W książkach Andy’ego Jonesa sprawy rzadko układają się po myśli bohaterów, więc Henry i Zoe poznają się siedem miesięcy po tym, jak ich światy wywróciły się do góry nogami…


Kłopot z Henrym, problem z ZoeHenry’ego i Zoe łączy więcej niż im się wydaje; oboje chcieliby się odciąć od przeszłości grubą kreską.

Henry porzuca narzeczoną – w przeddzień ślubu w małym miasteczku, w którym oboje się wychowali. Henry zaczyna nowe życie w Londynie.

Zoe boryka się z mieszanymi uczuciami po tragicznej śmierci chłopaka – Andy’ego – znajduje pierścionek zaręczynowy, którego ten nie zdążył jej wręczyć i zaczyna rozpamiętywać wspólnie spędzone chwile. Postanawia więc wyjechać z Londynu na drugi koniec świata (ostatecznie decyduje się na Tajlandię) i tam dowiedzieć się, czego tak naprawdę chce od życia.

Gdyby Henry i Zoe poznali się rok wcześniej, pewnie ułożyłoby się między nimi inaczej.

Ale w książkach Andy’ego Jonesa sprawy rzadko układają się po myśli bohaterów, więc Henry i Zoe poznają się siedem miesięcy po tym, jak ich światy wywróciły się do góry nogami.

Andy Jones
Kłopot z Henrym, problem z Zoe
Przekład: Anna Zielińska
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 15 lutego 2018
 
 

Kłopot z Henrym, problem z Zoe


Część pierwsza

Henry

Pytanie, które odbiera mu sen

Pytanie, które odbiera mu sen…
Co gorsze: wziąć ślub z niewłaściwą kobietą czy złamać jej serce na oczach stu dwudziestu ośmiu gości?
A może to odpowiedź nie pozwala mu zasnąć?
Tak czy owak, już za późno. Sprawdza czas w telefonie – 2.48 nad ranem; do chwili, gdy wypowie sakramentalne „tak”, zostało niecałe dziesięć godzin. Porobią mu się wory pod oczyma, myśli, no i matka – miejscowa fryzjerka i domorosła kosmetyczka – na pewno nie będzie zachwycona. Od sześciu tygodni w każdą niedzielę cierpliwie poddawał się jej bezwzględnym zabiegom pielęgnacyjnym, a teraz ta cała robota pójdzie na marne.
W tamtych tygodniach po oświadczynach Henry zrezygnował z pracy w jednym z pięciu największych miast Zjednoczonego Królestwa i wrócił na głęboką prowincję dzieciństwa. Otworzył praktykę stomatologiczną i zamieszkał w swoim dawnym pokoju nad pubem rodziców. W ubiegłą niedzielę matka nałożyła mu ostatnią, „wygładzającą” maseczkę.
– Aż dziw, że się nie spedalił – rzuca ojciec, który wypełnia sobą futrynę drzwi do salonu i wygląda niczym podupadłe bożyszcze kobiet ze starych filmów: muskularne ramiona splecione nad wydatnym brzuchem, wyraziste, nadal błyszczące oczy w zmęczonej twarzy, przerzedzone, lecz ciągle czarne, uczesane na Presleya włosy ze starannie wymodelowanym czubem.
– Po co przyszedłeś? – naskakuje na niego matka, rozprowadzając zieloną papkę na twarzy Henry’ego.
– Muszę do kibelka.
– Jezu – wzdycha. – Dzięki za informację.
– Pytałaś.
– A męska toaleta na dole?
– Już ci mówiłem, zimno tam jak w psiarni.
– Bo nie naprawiłeś okna.
– Powiedziałem, że to załatwię.
– No, powiedziałeś i palcem nie kiwnąłeś, stara śpiewka.
Ojciec rozplata ramiona i zbywa jej uwagę machnięciem ręki. Ten były bokser i lokalny celebryta z miejsca, gdzie stoi, nie widzi ekranu wyciszonego telewizora, na którym Clark Gable właśnie podnosi kieliszek z cocktailem. Henry obserwuje, jak gniewny grymas na twarzy matki zastępuje rezygnacja, gdy wodzi spojrzeniem z ojca na ekran i z powrotem.
Henry siedzi z głową odchyloną na oparcie wytartej kanapy.
– Zajmę się tymi beczkami, jak tylko się to skończy – obiecuje ojcu spod sztywniejącej maski.
– Jeszcze sobie złamiesz paznokietek – mruczy ojciec.
– Zostaw go w spokoju – odwarkuje matka.
– Zostawię, jak ty go zostawisz.
Ojciec kręci głową i znika w korytarzu. Matka wygładza glinkę na grzbiecie nosa Henry’ego i wzdycha.
– Twój biedny nos – mówi. – Biedny, biedny nosek.
Henry (dostał to imię po brytyjskim bokserze wagi ciężkiej, któremu udało się rzucić na deski Muhammada Alego) wie, że po jego narodzinach matka dwukrotnie poroniła, zanim pogodziła się z myślą, że nie będzie mieć córki. To on siadywał obok mamy na tej samej wysłużonej kanapie w miejscu nieziszczonej dziewczynki (miała nosić imiona Priscilla Agatha) i oglądał z nią Stąd do wieczności, Garsonierę, Dziewczynę Piętaszka i mnóstwo innych filmów.
– Zrobisz z niego mięczaka – wytykał matce ojciec.
– Uczę go, jak być prawdziwym mężczyzną – kontrowała Sheila.
I tak: ojciec ciągał Henry’ego do klubu bokserskiego, a matka sadzała go przed telewizorem, i żadne z rodziców nie było gotowe wybaczyć temu drugiemu szkód wyrządzonych synowi – złamanego nosa, przeciętego łuku brwiowego, babskiego gustu filmowego. Czasami wzajemne pretensje wylewały się podczas rutynowych sprzeczek, a czasem (matka podchmielona, ojciec po odpowiedniej liczbie drinków w pustym już barze) eskalowały do potwornych awantur.
Widział tamte zdjęcia: Clive Smith, zwany Duże Buty, męski i pewny siebie obejmuje w pasie dziewczynę. Są dla siebie stworzeni, mawiali ludzie.
To prawda, zupełnie jakby oboje zostali zaprojektowani przez tego samego wytwórcę zabawek – wystrugał ich sztywnych i kruchych, bez ruchomych części.
Idealnie dobrana para.
O Henrym i April wszyscy mówią to samo. Wyglądają jak cukrowe figurki nowożeńców na trzypiętrowym weselnym torcie. On i April się nie kłócą. Owszem, zdarza im się miewać odmienne zdanie i czasem się posprzeczają, ale rzadko dochodzi między nimi do większych spięć. A już na pewno daleko im do awantur, jakie urządzają jego rodzice.
No właśnie, czy brak kłótni to dostateczny powód, żeby brać ślub?
Przyszły pan młody wierci się w łóżku – niewygodnym, wąskim łóżku w zamku zaadaptowanym na dom weselny, gdzie niedługo odbędzie się przyjęcie ślubne. Mieszkają niecałe pięć mil od tego miejsca, ale April uparła się, że impreza ma być w zamku, a tatuś niczego nie odmówi swojej księżniczce. Czternastowieczna budowla, przeznaczona na wesela, konferencje, wyjazdowe imprezy korporacyjne, ma dwa skrzydła; rodzina panny młodej ulokowała się w jednym, pana młodego w drugim. Wszystko tak urządzone, aby przypadkiem oba klany nie spotkały się przed wielkim wydarzeniem.
Co za pomysł.
Henry w kółko zadaje sobie to samo pytanie. Czy powinieneś wziąć ślub z kimś, kogo lubisz? Z piękną dziewczyną, którą znasz od czternastego roku życia i która ciebie kocha… czy powinieneś się żenić, skoro serce i trzewia mówią ci, że jej nie kochasz? Przynajmniej nie tak, jak w filmach. Jak Rhett kochał Scarlett w Przeminęło z wiatrem czy Rick Ilsę w Casablance. Tak, miłość istnieje, ale czy osiąga apogeum? Czy jest absolutem? Czy można kochać bardzo albo tylko trochę? No i na jak długo takie trochę wystarcza – na pięć, dziesięć lat?
Czy powinieneś się z nią ożenić, bo jesteście blisko ze sobą od (mniej więcej) dwunastu lat, bo narzeczona stanowi substytut córki, której twoja matka się nie doczekała, bo obcina włosy w jej salonie fryzjerskim, bo ojciec tej dziewczyny buduje wam dom, w którym macie się zestarzeć i umrzeć? Czy powinieneś z uśmiechem przyrzec: „na dobre i na złe”, gdy czujesz, że ta druga opcja wydaje się bardziej prawdopodobna? Czy powinieneś unieść welon, pocałować pannę młodą w ponętne usta i szepnąć (oczywiście, na tyle głośno, aby cały kościół usłyszał): „Bardzo cię kocham”? Nawet jeśli nie kochasz – przynajmniej nie tak jak Ben kochał Elaine, Calvin Fran czy Walter Hildę. Czy należy tak postąpić, bo wiesz, że wszyscy we wsi cię znają i inne zachowanie nie wchodzi w grę?
Henry, dlaczego teraz? – zastanawia się. Cały ostatni rok to była jedna wielka lawina wycinków z czasopism, próbek materiałów i list spraw do załatwienia. Od trzech miesięcy April ogląda telewizję i robi herbatę, zamiast w papciach, w czółenkach w odcieniu kości słoniowej i sześciocalowymi szpilami wygniata dołki w wykładzinie w domu swojej matki, bo chce rozchodzić te pantofle przed czekającym ją krótkim spacerem nawą i całonocnymi tańcami. Na myśl o tym Henry niemal wybucha śmiechem, choć w problemie, który rozważa, nie ma nic zabawnego.
A co dokładnie chodzi mu po głowie? Może by tak po śniadaniu zapukać do drzwi April, zapytać ją, jak spała, i palnąć: – Słuchaj, tak sobie myślę…
Nie, wykluczone. Nie ma mowy, nie widzi siebie, jak mówi narzeczonej, że właściwie, po zastanowieniu, uważa, iż na dobrą sprawę, patrząc perspektywicznie, oboje będą szczęśliwsi, jeżeli odwołają tę całą imprezę.
Nie pierwszy raz nachodzi go ta czarna myśl. Ona go nęka od miesięcy. Przed dwoma tygodniami leczył kanałowo ząb pani Griffiths i kiedy ona leżała z palcami splecionymi pod biustem, światło lampy stomatologicznej odbiło się w pierścionku zaręczynowym. Kamień zamigotał, a on pomyślał: „To nie to, czego chcę”. I wtedy umysł podsunął mu scenariusz zbyt straszny, aby mógł się do niego świadomie przyznać. April ucięłaby to jednym „nie”. Gdyby jej powiedział, że się waha, nie przyjęłaby tego do wiadomości. Usłyszałby, że jest głuptaskiem; że wątpliwości w tej sytuacji to normalna rzecz; że są dla siebie stworzeni. A może na jego wyznanie zareagowałaby histerycznym szlochem i obudziła druhny i rodziców. Wyrwała ze snu despotycznego ojca i nieco szurniętego brata. Czy Henry naprawdę sobie wyobraża, że oni pozwoliliby mu tak po prostu się zmyć?
Kiedy studiował na uniwersytecie, ludzie pytali: „Skąd jesteś?”. Odpowiadał, wzdychając w duchu, bo rozmówcy nieodmiennie kręcili głowami. Owszem, znali z grubsza te okolice; może nawet odwiedzili któreś z setek miasteczek i wsi tworzących ten upstrzony punkcikami zielony dywan w centralnej Anglii, ale nikt z nich nie trafił do wioski, gdzie Henry chodził do szkoły, po raz pierwszy wdał się w bójkę, po raz pierwszy całował się z dziewczyną. Wieś jest taka mała, że nawet jeśli kogoś nie znasz, zawsze znajdzie się ktoś, kto tego kogoś zna. W społeczności liczącej niecałe dwa tysiące ludzi, nikt nie rozwodzi się tak, aby ktoś o tym nie usłyszał. Czyja córka się puszcza, czyj syn bierze narkotyki, czyj pies wali kupy na chodniku – wszyscy to wiedzą. Kup nowe buty; już tego samego dnia ktoś o tym napomknie wieczorem przy kolacji. Zostaw narzeczoną przed ołtarzem…
Niewyobrażalne.

Pomiędzy ósmą a dziewiątą grupa panny młodej zejdzie na śniadanie do pomieszczenia przy kuchni; o dziewiątej trzydzieści, ani minuty wcześniej, pan młody i jego goście zrobią to samo. Potem Henry będzie miał dwie godziny na ogolenie się, wpięcie spinek w mankiety i punktualne dotarcie do kościoła – trzy minuty jazdy za mniej więcej sześćset funtów wynajętymi zabytkowymi automobilami. Po mszy goście weselni wrócą do zamku na jedzenie, picie, przemowy, tańce, a państwo młodzi będą żyli długo i szczęśliwie. Ja i April będziemy spać razem w łożu z kolumienkami, kochać się, a obudzimy się jako państwo Smithowie. Po śniadaniu April podpisze się w księdze gości (zamaszyste, przechylone w lewo litery: „S” przeplecione przez poprzeczkę „A”). Dopieszcza ten podpis od trzech tygodni. Na koniec kilka fotografii, objęcia, uściski dłoni, łzy, „opiekuj się moją dziewczynką” i w drogę na lotnisko. Dwa tygodnie kolorowych cocktaili i lenistwa nad basenem, może jakaś wycieczka po okolicy i wieczór w modnym klubie. Na pożegnanie butelka szampana wypita na plaży o zachodzie słońca i powrót do klocka z cegły, który wybudował dla nich (teraz już) teść Henry’ego.
April, być może dlatego, że jej wybrańcem jest syn właściciela pubu, woli stare piosenki i tradycyjne melodie. Kiedy oboje byli za młodzi, żeby pić w pubie, Duże Buty dawał im garść drobniaków na szafę grającą. Ulubiona piosenka April to Sweet Home Alabama. Przejście z domu rodziców April do siedziby młodej pary zajmuje tyle samo czasu co odśpiewanie tego przeboju we właściwym tempie od wstępnych riffów po końcowy akord, z uwzględnieniem gitarowych solówek. Z grubsza biorąc, pięć minut.
Ich gniazdko składa się z dwóch sypialni i pokoju dziecięcego.
– Albo gabinetu – zauważył Henry.
– Gabinetu, do czego? – zdziwiła się April. – To pokój dziecięcy. Nie chcesz mieć dzieci?
– Oczywiście, że chcę, ale niekoniecznie tak od razu.
– Jesteśmy ze sobą od dwunastu lat. To pokój dziecięcy.
I koniec dyskusji. Kuchnia jest nowa, jeszcze nieużywana, nowe są łóżka, stoły, krzesła i telewizor. Wszystko stoi na swoim miejscu nieruszane i zbiera kurz.
April zrobiła listę ślubnych prezentów: pościel, garnki, noże, szlafroki dla niego i dla niej. Henry chciał staromodny adapter, April wybrała głośnik bezprzewodowy. Odpuścił, nie kwestionuje potrzeby narzeczonej do panowania w gospodarstwie domowym. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. April jest zabawna, wysportowana i śliczna. Raz na tydzień odwiedza babcię w domu spokojnej starości, zawozi jej kwiaty, zna imiona wszystkich mieszkańców i z powagą wysłuchuje ich pokręconych historii. W każdą niedzielę maluje swojej matce paznokcie u nóg, a ojcu co rano parzy cały termos kawy. Do taty Henry’ego zwraca się jego bokserską ksywą z dawnych czasów i dla żartu kuksa go w brzuch. Poza tym na co dzień pracuje w salonie fryzjerskim jego matki. Obie razem jeżdżą pociągiem do miasta i w centrum handlowym kupują sobie ciuchy. Czasem April bierze zmianę w pubie i zawsze pierwsza zgłasza się do karaoke. No i wyprowadza na spacer psa sąsiadów. Jeżeli potrzebujesz, aby ktoś nakarmił rybki, kiedy będziesz na wakacjach, poproś najładniejszą, najmilszą, najsłodszą dziewczynę we wsi. Komu przeszkadza, że ona chce mieć monogramy na poduszkach? W prezencie zaręczynowym dostali od ojca April cegłę obwiązaną różową wstążką. Stoi teraz na kominku w ich przyszłym domu z dwoma sypialniami i z pokojem dziecięcym.
Rodzice Henry’ego kupili im serwis obiadowy z białej porcelany z niebieskim szlaczkiem na dwanaście osób.
– On buduje dom, my dajemy talerze – podsumowała matka takim tonem, jakby to była wina jej męża.
– Co niby w związku z tym mam zrobić?
– Nie spodziewam się, że cokolwiek zrobisz – zaśmiała się Sheila Smith.
Koszty wesela są powszechnie znane. Kwiaty, jedzenie, zespół, suknia, samochody i cała reszta to siedemnaście tysięcy sześćset czterdzieści sześć funtów. Wszystko pokrył ojciec April. Dom jest wart dziesięć razy więcej.
Henry byłby zadowolony, gdyby dostał toster. Bardziej zadowolony.
– Sami możemy kupić sobie dom – oświadczył, kiedy po raz pierwszy wypłynął tamten temat. – W końcu jestem dentystą.
– A mój tata jest budowlańcem. Każdy robi swoje.
Żadnych krzyków, ciskania przedmiotami, raniących słów. Już trzy tygodnie później oglądali projekt.
– Może byśmy się gdzieś przenieśli – zasugerował Henry.
April, kiedy się dąsa, marszczy nos, jakby coś jej pod nim brzydko pachniało.
– Mamy się przenieść? Niby dokąd?
– Nie wiem, nieważne. Do Chester, Liverpoolu, gdziekolwiek.
– Gdziekolwiek? Skarbie, dlaczego mielibyśmy mieszkać gdziekolwiek? Przecież żyjemy w najlepszym miejscu na świecie.
Miejscowa mantra. Henry’ego uderza myśl, że ludzie, którzy tak twierdzą, zazwyczaj niewiele tego świata widzieli.
– To może Manchester? – próbuje dalej. – Zachwyciłyby cię sklepy w Manchesterze. Wszystko na wyciągnięcie ręki.
– Tam pada.
– Tu też.
April całuje go, ujmując w dłonie jego twarz.
– Hej! – rzuca. – Myślałam, że już ci przeszło.
– Ja tylko… – urywa z westchnieniem.
– Nic dziwnego, że się denerwujesz – tłumaczy April. – To poważny krok. Zostaniemy rodziną, będziemy mieli dzieci i wychowamy je w najlepszym miejscu na świecie. Psy, spacery, rodzina. – Pieczętuje wypowiedź przedłużonym pocałunkiem.
Jaka ona piękna.
– Mój ty przystojniaku – mówi April i jeszcze raz go całuje.
Wskazówki zegara tykają w zamkowej ciszy i pokazują trzecią nad ranem. Henry wysuwa nogi spod pledu. Jest zimno, nakłada więc skarpetki, dżinsy i podkoszulek. Tylko dlatego, że zimno.
Podchodzi do okna, rozsuwa ciężkie, welurowe story i wygląda na dziedziniec. Duży, nisko zawieszony księżyc rzuca dość światła, by wydobyć z mroku zarys drzew i odległych szczytów. „Schodzą ku dolinie”, tak mówią ludzie o wzgórzach, lecz według Henry’ego one drepczą w miejscu, narzekając, że nie mogą się ruszyć.

 
Wesprzyj nas