nienawiść pozostałych. A gdybym tak, dumał Mekkis, wybrał Percy’ego X? Kto inny byłby bardziej wdzięczny za pełnię władzy, a przez to i bardziej potulny jako marionetka? Naturalnie kupcy-książęta zaraz zaczęliby zajadle gdakać, ale tego należało się spodziewać przy każdym wyborze. Czyżby więc istniał sposób na jednoczesne spacyfikowanie Negrów i Indian, a przy tym rozwiązanie problemu władzy lokalnej?
– To prawda – powtórzył Mekkis, tym razem z nutą nadziei w głosie. Nie myślał już o wycofaniu się.
Prorok z jego sztabu niewątpliwie miał rację: tego dnia pojawiło się na jego drodze coś, czego należało się strzec. On zaś, jak zawsze, nie próbował uników – stawił czoło zagrożeniu.
I jak zwykle dostrzegł rozwiązanie, które mogło mu przynieść korzyść.

 
Wesprzyj nas