Góry to nie tylko śnieg, przepaści, granie, potoki, jeziora i pastwiska. Góry to sposób życia. Kolejne kroki, milczenie, czas i właściwa miara.


Osiem górPietro jest dzieckiem z miasta, nieco humorzastym samotnikiem. Jego matka pracuje w poradni rodzinnej na przedmieściach, ojciec jest chemikiem, który każdego wieczoru wraca z pracy przepełniony złością. Choć różni, połączyła ich wspólna pasja – góry. To w nich poznali się i pokochali, i związali ze sobą tak mocno, że nawet rodzinna tragedia nie była w stanie ich rozdzielić.

Gdy odkrywają Granę, maleńką wieś w dolinie u stóp masywu Monte Rosa, czują, że znaleźli swoje miejsce na ziemi. To tam Pietro spędza odtąd wszystkie letnie wakacje i poznaje Bruna, rówieśnika o włosach w odcieniu konopnego sznurka i o szyi spalonej słońcem, który zamiast odpoczywać, musi paść krowy.

W czasie tych letnich miesięcy Pietro zaczyna wędrować po górach ze swoim ojcem, odkrywa tajemnice doliny i opuszczonych budynków, zdobywa strome ścieżki. Wtedy też zawiązuje się jego przyjaźń z Brunonem, która – choć często na odległość – przetrwa bardzo długo.

Paolo Cognetti (ur. 1978 w Mediolanie) – jeden z najbardziej cenionych przez krytykę i kochanych przez czytelników włoskich pisarzy. Opublikował kilka książek, z których poza powieścią “Osiem gór” poświęcił górom także Il ragazzo selvatico (“Dziki chłopak”). Jest redaktorem antologii New York Stories. Powieść “Osiem gór” okazała się jak dotąd jego największym sukcesem – jeszcze przed publikacją prawa sprzedano do 30 państw, a książka została uhonorowana kilkoma ważnymi nagrodami

Paolo Cognetti
Osiem gór
Przekład: Tomasz Kwiecień
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 14 lutego 2018
 
 

Osiem gór


Bądź zdrów! Bądź zdrów i pomny słów,
Że ten się modli szczerze,
Kto szczerze kocha wszelki płód –
Człowieka, ptaka, zwierzę.

S.T. Coleridge, Pieśń o starym żeglarzu,
przeł. J. Kasprowicz

Ojciec miał własny styl chodzenia po górach. Niezbyt medytacyjny – to była jedna wielka zaciętość i brawura. Niezmordowanie parł w górę w ciągłej pogoni za kimś albo za czymś, a gdy szlak mu się dłużył, skracał go sobie, wybierając największą stromiznę. Przy nim nie było mowy o przystawaniu, narzekaniu na głód, zmęczenie czy na ziąb, za to wolno było śpiewać jakąś piękną piosenkę, zwłaszcza podczas burzy albo w gęstej mgle. I z głośnym wyciem puszczać się po szreni.
Matka, która znała go od dziecka, opowiadała, że nawet w tamtych czasach nie czekał na nikogo, cały pochłonięty ściganiem wspinaczy, którzy na szlaku byli wyżej niż on, dlatego potrzeba było mocnych nóg, by zasłużyć na jego zainteresowanie. I ze śmiechem dawała do zrozumienia, że tak właśnie go zdobyła. Sama w późniejszym okresie od forsownych marszów wolała siedzenie na łąkach, zanurzanie stóp w potoku albo poznawanie nazw ziół i kwiatów. A gdy już stanęła na szczycie, najbardziej lubiła spoglądać na odległe wzniesienia, myśleć o górach swojej młodości i wspominać, kiedy w nich była i w czyim towarzystwie. Natomiast ojca dopadało wówczas coś w rodzaju rozczarowania i chciał już tylko wracać do domu.
Sądzę, że były to odmienne reakcje na doświadczanie tej samej tęsknoty. Moi rodzice wyjechali do miasta, gdy oboje mieli około trzydziestki. Porzucili rolniczą Wenecję Euganejską, gdzie matka się urodziła i gdzie wychował się ojciec, sierota wojenny. Ich pierwszymi górami, pierwszą miłością były Dolomity. Wspominali o nich czasem, kiedy byłem jeszcze zbyt mały, by uczestniczyć w rozmowie, ale docierały do mnie niektóre słowa wyróżniające się niczym przenikliwe, brzemienne w znaczenie dźwięki. Catinaccio, Sassolungo, Tofany, Marmolada. Wystarczyło jedno z tych słów w ustach ojca, a oczy matki zaczynały błyszczeć.
Uświadomiłem sobie po jakimś czasie, że były to miejsca narodzin ich miłości: pewien ksiądz zabrał ich tam, gdy byli jeszcze dziećmi, i po latach, któregoś jesiennego poranka, ten sam ksiądz pobłogosławił ich małżeństwo u stóp Tre Cime di Lavaredo, przed wejściem do stojącego tam kościółka. Ten górski ślub był mitem założycielskim naszej rodziny: zawarty mimo sprzeciwu rodziców matki – powodu nie znałem – w obecności paru przyjaciół, w wiatrówkach zamiast ślubnej sukni i garnituru, z nocą poślubną na pryczy w schronisku Auronzo. Śnieg błyszczał już na półkach skalnych Cima Grande. Była wrześniowa sobota 1972 roku, koniec sezonu alpinistycznego – dla nich na ten rok i na wiele kolejnych lat: następnego dnia zapakowali do samochodu skórzane górskie buciory, pumpy, jej brzemienność i jego umowę o pracę i pojechali do Mediolanu.

Opanowanie nie należało do cnót cenionych przez mojego ojca, ale w mieście przydałoby się mu bardziej niż powietrze. Mediolańskie realia były takie: w latach siedemdziesiątych mieszkaliśmy w kamienicy stojącej przy szerokiej ruchliwej ulicy; pod jej asfaltem, mówiono, płynęła rzeka Olona. Prawdą jest, że w deszczowe dni ulicę zalewało – ja zaś wyobrażałem sobie, że podziemny nurt porykuje w ciemności, nadyma się i przelewa przez studzienki kanalizacji – ale nieustannie wezbrana była inna rzeka: ciąg samochodów, furgonetek, skuterów, ciężarówek, autobusów i karetek pogotowia. Mieszkaliśmy wysoko, na siódmym piętrze, dwa szeregi bliźniaczych budynków po obu stronach ulicy dodatkowo wzmacniały hałas. W niektóre noce ojciec nie wytrzymywał, wstawał z łóżka, na oścież otwierał okno, jakby chciał złorzeczyć miastu, nakazać mu milczenie albo wylać na nie strumień wrzącej smoły; stał przez jakąś minutę, patrząc w dół, potem wkładał kurtkę i wychodził na spacer.
Z naszych okien widzieliśmy dużo nieba. Niezależnie od pory roku było jednorodnie białe, orane jedynie lotem ptaków. Na niewielkim balkonie, sczerniałym od dymu i pokrytym pleśnią od częstych deszczy, matka z uporem hodowała kwiaty. Pielęgnowała swoje roślinki i jednocześnie opowiadała mi o wsi swojego dzieciństwa, o sierpniowych winnicach, o liściach tytoniu suszących się na żerdziach, o szparagach, które, jeśli chcemy, by pozostały delikatne i białe, należy zbierać, zanim wystawią główki z gruntu, i potrzeba specjalnego talentu, by dostrzec je tuż pod ziemią.
Teraz jej dobre oko okazało się przydatne w zupełnie innej dziedzinie. W Wenecji Euganejskiej pracowała jako pielęgniarka, ale w Mediolanie znalazła zatrudnienie w charakterze asystentki sanitarnej w Quartiere degli Olmi, Dzielnicy Wiązów, blokowisku na zachodnim krańcu miasta. Podobnie jak całe poradnictwo rodzinne, w ramach którego pracowała, było to stanowisko utworzone niedawno i miało na celu pomagać kobietom podczas ciąży, a później towarzyszyć im przez pierwszy rok życia dziecka. Matka lubiła tę pracę. Tyle tylko że miejsce, w które ją wysłano, przypominało raczej tereny misyjne. Wiązów w tej okolicy było doprawdy niewiele: dzielnicowa toponimia, te wszystkie ulice noszące nazwy od olch, jodeł, modrzewi i brzóz, brzmiała jak szyderstwo w otoczeniu składającym się z dwunastopiętrowych bloków nękanych wszelkiego rodzaju nieszczęściami. Do obowiązków mojej matki należało kontrolowanie środowiska, w którym żyło niemowlę, i bywały takie wizyty, po których przez parę dni nie mogła się otrząsnąć. Najpoważniejsze przypadki musiała zgłaszać do sądu rodzinnego. Kosztowało ją to wiele, więcej niż samo wysłuchanie solidnej porcji obelg i gróźb pod swoim adresem, nie miała jednak wątpliwości, że postępuje słusznie. Nie była jedyną, która wierzyła w sens tej pracy: głębokie poczucie solidarności i wspólnej kobiecej odpowiedzialności za powierzone dzieci łączyło ją z pracownicami opieki społecznej, pedagożkami i nauczycielkami.
Ojciec, przeciwnie, zawsze był samotnikiem. Pracował jako chemik w fabryce zatrudniającej dziesięć tysięcy osób, bezustannie wstrząsanej strajkami lub zwolnieniami, i jeśli coś działo się w pracy, wieczorem wracał do domu, kipiąc ze złości. Podczas kolacji ze sztućcami uniesionymi w powietrzu śledził w milczeniu telewizyjne wiadomości, jakby oczekiwał, że zaraz wybuchnie kolejna wojna światowa, i klął pod nosem przy każdym doniesieniu o morderstwie, o kryzysie rządowym, o podwyżce cen ropy, o wybuchu bomby niewiadomego pochodzenia. Z nielicznymi kolegami z pracy, których zapraszał do domu, dyskutował wyłącznie o polityce, co nieodmiennie kończyło się kłótnią. Dla komunistów był antykomunistą, dla katolików – radykałem, dla każdego, kto chciałby wcisnąć go w ramy jakiegoś kościoła czy partii – wolnomyślicielem; ale czasy nie sprzyjały uchylaniu się od etykietek i koledzy przestali go w końcu odwiedzać. On zaś dalej chodził do fabryki z takim nastawieniem, jakby miał co rano zajmować stanowisko w okopach. I dalej nie spał w nocy, ściskał rzeczy z przesadną siłą, wkładał sobie zatyczki do uszu, łykał pastylki na ból głowy oraz wybuchał gwałtownym gniewem: wtedy do akcji wkraczała matka, która w ramach obowiązków małżeńskich wzięła na siebie także ten, aby wyciszać mojego ojca i amortyzować ciosy w jego walce ze światem.

W domu oboje nadal mówili w dialekcie weneckim. W moich uszach brzmiał niczym ich wspólny sekretny język, echo poprzedniego tajemniczego życia. Niczym pozostałość przeszłości, podobnie jak fotografie, które matka umieściła na stoliku przy drzwiach wejściowych. Często zatrzymywałem się, by na nie popatrzeć: pierwsza przedstawiała jej rodziców w Wenecji podczas jedynej w ich życiu podróży, w którą dziadek zabrał babcię z okazji srebrnych godów. Na drugiej, wykonanej w porze winobrania, pozowała cała rodzina: dziadkowie siedzieli pośrodku, wokół nich trzy dziewczyny i jeden chłopak, kosze winogron na klepisku. Trzecia uwieczniała mojego wuja, jedynego męskiego potomka dziadków, w stroju alpinisty, z przełożonym przez ramię zwojem liny wspinaczkowej, jak stoi uśmiechnięty obok mojego ojca na tle krzyża wieńczącego górski szczyt. Umarł młodo i po nim dostałem imię, choć w rodzinnym słowniku ja byłem Pietro, a on – Piero. Jednak żadnej z osób na fotografiach nie poznałem osobiście. Rodzice nigdy nie zabierali mnie do nich w odwiedziny ani też tamci nie przyjeżdżali z wizytą do Mediolanu. Kilka razy w roku matka wsiadała do pociągu w sobotę rano i wracała w niedzielę wieczorem nieco bardziej zgaszona niż przed wyjazdem, potem jej przechodziło i życie biegło dalej. Było zbyt wiele spraw do zrobienia i osób do otoczenia opieką, by jeszcze hodować własne smutki.
Jednak przeszłość wyskakiwała z ukrycia w najmniej oczekiwanych chwilach. Podczas długiej jazdy samochodem, który rano wiózł mnie do szkoły, matkę do poradni, a ojca do fabryki, matka niekiedy intonowała jakąś starą piosenkę. Zaczynała pierwszą zwrotkę w ulicznym korku i po krótkiej chwili ojciec do niej dołączał. Słowa opowiadały o górach w czasie pierwszej wojny światowej: Pociąg wojskowy, Valsugana, Testament kapitana. Znałem te historie na pamięć: oto dwudziestu siedmiu chłopaków wyruszyło na front, a tylko pięciu wróciło do domu. Gdzieś nad brzegami Piawy stoi krzyż postawiony dla matki, która prędzej czy później przyjdzie go odszukać. Zaś zostawiona daleko ukochana tęskniła, wzdychała, ale w końcu męczyła się czekaniem i wychodziła za kogoś innego; umierający żołnierz ofiarowywał jej pocałunek, a dla siebie prosił o kwiat. Były tam słowa w dialekcie, stąd rozumiałem, że rodzice zabrali je ze sobą z poprzedniego życia, ale wyczuwałem też coś innego, dziwniejszego: że te piosenki jakimś sposobem opowiadały o nich. To znaczy o nich dwojgu osobiście, inaczej nie dało się wytłumaczyć wzruszenia, które ich połączone głosy wyraźnie zdradzały.
Czasem w wietrzne dni, nieczęsto, zazwyczaj jesienią albo w zimie, w głębi mediolańskich alej pojawiały się góry. Wyrastały znienacka za zakrętem albo nad wiaduktem i wzrok rodziców – nawet nie musieli ich sobie wskazywać – natychmiast wędrował w tamtym kierunku. Szczyty były białe, niebo niecodziennie błękitne, w powietrzu unosiła się atmosfera niewypowiedzianej cudowności. Tu, na nizinie, mieliśmy hałas fabryk, przepełnione blokowiska, zamieszki na ulicach, maltretowane dzieci, nastoletnie matki; tam, w górach, panował śnieg. W takich chwilach matka pytała o nazwy szczytów, a ojciec rozglądał się wokół, dostrajając swój wewnętrzny kompas do miejskiej geografii. Gdzie my jesteśmy? Na viale Monza? Na viale Zara? W takim razie to jest Grigna, mówił po zastanowieniu. Tak, to najpewniej ona. Dobrze pamiętałem tę opowieść: Grigna była piękną, okrutną wojowniczką, rycerzy przybywających, by wyznać jej miłość, kazała zabijać strzałami z łuku, dlatego Bóg za karę zamienił ją w górę. I teraz stała przed nami w całej okazałości, pozwalała się podziwiać przez przednią szybę samochodu całej naszej trójce, a każde z nas słało do niej inną niewypowiedzianą myśl. Później światła się zmieniały, przez ulicę przechodził pieszy, ktoś z tyłu naciskał klakson, mój ojciec posyłał go do wszystkich diabłów, ze złością wrzucał bieg i przyspieszał, zostawiając za sobą moment szczerej łaski.

Nadszedł koniec lat siedemdziesiątych, Mediolanem targały zamieszki, a moi rodzice z powrotem włożyli górskie buciory. Nie kierowali się na wschód, skąd przybyli, lecz na zachód, jakby chcieli uciec jeszcze dalej: do Val d’Ossola, Val d’Aosta, Valsesii, w tereny wysokie i surowe. Matka powie mi później, że gdy przyjechała tam po raz pierwszy, ogarnęło ją nieoczekiwane poczucie osaczenia. W porównaniu do łagodnych wzniesień Wenecji Euganejskiej i Trydentu-Górnej Adygi te zachodnie doliny wydały się jej wąskie, mroczne, ściśnięte niczym gardło; skała była wilgotna i czarna, wszędzie płynęły potoki i kaskady. Ileż wody, myślała. Musi tu obficie padać. Nie zdawała sobie sprawy, że cała ta woda bierze się z jednego niezwykłego źródła, ani też nie wiedziała, że razem z ojcem idą właśnie na jego spotkanie. Zostawili za sobą dolinę i wspinali się aż do miejsca, gdzie znów zaświeciło na nich słońce, otwarła się przestrzeń i przed oczami stanęła im Monte Rosa. Arktyczny świat, wieczna zima wisząca nad letnimi pastwiskami. Matkę ten widok przeraził. Ojciec zaś mówił, że to doświadczenie było dla niego niczym odkrycie innego porządku wielkości, niczym wyjście z gór dla ludzi i wkroczenie w góry dla olbrzymów. I oczywiście zakochał się od pierwszego wejrzenia.
Nie potrafię podać dokładnego miejsca, gdzie to się stało. Czy to była Macugnaga, Alagna, Gressoney, Ayas? Wówczas co roku zmienialiśmy miejsce pobytu, podążając tam, gdzie ojca pchał niespokojny włóczęgowski duch, kręcąc się wokół masywu, który go zachwycił. Lepiej od dolin pamiętam domy, jeśli można tak je nazwać: wynajmowaliśmy domek kempingowy albo pokój w pensjonacie i zatrzymywaliśmy się tam na dwa tygodnie. Nigdy nie było dość miejsca, by uczynić z nich gościnną przestrzeń, ani też nie mieliśmy czasu, by cokolwiek tam polubić, ale takie rzeczy ojca zupełnie nie interesowały, nawet nie zdawał sobie z nich sprawy. Zaraz po przyjeździe na miejsce zmieniało się ubrania, ojciec wyciągał z torby kraciastą koszulę, sztruksowe spodnie i wełniany sweter: ubrany w swoje stare rzeczy sprawiał wrażenie innego człowieka. Spędzał te krótkie wakacje na szlaku, wychodził wcześnie rano i wracał wieczorem albo następnego dnia zakurzony, opalony, zmęczony i szczęśliwy. Przy kolacji opowiadał nam o kozicach i skalnych koziorożcach, o nocach na biwaku, o rozgwieżdżonym niebie, o śniegu, który tam, wysoko, padał nawet w sierpniu, a kiedy był naprawdę zadowolony, kończył słowami: „Szkoda, że was tam ze mną nie było”.
Rzecz w tym, że matka za żadne skarby nie chciała chodzić po lodowcu. Żywiła wobec niego irracjonalny nieprzezwyciężony lęk: mawiała, że dla niej góry kończą się na trzech tysiącach metrów, na wysokości Dolomitów. Od trzech tysięcy wolała dwa tysiące – pastwiska, potoki, lasy – i bardzo kochała także tysiąc, gdzie pulsowało życie wiosek zbudowanych z kamienia i drewna. Gdy ojciec był na szlaku, ona lubiła wychodzić ze mną na spacer, pić kawę w barze przy placu, siedzieć na łące i czytać mi książkę albo wdawać się w pogwarki z przechodzącymi. Nie najlepiej znosiła nasze nieustanne zmiany miejsca. Chciała domu, który mogłaby uczynić swoim, miejscowości, do której mogłaby wracać, i często starała się ojca na to namówić. Odpowiadał, że nie mamy dość pieniędzy, by pozwolić sobie na wynajem dwóch mieszkań, jednego w Mediolanie i drugiego w górach. W końcu wytargowała sumę, która powinna wystarczyć, i obiecał, że czegoś poszuka.
Wieczorem, po sprzątnięciu resztek kolacji ze stołu, ojciec rozkładał na nim mapę i zabierał się do studiowania trasy na następny dzień. Obok miał szarą broszurę Włoskiego Klubu Alpejskiego i pół szklanki grappy, którą popijał małymi łykami. Matka wykorzystywała ten czas, siedząc w fotelu albo na łóżku i czytając: na godzinę lub dwie zagłębiała się w świat powieści i była jak nieobecna. Wówczas ja siadałem ojcu na kolana, by widzieć, co robi. Był wtedy wesoły i rozmowny, całkiem inny niż ten ojciec z miasta, do którego byłem przyzwyczajony. Z przyjemnością pokazywał mi mapę i uczył, jak się ją czyta. To jest potok, pokazywał, to jeziorko, a to grupa pasterskich szałasów. Tutaj po kolorze możesz poznać las, pastwisko, rumowisko i lodowiec. Te kręte linie oznaczają wysokość: im bliżej są siebie, tym bardziej strome jest wzniesienie, aż po miejsca, których nie da się pokonać, a gdzie rozmieszczone są rzadziej, teren wznosi się łagodnie i to tam biegną ścieżki, widzisz? A te punkciki z liczbą obok oznaczają szczyty. Właśnie na nie się wspinamy. Schodzimy dopiero wtedy, gdy nie można już iść wyżej. Rozumiesz?
Nie, nie potrafiłem zrozumieć. Musiałem na własne oczy zobaczyć ten świat, który dawał mu tyle radości. Wiele lat później, kiedy już razem chodziliśmy w góry, ojciec mówił, że doskonale pamięta, jak objawiło się moje powołanie. Któregoś ranka, gdy matka jeszcze spała, zbierał się do wyjścia. Sznurując buty, dostrzegł mnie nagle przed sobą ubranego i gotowego do drogi. Musiałem przygotować się już w łóżku. W panującym mroku przestraszyłem go, jakbym miał więcej niż te moje ówczesne sześć czy siedem lat: w jego opowiadaniu byłem już tym, kim stanę się później, byłem zapowiedzią dorosłego syna, zjawą z przyszłości.
– Nie chcesz jeszcze pospać? – zapytał mnie cicho, by nie budzić matki.
– Chcę iść z tobą – odpowiedziałem, a przynajmniej on tak twierdził. Ale może chciał to tylko w taki sposób wspominać.

 
Wesprzyj nas