“Panie na zamku” to fascynująca powieść, która odkrywa nowe oblicze jednego z najtragiczniejszych okresów w historii.


Panie na zamkuTrzy kobiety, skrywane tajemnice, mroczna przeszłość.

Po klęsce hitlerowskich Niemiec Marianne von Lingenfels wraca do imponującego niegdyś zamku, który należał do przodków jej męża. Chce dotrzymać słowa danego przyjaciołom męża i zaopiekować się ich bliskimi.

Marianne buduje nową rodzinę z ocalałych wdów i dzieci członków ruchu oporu i liczy na to, że bolesne doświadczenia ich zjednoczą.

Okazuje się jednak, że czarno-biały, prosty świat arystokratycznych wartości nagle bardzo się skomplikował, że wypełniają go mroczne sekrety i namiętności zagrażające jej rodzinie.

Z czasem wszystkie trzy kobiety muszą stawić czoła wyborom, które zdecydowały o ich losie, zarówno przed, jak i po wojnie…

***

Wzruszająca, zaskakująca, przerażająca.
„New York Times Book Review”

Mistrzowska powieść.
„People”

Wyjątkowa, fascynująca powieść, która odkrywa nowe oblicze jednego z najtragiczniejszych okresów w historii.
„USA Today”

Jessica Shattuck
Panie na zamku
Przekład: Ewa Spirydowicz
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 31 stycznia 2018
 
 

Panie na zamku


PROLOG

ZAMEK LINGENFELS, 9 listopada 1938

Dzień, w którym miał się odbyć tradycyjny bal dożynkowy, zaczął się ulewnym deszczem. Potoki wody smagały wiekowe mury zamku Lingenfels i bezbłędnie wynajdywały wszystkie ich słabe punkty – woda przenikała przez szczeliny, zalewała posadzki, sprawiała, że żółta fasada zdawała się czarna i lśniąca jak pancerz żuka. Papierowe lampiony i girlandy z pszenicy, porozwieszane z wielką troską, smętnie opadały na ziemię.
Marianne von Lingenfels, żona bratanka hrabiny, bez entuzjazmu szykowała się na przybycie gości. Było już za późno, by odwołać przyjęcie. Teraz, gdy hrabina tkwiła przykuta do wózka, to Marianne została de facto gospodynią przyjęcia; gospodynią, która powinna była posłuchać męża i odwołać bal już w zeszłym tygodniu. W Paryżu leżał w szpitalu Ernst vom Rath, ofiara nieudanego zamachu; w Monachium naziści podżegali cały naród do zemsty. Nie szkodzi, że zanim doszło do niefortunnego zajścia, nikt nie słyszał o żadnym vom Rathu, nic nieznaczącym niemieckim dyplomacie średniego szczebla, że zamachowiec miał siedemnaście lat, że wreszcie jego czyn był aktem zemsty: rodzina chłopaka znalazła się wśród tysięcy Żydów tłoczących się na polskiej granicy, wyrzuconych z Niemiec, bez prawa wjazdu do Polski. Złożone fakty nie miały dla nazistów znaczenia.
– Tym bardziej warto zebrać rozsądnych ludzi tutaj, na zamku, z dala od tego szaleństwa – przekonywała Marianne zaledwie wczoraj. Dzisiaj, w potokach deszczu, te argumenty wydawały się banalne.
A teraz było już za późno, więc pilnowała, by właściwie rozłożono obrusy na stołach, rozstawiono świeczniki i stroiki kwiatowe, nadzorowała transport – po mokrym i stromym wzgórzu – szampana, lodu i masła, wędzonych mięsiw i peklowanych ryb, wody pitnej i kanistrów oleju opałowego do pieca. Przez większą część roku zamek Lingenfels stał niezamieszkany; nie było tu bieżącej wody, a generator wytwarzał tak niewiele elektryczności, że wystarczało jej jedynie do uruchomienia gramofonu hrabiny i zapalenia kilku sznurów drogich światełek. Wydawanie tu przyjęcia przypominało próbę cywilizowania Księżyca, a jednak właśnie dlatego, między innymi, goście wracali co roku, i to mimo powtarzających się klęsk: małych pożarów, zalanego wychodka, błota, w którym utknęły drogie samochody, czy myszy w pokojach tych zostających na noc. To przyjęcie stało się słynne za sprawą anarchistycznej, absolutnie nieniemieckiej atmosfery. Stanowiło przyczółek liberalnej bohemy kulturowej w sercu prawdziwej arystokracji.
Późnym popołudniem wiatr, ku uldze Marianne, wzmógł się i rozwiał poranne chmury powiewami czystego, ożywczego powietrza. Nawet kamienne mury i mętna woda w fosie wyglądały czysto i świeżo. Chryzantemy na dziedzińcu lśniły w promieniach słońca.
Marianne poprawił się humor. Na zewnątrz, przed piekarnią, architekt, znajomy hrabiny, wyczarował fontannę ze starego poidła dla koni. Efekt był zarazem komiczny i magiczny. Zamek przypominał słonia w stroju rusałki.
– Albrecht! – Marianne weszła do długiej, niskiej biblioteki, w której jej mąż siedział za wielkim biurkiem, dawniej należącym do hrabiego. – Musisz to zobaczyć. Zupełnie jak w wesołym miasteczku!
Albrecht podniósł głowę, żeby na nią spojrzeć. Właśnie układał w myślach kolejne zdanie. Był postawnym mężczyzną o wysokim czole i twarzy pooranej bruzdami. Krzaczaste brwi sprawiały wrażenie, że często się złości, choć wcale tak nie było.
– Na chwilę, zanim zjawią się goście. – Wyciągnęła do niego rękę. – No chodź, świeże powietrze dobrze ci zrobi.
– Nie, jeszcze nie teraz – mruknął, zbył ją machnięciem ręki i ponownie skupił się na pisanym liście.
Och, na Boga, powiedziałaby Marianne każdego innego dnia, ale dzisiaj, ze względu na przyjęcie, ugryzła się w język. Albrecht jest perfekcjonistą i pracoholikiem i nigdy tego nie zmieni. Pisał list do starego znajomego ze studiów prawniczych, pracującego obecnie w brytyjskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych, i nieraz pytał ją o zdanie, szukając najodpowiedniejszej konstrukcji.
– Aneksja Kraju Sudeckiego to dopiero początek. Zaklinam, byście zachowali czujność wobec agresji naszego dowództwa; czy może: Jeśli nie zachowamy czujności, agresja naszego przywódcy będzie stanowiła zaledwie początek…
– Obie wersje przekazują, o co ci chodzi – odparła. – Wybierz jedną i już.
Ale Albrecht był myślicielem. Nie wyczuł irytacji w jej głosie. Jego emocje nigdy nie były skomplikowane ani małostkowe. Był typem mężczyzny, który przy goleniu rozmyśla o wielkich abstrakcjach, takich jak Niezbywalne Prawa Człowieka czy Problemy Demokracji. I tym sposobem nie zauważał problemów dnia codziennego.
Marianne ograniczyła się do dramatycznego westchnienia, odwróciła się na pięcie i wyszła, zostawiając go pogrążonego w pracy.
W sali balowej hrabina strofowała z fotela inwalidzkiego jedną z młodziutkich podopiecznych:
– Tylko nie Schumann! – grzmiała. – Broń Boże! Równie dobrze moglibyśmy puścić Wagnera! Nie, coś włoskiego. Coś na tyle dekadenckiego, żeby każdy kretyn w brunatnej koszuli, który tu dzisiaj przyjdzie, przeżył szok.
Nawet w podeszłym wieku hrabina zachowała buntowniczą naturę; w ślad za nią podążali młodzi artyści i osoby z towarzystwa. Z urodzenia Francuzka, po mężu Niemka, zawsze budziła mieszane uczucia. W młodości prowadziła salon, znany z improwizowanych potańcówek i intelektualnych dyskusji na kontrowersyjne tematy, jak sztuka współczesna i filozofia francuska. Powody, dla których poślubiła nadętego, sztywnego hrabiego, starszego od niej o dwadzieścia lat, słynącego z tego, że zasypia przy stole, stanowiły temat tyleż częstych, co mało wybrednych spekulacji.
W oczach Marianne, wychowanej w surowym pruskim drylu, hrabina zawsze była osobą godną podziwu. Kobieta, która zdobyła się na odwagę, by wyjść poza rolę matki i Hausfrau1, by wkroczyć w męski świat władzy i intelektualizmu. Miała własne zdanie i postępowała po swojemu. Od ich pierwszego spotkania przed laty, gdy Marianne była jeszcze młodziutką studentką zakochaną w swym wykładowcy (Albrechcie), chciała być taka jak hrabina.
– Dziedziniec wygląda pięknie – powiedziała. – Monsieur Pareille to istny cudotwórca.
– Prawdziwy artysta, prawda? – mruknęła hrabina.
Dochodziła szósta. Lada chwila zjawią się goście.
Marianne pobiegła na górę, do zimnych sypialni. Tam, w jednej z nich, w staroświeckim łożu z baldachimem, pamiątce po feudalnej przeszłości zamku, czekały jej córeczki. Fritz, roczny synek, został w domu, w Weisslau, z nianią.
I Bogu dzięki.
– Mama! – zawołały radośnie sześcioletnia Elisabeth i czteroletnia Katarina.
Elfie, ich słodka, grzeczna opiekunka, spojrzała na Marianne umęczonym wzrokiem.
– Czy to prawda, że teraz Hitler odzyska Polskę? – zapytała Elisabeth, podskakując z przejęciem na materacu.
– Elisabeth! – zawołała Marianne. – Skąd ten pomysł?
– Słyszałam, jak Herr Zeppel mówił do papy – odparła, bez ustanku podskakując.
– Nie – ucięła Marianne. – Zresztą czemu uważasz, że to ekscytujące? Przecież to oznaczałoby wojnę.
– Bo wtedy Polska byłaby nasza – wyjaśniła Elisabeth i przestała skakać. – A poza tym Herr Zeppel twierdzi, że Polacy sami nie potrafią sobą rządzić.
– Co za bzdury – żachnęła się Marianne, zła, że Albrecht pozwolił, by dzieci słuchały takich rozmów. Zeppel, nadzorca ich posiadłości na Śląsku, był gorliwym nazistą. Albrecht tolerował jego poglądy, bo dorastali razem; Weisslau to małe miasteczko.
– Ale kiedyś była nasza, prawda? – Elisabeth nie dawała za wygraną. – Przed wojną?
– Elisabeth! – westchnęła Marianne. – Lepiej zajmij się tym, co wasze, bardzo cię proszę, a to oznacza także książkę, którą miałaś czytać razem z Elfie.
Córeczka martwiła ją niekończącą się obsesją na punkcie własności. Jakby wchłonęła narodowe poczucie krzywdy, jakby ją osobiście spotkała wielka dziejowa niesprawiedliwość. Miała tak dużo, a jednak zawsze chciała więcej – nowszą sukienkę, ładniejszą spódniczkę. Kiedy dostała króliczka, marzyła o psie. Kiedy dawano jej cukierka, żądała dwóch. W jej oczach cały świat był do jej dyspozycji. Marianne, którą wychowano surowo i skromnie, nie mogła się pogodzić z tym, że urodziła tak wymagającą, egoistyczną istotę.
– Elfie… – Spojrzała na opiekunkę. – Dopilnuj, żeby o ósmej zgasiły światła. Dziewczynki mogą zejść na półpiętro, ale nie niżej.
– Ale… – zaczęła Elisabeth.
Marianne zgasiła ją wzrokiem.
– Dobranoc – powiedziała, uścisnęła serdecznie słodką, cichą, ciemnowłosą Katarinę i pocałowała denerwującą Elisabeth w czółko.
Zanim wróciła na dół, Marianne zatrzymała się na półpiętrze i spojrzała na oświetlony kandelabrami hol. Blask świec rozświetlał wysokie pomieszczenie o łukowych sklepieniach ekscytującym, tajemniczym blaskiem. Zjawili się już pierwsi goście: panowie we frakach, kilku w mundurach z nowymi, tandetnymi insygniami nazistów na klapach, kobiety w nowych toaletach. Pod władzą Hitlera gospodarka kwitła, ludzie znowu mieli pieniądze na jedwabie, aksamity i nowe kreacje prosto z Paryża. Hrabina witała gości z fotela, który stał pośrodku holu jak królewski tron. Na ten wieczór jej zwykły fotel inwalidzki poszedł w odstawkę. Spowijały ją kaskady niebieskozielonego jedwabiu; żadna inna Niemka (ani kobieta innej narodowości) w jej wieku nie odważyłaby się włożyć tych kolorów. Śmiała się zadziwiająco głośno jak na tak bardzo schorowaną osobę – ale czy ktoś uwielbiał przyjęcia bardziej od niej? A oto gość, który wywołał te kaskady śmiechu: hrabinie kłaniał się właśnie Connie Fledermann. Marianne poczuła przypływ podniecenia. Któż jeszcze mógł liczyć na takie powitanie? Connie był ulubieńcem hrabiny, gwiazdą na jej firmamencie, bo też wrodzone poczucie humoru, inteligencja i charakter czyniły z niego ulubieńca wszystkich – kobiety się w nim kochały, mężczyźni obdarzali go zaufaniem i przyjaźnią. Nikt, ani szalony Hermann Göring, ani ponury George Messersmith(2), nie był w stanie oprzeć się jego urokowi.
– Connie! – zawołała Marianne, schodząc na parter.
Odwrócił się i uśmiechnął szeroko.
– No proszę! Kobieta, której szukałem! – Ucałował jej dłoń. – Cudownie wyglądasz. – Podniósł wzrok na schody. – Zobaczę moje księżniczki czy już śpią?
– Już śpią. Taką mam nadzieję – dodała ze śmiechem.
– Co za pech. – Położył sobie dłoń na piersi i udał, że mdleje z rozpaczy. – No cóż, w takim razie zadowolę się królową matką. Chodź i poznaj moją Benitę. – Wyciągnął do niej rękę.
Uśmiech Marianne był nieco sztuczny. W zamieszaniu minionego tygodnia zapomniała, że Martin Constantine Fledermann się żeni. Wydawało się to niemożliwe. Nawet fakt, że wyznaczono już datę (za dwa tygodnie od dziś!), nie zmieniał tego, iż zakrawało to na dowcip, który posunął się za daleko.
On jednak był autentycznie przejęty, gdy dotykał łokcia Marianne.
– Musisz się z nią zaprzyjaźnić – powiedział. – Nie zna tu nikogo. Mówiłem, że będziesz po jej stronie. A wiesz dobrze, że przyda jej się tutaj sprzymierzeniec. – Spojrzał na nią.
– Ale dlaczego? – zdziwiła się. – Przecież jesteś wśród przyjaciół.
– Ja tak – przyznał. – Ale ona nie.
Marianne zmarszczyła brwi, próbując pojąć jego pokrętną logikę, ale nie było czasu na dalsze pytania, bo nagle stanęła przed nią wybranka Conniego. Benita, zaskakująco ładna młoda kobieta o płaskiej nordyckiej twarzy, sugerującej łagodność. Jasne włosy zaplotła w warkocz i upięła w koronę, tak jak uwielbiali naziści; była jak wagnerowska Brunhilda w autentycznej chłopskiej sukience dirndl. Stała w towarzystwie dwóch młodych mężczyzn, którzy pracowali z Albrechtem w Ministerstwie Spraw Zagranicznych; obaj byli wyraźnie zachwyceni. Marianne poczuła nietypowy u niej przypływ zawiści. Przy czym nie zazdrościła młodszej kobiecie ani urody, ani wyczuwalnej zmysłowości (sama już dawno poznała drogę ku męskiej adoracji), ale w tej chwili, w towarzystwie tych trzech mężczyzn – dwóch głupiutkich, przejętych chłopców i bliskiego przyjaciela, dawnej miłości, gwiazdy opozycji – uroda Benity nie zostawiała dla niej miejsca. Trzydziestojednoletnia Marianne była jak dorosła wśród dzieci, jak nauczycielka wśród podekscytowanych uczniaków.
– Bardzo przepraszam, panowie. – Connie żartobliwie odepchnął jednego z nich. – Muszę ją odzyskać. – Dotknął ramienia Benity i poprowadził ją w stronę Marianne. – Najdroższa – odezwał się do Benity (jak dziwnie słyszeć to słowo z jego ust) – poznaj, proszę, moją… jak właściwie mam cię przedstawić? – Spojrzał na Marianne. – Moją najstarszą przyjaciółkę, mojego najsurowszego doradcę, osobę, dzięki której jestem do bólu uczciwy?
– Litości, Connie! – Marianne starała się opanować irytację. – Marianne – przedstawiła się i wyciągnęła rękę do młodziutkiej dziewczyny, na oko najwyżej dwudziestoletniej.
– Dziękuję za zaproszenie. – Dziewczyna mrugała jak sarna w światłach reflektorów. – Bardzo mi miło.
Zjawiali się kolejni goście, Marianne czuła, jak się zbliżają, chcąc uścisnąć jej rękę, wygłosić słowa powitania, podyskutować o polityce. Na przykład Greta von Viersdahl, która już w tej chwili szuka jej wzroku; odkąd Hitler dokonał aneksji, Greta nie mówiła o niczym innym, jak o zbiórce odzieży dla Niemców Sudeckich, którzy tak niespodziewanie „wrócili do ojczyzny” po „długim cierpieniu pod słowiańskim jarzmem”… Marianne nie chciała mieć nic wspólnego z poglądami politycznymi Grety. Spontanicznie wzięła Benitę pod rękę.
– Poznajmy się i zaprzyjaźnijmy – powiedziała, zerkając nad jej barkiem na Conniego, i przez tylne drzwi szybko wyprowadziła Benitę na dziedziniec pełen lampionów.
– Jak tu pięknie! – zawołała Benita.
– Prawda? Jak w bajce – zauważyła Marianne. – Hrabina von Lingenfels potrafi dokonać niemożliwego.
Benita skinęła głową. Rozglądała się wokół z szeroko otwartymi oczami.
– Opowiedz mi coś o sobie, zanim znowu otoczą nas wielbiciele – zagaiła Marianne. – Jak podróż? Czy w pokoju wszystko w porządku? – Zadawała wszystkie nieodzowne pytania, jednym uchem słuchając odpowiedzi dziewczyny.
Ze wszystkich stron czuła na sobie wzrok gości.
– Proszę mi przypomnieć, jak poznaliście się z Conniem? – Marianne wzięła z tacy przechodzącego kelnera dwa kieliszki szampana i podała jeden Benicie. Dziewczyna wzięła go bez słowa podziękowania.
– Właściwie poznaliśmy się na miejskim rynku – odparła. – Byłam tam z moim oddziałem BDM(3) i…
– Dobry Boże! BDM?! To ile ty masz lat? – zawołała Marianne.
– Nie, właściwie nie z BDM, tylko z sekcją dla starszych, Glaube und Schönheit4. Mam dziewiętnaście lat.
– No proszę. – Marianne dotknęła jej ramienia. – Prawdziwa staruszka.
Dziewczyna zerknęła na nią.
– Czyż nie są przepiękne? – Marianne wskazała białe chryzantemy i ciemne jesienne anemony, starannie ułożone w wazonach przy balustradzie. Wysoko nad ich głowami jasne chmury sunęły po ciemnym niebie, w oddali na horyzoncie las odcinał się ciemną linią na tle zmierzchu. – A więc na rynku. I wtedy…
Benita upiła łyk szampana i zaniosła się kaszlem.
– Właściwie nie bardzo jest co opowiadać. Poznaliśmy się, zaczęliśmy rozmawiać, a potem zaprosił mnie na kolację.
Marianne odstawiła kieliszek na murek.
– A teraz szykujecie się do ślubu.
– Kiedy tak na to spojrzeć, rzeczywiście brzmi to… – Benita się zawahała. – Dziwnie.
Marianne się uśmiechnęła. I jednocześnie lekko przechyliła głowę na bok i zmarszczyła brwi. Nauczyła się tej badawczej miny od hrabiny i przekonała się, że sprawdza się ona doskonale, kiedy trzeba wyciągnąć wyznania i wyjaśnienia z dzieci i członków rodziny, w tym także dorosłych mężczyzn.
Najwyraźniej jednak nie działało to na młode dziewczyny. Przeciwnie, Benita wzięła się w garść. Wyprostowała się.
– No i było jeszcze co nieco po drodze.
– Oczywiście. – Marianne skinęła głową. Czemu w ogóle sięgnęła po tę taktykę przesłuchania? Przecież ta dziewczyna będzie żoną Conniego. Marianne nic z tego nie przyjdzie, jeśli rozpoczną znajomość od niechęci. – Bardzo przepraszam, nie chciałam być wścibska. Chodźmy. – Rozejrzała się po coraz bardziej zatłoczonym dziedzińcu, szukając pretekstu, i z ulgą dostrzegła Hermana Kempela, jednego z prostaków, który niewiele wcześniej znalazł się pod urokiem Benity. – Porozmawiajmy z twoim najnowszym wielbicielem.

Przypisy:

(1) Hausfrau (niem.) – gospodyni domowa.
(2) George Strausser Messersmith (1883–1960) – amerykański dyplomata, w latach 1930–1934 konsul generalny Stanów Zjednoczonych w Berlinie (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
(3) BDM (Bund Deutscher Mädel) – Związek Niemieckich Dziewcząt; sekcja żeńska nazistowskiej organizacji młodzieżowej Hitlerjugend

 
Wesprzyj nas