“Kształt wody” to porywająca opowieść o kobiecie i jej samotności, o mężczyźnie i jego traumie oraz o niezwykłej istocie, która na zawsze zmieni ich życia.


Kształt wodyTajny rządowy Ośrodek Badań Kosmicznych Occam w Baltimore otrzymuje do analizy niezwykły obiekt: humanoidalną istotę schwytaną w wodach Amazonii.

W laboratorium toczy się gra wywiadów i sprzecznych stanowisk: jedni naukowcy chcą stworzenie uśmiercić i zbadać jego organizm, by odkryć tajemnicę odległych podróży kosmicznych, inni natomiast proponują utrzymywać go przy życiu dla dobra postępu technologicznego.

Tymczasem pomiędzy istotą a opiekującą się nim w tajemnicy jedną z woźnych, która porozumiewa się ze stworem za pomocą języka migowego, nawiązuje się zaskakująco głęboka więź…

Na podstawie pomysłu Daniela Krausa Guillermo del Toro nakręcił film uhonorowany Złotym Lwem na festiwalu filmowym w Wenecji oraz dwoma Złotymi Globami za reżyserię i muzykę oraz Oscarem dla najlepszego filmu.

***

Niewyobrażalnie zachwycające dzieło sztuki.
Booklist

Guillermo del Toro, Daniel Kraus
Kształt wody
Przekład: Tomasz Bieroń
Wydawnictwo Znak
Premiera: 27 lutego 2018
 
 

Kształt wody


Dedykujemy tę książkę miłości w jej licznych formach i kształtach

Krótka jak opad wody będzie śmierć,
krótka jak opad liści na groby,
krótka jak oddechu gruźlika ćwierć.
Nie dłuższy, moja miła, jest czas żałoby.

Conrad Aiken

Nie ma znaczenia, czy woda jest zimna, czy ciepła
jeśli i tak musisz przez nią przejść.

Pierre Teilhard de Chardin

Primordium

1

Richard Strickland czyta instrukcję od generała Hoyta. Znajduje się na wysokości 3300 metrów. Dwusilnikowiec jest poniewierany niczym pięść boksera. Ostatni etap trasy z Orlando przez Caracas i Bogotę do Pijuajal, kłykcie pięści Peru–Kolumbia–Brazylia. Instrukcja jest upstrzona zaczernieniami. Marszowym językiem wojskowej poezji opowiada legendę o bóstwie z dżungli. Brazylijczycy nazywają je Deus Brânquia. Hoyt chce od Stricklanda, żeby ochraniał wynajętych myśliwych, pomógł złapać tego stwora i przywlókł go do Ameryki.
Strickland rwie się do tego zadania. To będzie jego ostatnia misja dla generała Hoyta. Jest o tym przekonany. W Korei pod jego dowództwem zrobił parę rzeczy, które przykuły go do generała na dwanaście lat. Ich relacja jest formą szantażu i Strickland chce się od niej uwolnić. Wykona zlecenie, największe z dotychczasowych, i wyjedzie ze stolicy, nie będąc już na usługach Hoyta. Wróci do Orlando, do Lainie, do dzieci, Timmy’ego i Tammy. Nareszcie będzie mężem i ojcem, bo brudna robota dla Hoyta wcześniej mu to uniemożliwiała. Stanie się nowym człowiekiem. Będzie wolny.
Wraca do lektury instrukcji. Włącza bezduszne myślenie wojskowego. Te żałosne pojeby w Ameryce Południowej. Przyczyną ich nędzy nie jest bynajmniej słabo rozwinięta kultura rolna, co to to nie. Winę ponosi jakieś skrzelowe bóstwo niezadowolone z ich opieki nad dżunglą. Instrukcja jest pochlapana, ponieważ dwusilnikowiec przecieka. Strickland wyciera ją o spodnie. Armia amerykańska uważa, że Deus Brânquia może mieć istotne zastosowania militarne. Zadaniem Stricklanda będzie pilnowanie „amerykańskich interesów” i podtrzymywanie „motywacji” ekipy, jak to nazywa Hoyt. Teorię motywacji Hoyta Strickland zna z autopsji.
Pomyśl o Lainie. A jeszcze lepiej — w świetle tego, co może będziesz musiał zrobić — nie myśl o niej.
Portugalskie bluzgi pilota są uzasadnione. Lądowanie to jakiś horror. Pas startowy został wyrąbany w dziewiczej dżungli. Strickland chwiejnym krokiem wytacza się z samolotu i stwierdza, że upał przybrał postać widocznego gołym okiem, wiszącego w powietrzu siniaka. Kolumbijczyk w koszulce Brooklyn Dodgers i w hawajskich szortach macha do niego z pikapu. Na pace samochodu siedzi dziewczynka, która rzuca Stricklandowi bananem w głowę, ale choroba lokomocyjna nie pozwala mu zareagować. Kolumbijczyk wiezie go do miasta — trzy kwadratowe kwartały rozklekotanych wózków z owocami na drewnianych kółkach oraz dzieci z wydętymi z głodu brzuchami i bez butów. Strickland zwiedza sklepy i kupuje to, co mu podpowiada instynkt: zapalniczkę, płyn przeciw owadom, hermetyczne plastikowe worki, talk do stóp. Lady, po których przesuwa peso, ronią łzy wilgoci.
W samolocie przestudiował rozmówki. „Você viu Deus Brânquia?”
Kupcy rechoczą i kręcą dłońmi koło szyi. O co im, kurwa, chodzi? Ci ludzie wydzielają ostry stalowy zapach, jak świeżo zarżnięte bydło. Strickland oddala się asfaltową drogą, która roztapia się pod jego butami i widzi wychudzonego szczura, który miota się w czarnej mazi. Kona, ale powoli. Kości się zblanszują, zatopią w smole. Przez najbliższe półtora roku Strickland nie zobaczy tak dobrej drogi.

2

Budzik trzęsie szafką nocną. Nie otwierając oczu, Elisa wymacuje lodowaty guzik, który wyłącza dzwonienie. Wyrwało ją z głębokiego, miękkiego, ciepłego snu i Elisa chce do niego wrócić choćby na minutkę. Ale sen nie daje się dogonić; zawsze jej ucieka. Była w nim woda, ciemna woda — tyle pamięta Elisa. Całe tony wody naciskały na nią, ale nie tonęła. Szczerze mówiąc, lepiej w niej oddychała niż tutaj, na jawie, w przeciągach, w tanim jedzeniu, w trzaskającej elektryczności.
Na dole głośno grają na tubach, a jakaś kobieta krzyczy. Elisa wzdycha w poduszkę. Jest piątek i w Arcade Cinema Marquee, czynnym dwadzieścia cztery godziny na dobę kinie bezpośrednio pod jej podłogą, wszedł nowy film, co oznacza nowe dialogi, nową muzykę i nowe efekty dźwiękowe, które będzie musiała włączyć w swoje codzienne rytuały, jeśli nie chce przeżywać przyprawiających o palpitację serca chwil strachu. Teraz grają trąby, po chwili tłum wznosi okrzyki. Elisa otwiera oczy, najpierw widzi na budziku godzinę 22.30, a potem dzidy światła projektora, które przebijają klepki podłogowe i nadają pyłkom kurzu rozmaite barwy w technikolorze.
Elisa siada i z zimna garbi ramiona. Dlaczego powietrze pachnie kakao? Dziwnemu zapachowi towarzyszy nieprzyjemny hałas: straż pożarna na północny wschód od Patterson Park. Elisa opuszcza stopy na zimną podłogę i patrzy, jak światło projektora skacze i miga. Nowy film przynajmniej jest jaśniejszy niż poprzedni, czarno-biała produkcja zatytułowana Karnawał dusz. Bogate kolory, które opływają jej stopy, pomagają ześlizgnąć się z powrotem w świat marzeń: Elisa ma mnóstwo pieniędzy i przypochlebni ekspedienci wsuwają jej na stopy całą gamę kolorowych butów. Wygląda pani powalająco. W takich butach podbije pani świat.
Tymczasem to świat podbił ją. Żadna liczba błyskotek kupionych za grosze na garażowych wyprzedażach i przypiętych do ścian nie ukryje nadjedzonego przez termity drewna ani nie odciągnie uwagi od robaków, które rozpierzchają się z chwilą, kiedy ona zapali światło. Woli tego nie zauważać. Jej jedyną nadzieją jest przetrwać noc, kolejny dzień, dalsze życie. Przechodzi do aneksu kuchennego, nastawia minutnik, do garnka z wodą wkłada trzy jajka i człapie do łazienki.
Elisa lubi ekskluzywne kąpiele. Odkręca kran i zdejmuje flanelową piżamę. Klientki kafeterii zostawiają na stołach magazyny dla kobiet, dzięki czemu Elisa wie z niezliczonych artykułów z dokładnością do centymetra, na których miejscach ciała powinna się skupić. Ale biodra i piersi nie mogą się równać z wydatnymi różowymi keloidowymi bliznami po obu stronach jej szyi. Nachyla się tak głęboko, że uderza nagim ramieniem o szybę. Każda blizna ma około siedmiu centymetrów i ciągnie się od żyły szyjnej po krtań. W oddali przemieszcza się syrena; Elisa mieszka w Baltimore od urodzenia, po trzydziestu trzech latach wie, że straż pożarna jedzie Broadwayem. Blizny na szyi też są mapą drogową, prawda? Wyznaczają miejsca, o których lepiej nie pamiętać.
Zanurza głowę w wodzie, co wzmacnia dźwięki z kina. „Umrzeć za Kemosza — woła jakaś dziewczyna w filmie — to żyć wiecznie!” Elisa nie ma pojęcia, czy dobrze usłyszała. Przesuwa między dłońmi resztkę mydła, rozkoszuje się uczuciem, że jest bardziej mokra od wody, tak śliska, że mogłaby mknąć przez wodę jak ryba. Naciskają na nią obrazy z jej przyjemnego snu, ciężkie jak ciało mężczyzny. Jest to niespodziewanie obezwładniająco erotyczne; Elisa zjeżdża namydlonymi palcami między uda. Bywała na randkach, uprawiała seks i tak dalej, ale to było lata temu. Jeśli mężczyźni spotykają niemą kobietę, to ją wykorzystują. Nigdy nie była na randce z mężczyzną, który naprawdę by próbował się z nią porozumieć. Po prostu sięgali i brali, jakby Elisa, pozbawiona głosu jak zwierzę, rzeczywiście była zwierzęciem. Tak jest lepiej. Mężczyzna ze snu, niewyraźny, jest lepszy. Niestety, zaczyna dzwonić minutnik, ten jazgotnik z piekła rodem. Elisa parska zawstydzona, chociaż nikt jej nie widzi, i wstaje, jej kończyny ociekają wodą. Narzuca na siebie szlafrok i człapie do kuchni, cała dygocząc. Wyłącza kuchenkę i rejestruje złą wiadomość: 23.07. Gdzie ona straciła tyle czasu? Zapina pierwszy z brzegu stanik, wkłada pierwszą z brzegu bluzkę, przygładza pierwszą z brzegu spódnicę. W swoim śnie czuła się przebojowo żywa, ale teraz jest bezwładna jak jajka, które studzą się na talerzu. W sypialni też jest lustro, ale Elisa woli nie patrzeć, bo mogłoby się okazać, że garb jest prawdziwy, a ona niewidzialna.

3

Widząc piętnastometrową łódź w wyznaczonym miejscu, za pomocą nowej zapalniczki Strickland pali instrukcję Hoyta (standardowa procedura operacyjna). Teraz cała instrukcja jest czarna, upstrzona poprawkami, myśli Strickland. Jak wszystko inne w tym kraju, łódź urąga jego standardom wojskowym. Odpadki przybite gwoździami do odpadków. Komin połatany wyklepaną blachą. Opony na nadburciu wyglądają na sflaczałe. Jedynym dawcą cienia jest kawałek płótna rozciągnięty między czterema słupkami. Będzie gorąco. To dobrze. Skwar wypali dręczące myśli o Lainie; o ich chłodnym, czystym domu; o szepcie palm na Florydzie. Wywołała w jego mózgu furię, której wymaga tego rodzaju misja.
Spomiędzy desek pomostu wytryskuje brudna, brązowa woda. Niektórzy członkowie załogi są biali, niektórzy jasnobrązowi, niektórzy czerwonobrązowi. Niektórzy są pomalowani i ponakłuwani. Wszyscy ciągną mokre skrzynki po desce, która dramatycznie ugina się pod ich ciężarem. Strickland idzie za nimi i widzi namalowany od sztancy napis „Josefina” na kadłubie. Małe bulaje sugerują prowizoryczny dolny pokład, w którym mieści się tylko kapitan. Samo słowo „kapitan” go drażni. Jedynym kapitanem jest tutaj Hoyt, a Strickland go reprezentuje. Nie ma nastroju na idiotów za sterem, którym się wydaje, że tu rządzą.
Strickland zastaje kapitana, noszącego okulary Meksykanina z siwą brodą, w białej koszuli, białych spodniach i białym słomkowym kapeluszu, na zamaszystym podpisywaniu manifestów. Krzyczy „pan Strickland!” i Strickland czuje się tak, jakby go przeniesiono do kreskówki jego syna: „Meester Streekland!”. Nazwiska kapitana nauczył się na pamięć gdzieś nad Haiti: Raúl Romo Zavala Henríquez. Pasuje do niego doskonale, nadmuchane do granic pompatyczności.
— Niech pan popatrzy! Escoces i puros cubanos, przyjacielu, wszystkie dla pana. — Henríquez wręcza mu cygaro, przypala swoje i nalewa whisky do dwóch szklanek. Stricklanda nauczono nie pić w pracy, ale pozwala Henríquezowi na jego toast. „Za la aventura magnífica!” Piją i Strickland przyznaje w duchu, że poczuł się lepiej. Dobre jest wszystko, co pozwala choćby na chwilę zapomnieć o ciążącym na wszystkim cieniu generała Hoyta, o tym, jaka przyszłość może czekać Stricklanda, jeśli nie zdoła odpowiednio „zmotywować” Henríqueza. Na czas konsumpcji whisky temperatura jego wnętrzności zrównuje się z temperaturą dżungli.
Henríquez to człowiek, który spędza za dużo czasu na wydmuchiwaniu kółek z dymu. Skądinąd idealnych.
— Palić, pić, cieszyć się! Przez długi czas nie zazna pan innych luksusów. To dobrze, że nie przybył pan później, panie Strickland. „Josefina” już się niecierpliwi. Jak Amazonia nie czeka na żadnego mężczyznę.
Stricklandowi nie podoba się wydźwięk tego stwierdzenia. Odstawia szklankę i wbija wzrok w Henríqueza. Kapitan się śmieje i klaszcze w dłonie.
— Absolutna racja. Tacy ludzie jak my, pionierzy Sertão, nie muszą wyrażać podniecenia. Los brasileños honorują nas słowem sertanista. Fajnie brzmi, sí? Pobudza krew?
Henríquez ze wszystkimi nudnym szczegółami relacjonuje swoją wyprawę do jednej z placówek Instituto de Biologia Maritima. Twierdzi, że trzymał — we własnych dos manos! — wapienne skamieniałości podobno przypominające opisy Deus Brânquia. Naukowcy datują te skamieniałości na okres dewonu, który, wiedział pan o tym, Meester Streekland, jest częścią epoki paleozoicznej? Właśnie to, peroruje Henríquez, przyciąga ludzi takich jak my do Amazonii. Gdzie wciąż kwitnie pierwotne życie. Gdzie człowiek może przekartkować kalendarz do tyłu i dotknąć niedotykalnego.
Strickland czeka ze swoim pytaniem godzinę.
— Zdobył pan mapę?
Henríquez wachluje się cygarem i marszczy brwi w stronę iluminatora. Zauważa tam coś, co wywołuje szeroki uśmiech na jego twarzy.
— Widzi pan tatuaże na twarzach? — pyta z władczym gestem. — Kołki w nosach? To nie są tacy Indianie jak wasi Tonto. To są índios bravos. Każdy kilometr Amazonii, od Negro-Branco po Xingu, mają we krwi. Pochodzą z czterech różnych plemion. A ja załatwiłem ich na przewodników! To niemożliwe, panie Strickland, żeby nasza ekspedycja się zgubiła.
— Zdobył pan mapę?
Henríquez wachluje się kapeluszem.
— Pana Amerykanie przysłali mi pocztą różne odbitki z powielacza. Bardzo dobrze. Nasza expedição científica będzie podążała za ich wężykowatymi kreskami tak długo, jak to będzie możliwe. A potem, panie Strickland, pójdziemy piechotą! Zlokalizujemy vestigios, pozostałości pierwotnych plemion. Nie wyobraża pan sobie, jak dużo ci ludzie wycierpieli od przemysłu. Dżungla pochłania ich krzyki. My jednak przybywamy w pokoju. Mamy dla nich dary. Jeśli Deus Brânquia istnieje, oni nam powiedzą, gdzie go znaleźć.
Mówiąc językiem generała Hoyta, kapitan jest motywowany. Strickland musi to przyznać. Ale dostrzega również sygnały ostrzegawcze. Strickland trochę się zna na nieoswojonych terytoriach i wie, że plamią człowieka od środka i na zewnątrz. Jeśli ktoś ma o nich jakiekolwiek pojęcie, to nie ubiera się na biało, do cholery!

 
Wesprzyj nas