“Burza” Steve Sem-Sandberga pełna jest niepokojącej atmosfery, precyzyjnie budowanego napięcia i konsekwentnie dawkowanych emocji. A wszystko to w pełnym niedomówień świecie mieszkańców małej wysypy u wybrzeża Norwegii.


BurzaStary dom, tajemnica sprzed lat i mgła, w której trudno oddzielić prawdę od przywidzenia. To nie jest thriller ani kryminał. To coś znacznie mocniejszego. To siła znakomitej literatury.

Mogłoby się wydawać, że chodzi o zwykłą sąsiedzką przysługę. Frank musi zawieźć żonę do szpitala. Prosi więc właściciela pobliskiego domu, aby ten przez kilka godzin zaopiekował się jego dziećmi. Minna i Andreas zostają pod opieką Johannesa, a państwo Lehmanowie odjeżdżają. I na zawsze znikają bez śladu.

Wiele lat później, po śmierci Johannesa, jego wychowanek ponownie zjawia się na wyspie. Wraz z trzaskiem starego zamka we frontowych drzwiach Andreas powraca do wydarzeń, o których pamiętają już tylko nieliczni mieszkańcy. Także ci od lat obserwujący wszystko z okien posiadłości tajemniczych Kaufmannów, niegdysiejszych właścicieli wyspy, których wielu podejrzewa o kolaborację z nazistami…

Poszukiwanie tożsamości, niejasna przeszłość i milczenie, które najsilniej łączy ludzi mających coś do ukrycia. Niepokojąca atmosfera, precyzyjnie budowane napięcie, konsekwentnie dawkowane emocje, a wszystko w pełnym niedomówień świecie mieszkańców małej wysypy u wybrzeża Norwegii. Nowa powieść autora bestsellerów “Biedni ludzie z miasta Łodzi” oraz “Wybrańcy”.

Steve Sem-Sandberg (ur. 1958 w Oslo) – szwedzki pisarz, dziennikarz i krytyk literacki. Jeden z najciekawszych skandynawskich autorów ostatnich lat. Laureat szeregu nagród literackich (m.in. nagrody literackiej pisma “Aftonbladet”), nominowany również do Nagrody Augusta przyznawanej przez związek wydawców szwedzkich, nagrody literackiej Szwedzkiego Radia oraz prestiżowej Nagrody Literackiej Rady Nordyckiej.

Steve Sem-Sandberg
Burza
Przekład: Paulina Rosińska
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 31 stycznia 2018
 
 

Burza


Nie powiem mu, gdzie biją słodkie źródła.
William Shakespeare, Burza
Przeł. Stanisław Barańczak

Jest po kolacji, talerze i sztućce wyniesione, swoim zwyczajem zgarnął okruchy na rękę i wyrzucił je do zlewu, po czym otworzył ceratowy zeszyt, ułożony równolegle do brzegu stołu, docisnął lewym przedramieniem, żeby kartki leżały płasko, i pochylił się nad nim z długopisem w prawej dłoni. Siedział tak każdego wieczora, tyłem do okna pokrytego smugami brudu, za którym powoli gęstniał mrok, mając na sobie jedynie siatkowy podkoszulek o dużych oczkach i okulary, a każdą literę kreślił z taką cierpliwością, jakby przewlekał nić przez ucho igielne. Pod koniec życia Johannes pisywał częściej, jego listy były też dłuższe i, jak się domyślam, adresowane niemal wyłącznie do mnie. Nawet jeśli wydawały się sklecone naprędce i zawierały raczej jakieś przypadkowe myśli, a nie dotyczyły spraw, o których naprawdę chciałby opowiedzieć, można było je czytać jako jedną nieprzerwaną, ciągle zmieniającą się i wygłaszaną za pomocą różnych strategii mowę obrończą przeciwko oskarżeniu, które nigdy nie zostało wyraźnie sformułowane, lecz właśnie dlatego uparcie nad nim wisiało. Jak gdyby poprzez ową fragmentaryczną, wciąż na nowo podejmowaną pisemną obronę znajdował się w ciągłym odwrocie, w czasie i przestrzeni, aż koniec końców jedyny skrawek bezpiecznego gruntu stanowiła dla niego ta mała dziupla między składanym stolikiem a kredensem, w której co wieczór przesiadywał, pisząc listy. Wszystko, co było dla niego ważne, miał wtedy w zasięgu ręki: butelkę koniaku, krzyżówki, kupony zakładów bukmacherskich, kalendarz, co roku otrzymywany gratis z browaru, swojego dawnego miejsca zatrudnienia, w którym każdego ranka przekreślał poprzedni dzień, jak gdyby wszelki czas był kwestią dniówki do przepracowania, do tego jeszcze kilka drobiazgów, które zebrał w trakcie swoich podróży i nie wiedział, co z nimi począć, za to my, dzieci, uwielbialiśmy się nimi bawić. Pamiętam zwłaszcza małe bambusowe pudełko z Jawy z pięknym lakierowanym wieczkiem przedstawiającym prawdziwą dżunglę z gęstymi kępami palm i pole, które rolnik w kapeluszu ze słomy ryżowej orał pługiem zaprzęgniętym w parę wołów. Kolorowe warstwy były tak grube, że aż wypukłe, i tak błyszczące, jakby świeciły własnym światłem. W dzieciństwie Minnę fascynowało to pudełko z Jawy. Nie potrafiła się powstrzymać i nieustannie drapała paznokciem wieczko, próbując zeskrobać resztki kolorów. W środku Johannes przechowywał nie tylko potrzebne na co dzień przedmioty, takie jak kluczyki do samochodu i garażu, lecz także zdjęcia: nie te dawne fotografie jego krewnych w ponurych odświętnych ubraniach przy zastawionych stołach albo w altanie w ogrodzie, ale małe błyszczące slajdy Kodachrome przedstawiające naszych prawdziwych amerykańskich rodziców, w przeciwieństwie do tamtych – kolorowe i zrobione w znanych nam miejscach. Na slajdach mister i mistress Lehmanowie pozują z Johannesem pod drzewami czereśni albo przy Willi NATO, w której mieszkaliśmy w dzieciństwie. Najbardziej fascynowała nas właśnie Willa NATO, rzecz jasna, zbudowana na stromym zboczu, piętrowa. Część wyższej kondygnacji przerobiono na dużą owalną werandę pokrytą szarym, miękko oszlifowanym łupkiem o nieregularnych kształtach, z balustradą z półprzezroczystego włókna szklanego, zapewne modnej nowinki na początku lat pięćdziesiątych, kiedy dom stawiano. W przeciwieństwie do rodzinnych fotografii Johannesa, które ledwie mieściły się w swoich przytłaczających ramach, slajdy z jawajskiego pudełka były małe i pragmatycznie eleganckie, kwadratowe, w szerokich białych ramkach. Na jednym z nich widnieję ja, mam może półtora roczku, stoję na pulchnych nóżkach pod wierzbą, która po dziś dzień zwiesza swoje długie, wiotkie gałęzie nad martwą plamą w ogrodzie Johannesa, i wpatruję się z beznamiętną grobową powagą, typową dla dzieci w tym wieku, w fotografa (kto to mógł być, ojciec czy Johannes?), na innym – moja matka, na pół odwrócona, a długie jasne włosy ma luźno spięte na karku szeroką klamrą. Elizabeth Lehman nie pochodziła z Niemiec jak jej mąż, jej nazwisko panieńskie to Westwood. Urodziła się w starej rodzinie zamieszkującej Nową Anglię od XVIII wieku, Frank z kolei przeniósł się do USA jako dorosły człowiek. Według Johannesa to mój ojciec upierał się, żeby ich pierworodne dziecko, córka, otrzymała staromodne imię Wilhelmine, po jego babce, jak się domyślam. Chociaż oni sami i my zawsze mówiliśmy na nią Minna. Skąd wzięło się moje – Andreas – ani po kim je dostałem, nie mam pojęcia. Franka Lehmana zapewne zajmowało zbyt wiele innych rzeczy, kiedy odbywały się moje chrzciny. Był mianowicie bohaterem wojennym. Tak w każdym razie zawsze twierdzi Johannes, gdy z jawajskiego pudełka wyjmuje drogocenne zdjęcia, a my, chcąc wszystko dokładnie obejrzeć, wyciągamy głowy ponad stołem tak daleko, że prawie chwytają nas skurcze w karkach. Podczas wojny w Korei wasz ojciec brał udział w wielu niebezpiecznych lotach nad terytorium wroga – opowiada Johannes. To on pilotował samolot? – pytam ja albo może Minna. Nie, on spuszczał bomby – wyjaśnia Johannes. Siedział ze słuchawkami na uszach w komorze z tyłu samolotu, a gdy znaleźli się w odpowiedniej pozycji, otwierał klapę i zrzucał bomby, a my widzimy to oczami wyobraźni, bomby biegnące po niebie niczym drobny ścieg krzyżykowy w ściennej makacie, a kiedy wreszcie dotrą do czarnej ziemi wroga, wybuchają niczym supernowe. I oto on, ów bohater wojenny, a zarazem nasz ojciec, stoi uśmiechnięty obok swojego pistacjowego studebakera, którego zaparkował na środku podjazdu do domu Johannesa. Jest rok 1961, późna wiosna albo wczesne lato, ciepły, słoneczny dzień. Ma na sobie garnitur i krawat, marynarka rozpięta, a pasek podtrzymuje spodnie poniżej pępka, jak to się wtedy nosiło. Daremnie szukam swoich rysów w szerokiej twarzy ojca, ów uśmiech sprawia, że nie da się dostrzec ich wyraźnie. Ojciec uśmiecha się z bezgraniczną pewnością siebie, jak gdyby fakt, że trawa wyrosła tak wysoko, a drzewa owocowe za jego plecami zakwitły tak obficie, był wyłącznie jego zasługą. Zawsze gdy oglądam te zdjęcia, nawet teraz (wciąż leżą w bambusowym pudełku o jaskrawych kolorach), trudno mi pojąć, co wydarzyło się pewnego dnia nieco ponad rok po tym, jak je zrobiono, również wczesnym latem. Johannes usadowiony na rozkładanej drabinie właśnie opryskiwał śliwy, od dawna zaatakowane przez parch i dziurkowatość. Z korony drzewa, na której gałęzie powoli już wypuszczały liście, zobaczył, że pistacjowy studebaker jedzie długą żwirową drogą, mającą swój początek przy Willi NATO na wzgórzu poniżej szczytu Ptasiej Góry. Co dziwne – opowiadał później Johannes – samochód zdawał się w ogóle nie spieszyć. Towarzysząca mu jak zawsze chmura pyłu niemal zdążyła opaść, gdy zatrzymał się pod furtką prowadzącą do Żółtego Domu. Kiedy Johannes zszedł z drabiny i odłożył maskę i opryskiwacz, mój ojciec stał już oparty o auto ze mną i Minną po bokach. Mister Lehman miał na sobie okulary przeciwsłoneczne i mimo uśmiechu wydawał się zażenowany. Johannes twierdził, że uśmiechał się nie tylko do zdjęcia, ale zawsze, gdy kogoś zagadywał albo ktoś zagadywał jego. Mister Lehman powiedział, że wydarzył się przykry incydent, choć czy rzeczywiście tak powiedział? Johannes nie pamiętał za dobrze. Może poinformował po prostu, że był wypadek, bez podawania szczegółów, i że on i mistress Lehman muszą jechać do szpitala, i czy Johannes mógłby zaopiekować się w tym czasie dziećmi? Chodziło najwyżej o kilka godzin. Johannes sądził, że to mojej matce coś się stało, lecz musiał potem przyznać, że to tylko przypuszczenia: od strony domu szyby samochodu pozostały podniesione, więc jej nie widział. Kto by to jednak mógł być, jeśli nie ona, i po co wtedy cały ten raban? Johannes powiedział, że oczywiście, zaopiekuje się. Chociaż Willa NATO znajdowała się na samym szczycie wzgórza, to on był najbliższym sąsiadem Lehmanów, a my i tak wciąż się u niego kręciliśmy – jak to nazywał – choć wtedy jeszcze kręciła się u niego głównie Minna, a ja, jeśli w ogóle, to po prostu dlatego, że łaziłem za siostrą, mimowolny świadek wszystkich zdarzeń, łącznie z owym incydentem. Johannes powiedział, że dał nam w kuchni coś do jedzenia, mleko i kanapki (uśmiechnął się na wspomnienie mlecznych wąsów, które zawsze pojawiały się nad górną wargą Minny), a potem bawiliśmy się w ogrodzie, aż nas zawołał, gdy zaczął zapadać zmrok. Około dziewiątej wieczorem wciąż jeszcze nie było słychać nadjeżdżającego studebakera (Frank zawsze trąbił, gdy skręcał na podjazd, i machał, wystawiając rękę przez opuszczoną szybę), więc Johannes zadzwonił do szpitala. Połączono go z oddziałem i otrzymał informację, że kobieta nazywająca się Elizabeth Lehman rzeczywiście została przyjęta, a gdy powiedział, że pilnuje dzieci tych państwa i że one niepokoją się o mamę, przekazano słuchawkę panu Lehmanowi. Ton głosu mojego ojca był wtedy zupełnie inny – twierdził Johannes. Chociaż mówił głośno i wyraźnie, jego głos brzmiał matowo, niemal głucho, jak gdyby dochodził z bardzo odległego miejsca. Odbyli tylko krótką rozmowę, podczas której Frank Lehman wyjaśnił, że sytuacja jest nadzwyczaj poważna, że jedyne, co pozostało, to mieć nadzieję i modlić się. Hope and pray. Użył dokładnie tych słów? – dopytywałem się. Czy może powiedział to po norwesku? W końcu znał trochę ten język. Johannes nie potrafił sobie jednak przypomnieć, tyle tylko, że w słowach mojego ojca pobrzmiewało napięcie, że jego głos wydawał się odległy, jakby zabutelkowany – tak to określił. Był to ostatni raz, gdy Johannes, czy w ogóle ktokolwiek, rozmawiał z mister Lehmanem. Następnego ranka wszyscy pojechaliśmy do szpitala starym dauphine’em, na którego tylnym siedzeniu było o wiele mniej miejsca niż w studebakerze, ja na kolanach Minny, podekscytowanej i wesołej – opowiadał Johannes. Kupiliśmy wcześniej kwiaty, wzięliśmy też czereśnie z ogrodu, choć jeszcze niezupełnie dojrzałe. Kiedy jednak dotarliśmy na właściwy oddział, pani Lehman już tam nie było. Pacjentka o tym nazwisku została wypisana tego samego ranka, jak nas poinformowano. Z jakiego powodu była hospitalizowana, tego pielęgniarka przez wzgląd na tajemnicę lekarską nie mogła ujawnić. Na pytanie Johannesa, czy pan Lehman przebywał cały czas z żoną, odpowiedziała twierdząco. Przywiózł ze sobą jej rzeczy – dodała. Nigdy nie wyjaśniło się jednak, co miała na myśli, mówiąc rzeczy, nikt też, oczywiście, nie wiedział, dokąd udali się Lehmanowie. Dobrnąwszy do tego momentu opowieści, Johannes zazwyczaj zdejmował okulary i pocierał dłonią czoło. Nie pozostało mi nic innego jak wziąć was z powrotem do siebie – powiedział i uśmiechnął się zakłopotany, jak gdyby przyłapano go na czymś zabronionym albo wstydliwym. Wtedy, czy raczej krótko po tym, musiał też skontaktować się z ambasadą, która zaprzeczyła, jakoby pan czy pani Lehman, czy ktokolwiek o tym nazwisku nagle zachorował, co, jak się później dowiedziałem, było w takich przypadkach rutynową procedurą. (To znaczy zaprzeczanie: dyplomaci zawsze mówili, że nic nie wiedzą, a kiedy już wiedzieli, to właśnie z tego powodu milczeli). Jednak zaraz następnego ranka policja zamknęła drogę do Willi NATO, na wysokości skrzyżowania z Huvudgårdsvägen, a wokół widziano mężczyzn w dziwnych białych strojach i w hełmach z maskami ochronnymi, chodzili z jakimiś miernikami wzdłuż rowów i koło przepompowni w Majątku. Strażnik powiedział Johannesowi, że cały ten teren został uznany za miejsce przestępstwa i że w stosownym czasie dowiemy się, w czym rzecz. Stosownym czasem okazała się godzina szósta tego samego wieczora, gdy dwaj policjanci zadzwonili do drzwi frontowych Żółtego Domu i zapytali, czy ostatnio zdarzały nam się jakieś sensacje po wodzie. Mówiąc „sensacje”, mieli na myśli mdłości, gorączkę, wymioty i biegunki. Obawiali się, że coś dostało się do wody pitnej. Wielu mieszkańców z sąsiedztwa musiało udać się do lekarza z powodu takich właśnie objawów. Minęło jednak trochę czasu, zanim ludzie doszli do jedynego logicznego wniosku. Odkąd na wyspie pojawili się pierwsi osadnicy, wodę pitną czerpano z jeziora, musiała więc w jakiś sposób zostać zatruta, a któż inny mógłby dopuścić się takiego czynu, jeśli nie osoby odpowiadające za zaopatrzenie w wodę? To znaczy ktoś z Majątku. Chociaż pobrano próbki gruntu wokół przepompowni, chociaż rozmontowano i co do najdrobniejszych części zbadano samą pompę, nie znaleziono żadnego wiarygodnego wyjaśnienia owych przypadków zachorowań. (W przeprowadzonym później dochodzeniu rzekomo wykazano podwyższoną zawartość związków perfluorowanych w pobranych na wyspie próbkach wody i gruntu. Chodziło o substancje tego samego rodzaju jak te wykorzystywane na przykład w pianie gaśniczej. Ponieważ na lotnisku na drugim brzegu cieśniny regularnie odbywały się ćwiczenia przeciwpożarowe i ratownicze, podejrzewano, że pochodzące stamtąd związki perfluorowane zanieczyściły stojące wody jeziora. Cechą charakterystyczną wykrytych tam substancji PBT jest to, że nie ulegają rozkładowi, lecz mogą na stałe pozostać w glebie. W dłuższej perspektywie prowadzą nawet do zaburzeń hormonalnych, upośledzenia zdolności reprodukcyjnych, wad płodu i innych anomalii tego rodzaju, nie tłumaczy to jednak, dlaczego objawy choroby wystąpiły tak nagle, w zasadzie z dnia na dzień, u tylu osób. Dochodzenie dostarczyło raczej pani Kaufmann nowych argumentów za tym, że ruch powietrzny nad wyspą ma szkodliwy wpływ na zdrowie mieszkańców i należy jak najszybciej przenieść lotnisko w inne miejsce). A do tego dwoje niespodziewanie osieroconych dzieci Lehmanów: zdaniem wielu jeszcze większy skandal. Zwłaszcza gdy później wyszło na jaw, że to Johannes przejął nad nimi opiekę. Ponieważ Amerykanie uparcie zaprzeczali, jakoby wiedzieli o istnieniu mister i mistress Lehmanów, sprawą zainteresowali się urzędnicy z opieki społecznej, którzy różnymi środkami, prośbą i groźbą, usiłowali wytłumaczyć Johannesowi, że dziećmi powinni się zająć – jak to ujęli – odpowiedzialni rodzice zastępczy, a gdy ten odmówił, pojawiło się sporo zarówno młodych, jak i niemłodych miejscowych kobiet, które przezwyciężyły swoją niechęć do starego quislingowca i zasiadły z filiżanką kawy na kanapie w jego zaniedbanym salonie. Pamiętam wiele z nich: dotyk ich klejących się rąk na moim karku, ich opowieści o bogatych mężach, świetnych szkołach, do których nas poślą, i miny Minny (mam je również, rzecz jasna, w pamięci): jak przewracała oczami, udawała wisielca i człapała do toalety, by na niby zwymiotować. Podejrzewam, że w sprawę zaangażowała się policja i rozpoczęto międzynarodowe poszukiwania, lecz Johannes cały czas uparcie powtarzał to, co owego popołudnia powiedział mu Frank: że on i jego żona wyjeżdżają na krótko, że niedługo wrócą, powtarzał to, chociaż nigdy więcej się nie odezwali, ani do Johannesa, ani do nas: żadnego listu, kartki czy choćby pozdrowień, nic.

 
Wesprzyj nas