“Krąg” to druga powieść powieść z cyklu o komendancie Martinie Servazie. Thriller, który chwyta za gardło mrocznym i przytłaczającym klimatem.


KrągWystarczył jeden telefon i jeden enigmatyczny e-mail, aby komendant Martin Servaz został wciągnięty w wir mrocznego śledztwa, w którym musi stawić czoło demonom przeszłości i poczuć ból dawno zabliźnionych ran. W Marsac zostaje zamordowana jedna z wykładowczyń; kilka dni później ginie hodowca psów, rozszarpany przez własne zwierzęta.

Co łączy te dwa zdarzenia? Kto i dlaczego rozpętał w tym cichym uniwersyteckim miasteczku szaleństwo śmierci? Czyżby to było dzieło zbiegłego przed dwoma laty seryjnego mordercy?

Po ogromnym sukcesie przetłumaczonego na wiele języków “Bielszego odcienia śmierci” Bernard Minier, specjalista od mrocznych, przytłaczających klimatów, po raz kolejny zmusza czytelnika, by skonfrontował się ze swymi ukrytymi lękami i zdał sobie sprawę, że pozornie spokojne życie może niespodziewanie zmienić się w prawdziwy koszmar.

***

Drzwi, które się otwierają, by bardzo szybko zatrzasnąć nam się przed nosem. Autor rozdaje karty, ale kiedy już trzymamy je w ręku, odbiera je i tasuje, a nawet niektóre ukradkiem wyjmuje! Nagle zostajemy sami, gubimy się – skądinąd tak samo jak nasz detektyw – i zaczynamy poszukiwania od innego miejsca. Minier proponuje nam przewrotne puzzle: kiedy łączymy elementy układanki, on już jest z drugiej strony i znowu je rozrzuca.
Pascal Kneuss

(…) Francuzi oszaleli na punkcie prozy Miniera – logicznej i eleganckiej, jak na autora znad Sekwany przystało.
Łukasz Orbitowski „Książki. Magazyn do czytania”

Bernard Minier urodził się w Béziers, a dorastał na południowym wschodzie Francji. Wydał dotąd pięć powieści: hitowy, także w Polsce, “Bielszy odcień śmierci” (Prix Polar za najlepszy kryminał roku 2011 we Francji), “Paskudna historia”, “Krąg”, “Nie gaś światła” oraz “Noc”.

Bernard Minier
Krąg
Przekład: Monika Szewc-Osiecka
Cykl o komendancie Martinie Servazie | 2
Dom Wydawniczy Rebis
wydanie 5
Premiera w tej edycji: 31 stycznia 2018
 
 

Krąg


PROLOG

W grobie

Jej umysł był jednym wielkim krzykiem.
Skargą.
Wewnątrz swojej głowy wyła z rozpaczy, wykrzykując wściekłość, cierpienie, samotność – wszystko to, co miesiąc po miesiącu odzierało ją z człowieczeństwa.
A także błagając.
Litości, litości, litości, litości… Błagam, pozwólcie mi stąd wyjść!
Krzyczała, błagała i szlochała. Ale tylko w głowie: w rzeczywistości z jej gardła nie wydobywał się żaden dźwięk. Pewnego pięknego ranka obudziła się prawie niema. Niema – kobieta, która zawsze tak chętnie mówiła, a słowa przychodziły jej z tak wielką łatwością. Słowa i śmiech…
W pomieszczeniu panowała ciemność. Kobieta zmieniła pozycję, by ulżyć napiętym mięśniom. Siedziała na gołym klepisku, oparta o kamienną ścianę. Czasem się kładła. Albo przenosiła się na cuchnący materac w kącie pomieszczenia. Przez większość czasu spała, leżąc z podkulonymi nogami. Kiedy wstawała, rozciągała się albo chodziła – cztery kroki w tę, cztery z powrotem: jej więzienie miało nie więcej niż dwa na dwa metry. Panowało w nim przyjemne ciepło. Od dawna się domyślała, że za drzwiami jest kotłownia – nie tylko z powodu ciepła, ale także ze względu na dochodzące stamtąd odgłosy: szuranie, syczenie, stukot. Nie miała na sobie żadnych ubrań. Była naga jak małe zwierzę. Tak było od wielu miesięcy, a może lat. Załatwiała się do wiadra. Dwa razy dziennie dostawała jedzenie, chyba że mężczyzny nie było. Spędzała wtedy kilka dni sama, bez jedzenia i picia, umierając z głodu, pragnienia i strachu. W drzwiach były dwa otwory: przez pierwszy, na dole, podawał jej posiłki; przez drugi ją obserwował. Choć judasze były zamknięte, przenikały przez nie dwa promienie światła, które przecinały ciemności jej więzienia. Oczy kobiety już dawno przywykły do półmroku; na podłodze i ścianach widziała szczegóły, których nie dostrzegłby nikt inny.
Na początku badała loch, nasłuchiwała najdrobniejszych szmerów. Szukała sposobu ucieczki, jakiejś luki w jego systemie zabezpieczeń, najdrobniejszej oznaki nieuwagi w zachowaniu mężczyzny. W końcu przestała się tym zajmować. Nie było luki, nie było nadziei. Nie pamiętała już, ile tygodni, ile miesięcy upłynęło od jej porwania. Od poprzedniego życia. Mniej więcej raz w tygodniu – może częściej, a może rzadziej – kazał jej przełożyć rękę przez otwór i robił jej dożylny zastrzyk. Było to bolesne, ponieważ mężczyzna był niezręczny, a substancja gęsta. Kobieta niemal natychmiast traciła świadomość. Budziła się w jadalni na górze, w masywnym fotelu o wysokim oparciu, z nogami i tułowiem przywiązanymi do siedzenia. Wykąpana, wyperfumowana i ubrana. Nawet jej włosy ładnie pachniały szamponem, a obłożone zazwyczaj wnętrze ust i cuchnący oddech wypełniał zapach pasty do zębów i mentolu. W kominku trzaskały jasne płomyki, na lśniącym jak jezioro ciemnym blacie drewnianego stołu płonęły świece, a z talerzy unosiła się smakowita woń. Z wieży stereo zawsze dochodziła muzyka poważna. Ilekroć usłyszała muzykę, ujrzała blask świec, poczuła na skórze dotyk czystej odzieży, jak zwierzę pod wpływem odruchu warunkowego dosłownie zaczynała się ślinić. Trzeba dodać, że przed uśpieniem jej i wyniesieniem z lochu mężczyzna zawsze fundował jej dwudziestoczterogodzinny post.
Po bólu brzucha poznawała, że podczas snu wykorzystywał ją seksualnie. Z początku myśl ta napełniała ją przerażeniem i obudziwszy się znowu w swoim lochu, pierwsze prawdziwe posiłki zwymiotowała do wiadra. Teraz już jej to nie wzruszało. Zdarzało się, że mężczyzna milczał, innym razem mówił bez końca, ale rzadko go słuchała: jej mózg odwykł od podążania za rozmową. Słowa „muzyka”, „symfonia”, „orkiestra” powracały jednak jak leitmotiv w jego wypowiedziach. Powtarzało się też pewne nazwisko: Mahler.
Jak długo była tak zamknięta? W jej grobie nie było dnia ani nocy. Bo to był grób. W głębi serca kobieta zrozumiała, że nigdy nie wyjdzie z niego żywa. Już dawno opuściła ją wszelka nadzieja.
Przypominała sobie cudowny, zwyczajny czas, gdy była wolna. Kiedy po raz ostatni się śmiała, gościła u siebie przyjaciół, widziała rodziców. Zapach grilla latem, wieczorne światło między gałęziami drzew w ogrodzie, oczy syna w blasku zachodzącego słońca. Twarze, śmiech, zabawy… Oczyma duszy widziała siebie uprawiającą seks z mężczyznami, szczególnie z jednym… Życie, które uważała za banalne, a które w rzeczywistości było cudem. Wzbierał w niej wielki żal, że nie smakowała go pełniej. Zdawała sobie sprawę, że nawet chwile smutku lub cierpienia były niczym w porównaniu z obecnym piekłem, z tym niebytem pogrzebanym w nieistniejącym miejscu. Poza światem. Domyślała się, że zaledwie kilkumetrowa warstwa kamienia, betonu i ziemi dzieli ją od prawdziwego życia; ale setki drzwi, krat i kilometry korytarzy nie oddzielałyby jej bardziej skutecznie.
Pewnego dnia jednak życie i świat znalazły się tuż-tuż. Z niewiadomych przyczyn mężczyzna był zmuszony pilnie przewieźć ją w inne miejsce. Ubrał ją w pośpiechu, nadgarstki spiął na plecach plastikowymi kajdankami, na głowę włożył płócienną torbę. Następnie kazał jej wejść po schodach na górę i znalazła się na świeżym powietrzu. Świeże powietrze… Szok był tak wielki, że omal nie postradała zmysłów.
Kiedy na nagich rękach poczuła dotyk promieni słonecznych, przez materiał torby odgadła jego światło, wciągnęła w płuca zapach wilgotnej jeszcze ziemi i pól, woń ukwieconych łąk, usłyszała świergot ptaków o wschodzie słońca, o mało nie zemdlała. Płakała tak bardzo, że łzy i cieknące z nosa smarki przemoczyły torbę na jej głowie.
Potem położył ją na metalowej podłodze i przez warstwę płótna wdychała zapach spalin i benzyny. Choć nie była w stanie krzyczeć, na wszelki wypadek wepchnął jej do ust watę i zakleił usta plastrem. Aby nie kopała w ściankę, przywiązał jej nadgarstki do kostek. Poczuła wibracje silnika. Ciężarówka telepała się na nierównościach podłoża, a następnie wjechała na asfalt. Gdy nagle przyśpieszył, a kobieta usłyszała odgłos wyprzedzających ich wielu samochodów, zrozumiała, że są na autostradzie.
Najgorzej było na bramce. Słyszała wokół siebie głosy, muzykę, warkot silników. Tak blisko, na wyciągnięcie ręki. Za ścianką. Dziesiątki ludzkich istnień. Kobiety, mężczyźni, dzieci. Zaledwie kilka metrów od niej! Słyszała ich! Zwaliła się na nią lawina emocji. Śmiali się, rozmawiali, przychodzili i odchodzili, żywi i wolni. Nie mieli pojęcia o jej istnieniu, choć była tuż obok, o jej powolnym konaniu, o jej niewolniczej egzystencji. Potrząsała głową, aż uderzyła w metalową ściankę i z jej nosa na brudną podłogę pociekła krew.
A potem usłyszała, jak jej kat mówi „dziękuję”, i ciężarówka ruszyła. Miała ochotę wyć.
W dzień przeprowadzki była piękna pogoda. Kobieta była prawie pewna, że to pora kwitnienia roślin. Wiosna… Ile jeszcze będzie pór roku? Zanim się nią zmęczy, zanim ogarnie ją obłęd, zanim mężczyzna ją wreszcie zabije. Nagle poczuła pewność, że jej przyjaciele, bliscy, policja uznali ją już za martwą. Tylko jedna istota na świecie widziała, że jeszcze żyje: a była to istota diabelska, wąż, inkub. Nigdy już nie ujrzy światła dnia.

PIĄTEK

1

Lalki

To było w cieniu ogrodu,
Zimny cień przyczajonego zabójcy,
Cień w cieniu na trawie,
Zieleń trawy ginąca w purpurowej posoce wieczoru.
Wśród drzew krtań słowika
Pobity Marsjasz i Apollo.
W głębi ptaszarnia z gniazdami
I kulkami jemioły
Tworzą wiejski wystrój…

Oliver Winshaw przerwał pisanie. Zamrugał powiekami. Coś na obrzeżach jego pola widzenia przyciągnęło – a raczej rozproszyło – jego uwagę. Za oknem. Jakiś blask na zewnątrz. Jak błysk aparatu fotograficznego.
Nad Marsac rozszalała się burza.
Tego wieczoru, podobnie jak we wszystkie inne wieczory, siedział przy swoim biurku. Pisał. Wiersz. Jego gabinet znajdował się na piętrze domu, który kupili z żoną na południowym zachodzie Francji. Pokój obity dębową boazerią. Ściany niemal całkowicie zajmowały książki – głównie dziewiętnasto- i dwudziestowieczna poezja angielska i amerykańska: Coleridge, Tennyson, Robert Burns, Swinburne, Dylan Thomas, Larkin, E.E. Cummings, Pound…
Wiedział, że nigdy nie dorośnie do pięt swoim domowym bóstwom, ale niewiele go to obchodziło.
Nigdy nikomu nie czytał własnej poezji. Dochodził do zimy życia, nawet jesień miał już za sobą. Niedługo rozpali w ogrodzie wielkie ognisko i wrzuci do niego sto pięćdziesiąt zeszytów w czarnych okładkach. Łącznie ponad dwadzieścia tysięcy wierszy. Jeden dziennie przez pięćdziesiąt siedem lat. To prawdopodobnie najlepiej strzeżona tajemnica w całym jego życiu. Nawet jego druga żona nie miała prawa ich czytać.
Po wszystkich tych latach wciąż się zastanawiał, skąd czerpał natchnienie. Spoglądając wstecz, widział, że jego życie to długi ciąg następujących po sobie dni, z których każdy kończył się wierszem pisanym wieczorem w zaciszu gabinetu. Wszystkie były datowane. Mógł odnaleźć wiersz napisany w dniu narodzin syna, ten, który napisał w dniu śmierci swojej pierwszej żony czy wtedy, gdy wyjechał z Anglii, by osiedlić się we Francji. Nie kładł się spać, dopóki nie skończył – a czasem była to pierwsza albo druga w nocy – nawet w okresie, kiedy pracował. Nigdy nie potrzebował wiele snu, nie wykonywał też pracy fizycznej, był wykładowcą angielskiego na uniwersytecie w Marsac.
Oliver Winshaw dobiegał dziewięćdziesiątki.
Był spokojnym, powszechnie znanym starszym panem. Kiedy wprowadził się do tej należącej do uniwersytetu niewielkiej, malowniczej willi, szybko nazwano go „Anglikiem”. Było to, jeszcze zanim jego rodacy jak chmara szarańczy rzucili się na wszystkie stare kamienne budowle tego regionu, które tylko nadawały się do odrestaurowania, co sprawiło, że jego przezwisko uległo swoistemu rozrzedzeniu. Teraz był już tylko jednym spośród setek Anglików w tym departamencie. Ale wraz z nastaniem kryzysu gospodarczego Anglicy jedni po drugich wyjeżdżali w bardziej atrakcyjne finansowo okolice – Chorwacja, Andaluzja – i Oliver się zastanawiał, czy pożyje jeszcze na tyle długo, by na powrót stać się jedynym Anglikiem w Marsac.

Po tafli basenu pełnego nenufarów
Przesuwa się cień bez twarzy,
Posępny, szczupły, zwężony profil,
Jak starannie oszlifowane ostrze noża.

Znowu się zatrzymał.
Wydawało mu się, że przez regularny szum deszczu i nieustające echo piorunów przewalające się z jednej strony nieba na drugą dochodzą do niego dźwięki muzyki. Z pewnością nie mogła to być Christine, która od dawna spała. Tak, dźwięk pochodził z zewnątrz: muzyka poważna.
Oliver skrzywił się z dezaprobatą. Sprzęt musiał być podkręcony na cały regulator, skoro mężczyzna słyszał muzykę w gabinecie pomimo burzy i zamkniętego okna. Próbował się skupić na wierszu, ale nic z tego: co za diabelskie dźwięki!
Poirytowany, znowu podniósł oczy i spojrzał w stronę okna. Światło błyskawic przeświecało przez żaluzje. Między ich listewkami dostrzegał lejący strugami deszcz. Wydawało się, jakby cała wściekłość burzy skupiła się na tym małym mieście, zamykając je w płynnym kokonie i odcinając od reszty świata.
Odsunął krzesło i wstał.
Podszedł do okna i rozchylił listewki żaluzji, by wyjrzeć na ulicę. Woda przelewała się z głównego ścieku na chodnik. Nocne niebo ponad dachami znaczyły cienkie linie błyskawic, które wyglądały jak wykresy świetlistych sejsmografów.
W domu naprzeciwko wszystkie okna były rozświetlone. Może trwała jakaś impreza? Rzeczony dom, willę z przylegającym do niej ogrodem, oddzieloną od ulicy wysokim murem, zajmowała samotna kobieta. Wykładała na najbardziej prestiżowych kursach przygotowawczych1 w tym regionie przy liceum w Marsac. Piękna kobieta. Szczupła brunetka o wspaniałej sylwetce – trzydziestka w pełnym rozkwicie. Podobałaby się Oliverowi, gdyby był o czterdzieści lat młodszy. Zdarzało mu się podglądać ją dyskretnie, kiedy latem opalała się na leżaku, ukryta przed ludzkim wzrokiem; on był wyjątkiem, jako że jej ogród znajdował się dokładnie pod oknem jego gabinetu, za murem po przeciwnej stronie uliczki. Coś było nie tak. W oknach wszystkich czterech kondygnacji paliło się światło. Główne drzwi wychodzące na ulicę były otwarte na oścież, blask niewielkiej latarni wydobywał z ciemności lśniący od deszczu próg.
Za taflami okien Oliver nikogo jednak nie widział.
Znajdujące się na bocznej ścianie domu szklane drzwi, prowadzące z największego pokoju na ogród, były szeroko otwarte. Ich skrzydło trzaskało raz po raz jak drzwi saloonu – deszcz padał pod takim kątem, że woda na pewno wlewała się do domu. Oliver widział, jak strumienie wody odbijają się od posadzki tarasu, jak zginają źdźbła traw na trawniku.
Z pewnością to stamtąd dochodziła muzyka. Poczuł przyspieszające tętno. Jego spojrzenie powoli przesunęło się w kierunku basenu.
Wymiary jedenaście na siedem metrów. Wokół płytki w kolorze piasku. Trampolina.
Odczuwał swoiste mroczne podniecenie: takie, które dopada człowieka, kiedy coś niezwykłego zakłóci jego codzienną rutynę, a tym, zważywszy na wiek, była obecnie egzystencja Olivera. Przeczesywał wzrokiem ogród wokół basenu. W głębi zaczynał się las Marsac, 2700 hektarów drzew i ścieżek. Od tej strony nie było muru ani nawet siatki, jedynie zwarta ściana żywopłotu. Po przeciwnej stronie basenu, na prawo, znajdował się pool house, niewielka, stała konstrukcja, wzniesiona później niż pozostałe zabudowania.
Skierował uwagę na basen. Powierzchnia wody, smagana strumieniami ulewy, lekko falowała. Oliver zmrużył powieki. Z początku nie wiedział, co właściwie widzi. A potem zrozumiał, że na wodzie kołysze się kilkanaście lalek. Tak, to były lalki… I choć wiedział, że to tylko lalki, poczuł, jak jego ciało przebiega niewytłumaczalny dreszcz. Pływały jedne przy drugich, ubrane w jasne sukienki falujące na powierzchni wody, którą jak uderzenia igieł nakłuwały niezliczone krople deszczu. Sąsiadka z naprzeciwka raz zaprosiła Olivera i jego żonę na kawę. Francuska żona Winshawa, zanim przeszła na emeryturę, była psychologiem i miała własną teorię na temat takiej obfitości lalek w domu samotnej kobiety po trzydziestce. Po powrocie wytłumaczyła mężowi, że ich sąsiadka to prawdopodobnie typ „kobiety-dziecka”, a Oliver zapytał ją, co przez to rozumie. Zasypała go wtedy sformułowaniami typu „niedojrzała”, „uchylająca się od odpowiedzialności”, „troszcząca się wyłącznie o własne przyjemności”, „mająca za sobą traumę uczuciową” i Oliver się wycofał: zawsze wolał poetów od psychologów. Ale za cholerę nie rozumiał, co te lalki robią w basenie.
Powinienem zadzwonić po żandarmerię, pomyślał. Ale co im powiem? Że w basenie pływają lalki? Jego uwagę przykuła inna myśl. To nie jest normalne… Cały dom oświetlony, nie widać żywego ducha, a do tego te lalki… Gdzie się podziała właścicielka domu?
Oliver Winshaw przekręcił klamkę i otworzył okno. Do pokoju natychmiast wdarła się fala wilgoci. Deszcz smagał go po twarzy. Mężczyzna zmrużył oczy, wpatrując się w dziwaczne zgromadzenie utworzone przez plastikowe buzie o nieruchomym spojrzeniu.
Teraz doskonale odróżniał dźwięki muzyki. Już ją słyszał, choć nie był to jego ulubiony Mozart.
Do licha, co znaczy ten cały cyrk?
Ciemne niebo przeszył błysk, zaraz po nim nastąpił ogłuszający grzmot. Od huku zatrzęsły się szyby. W blasku, jak w nagłym świetle reflektora, zobaczył jakąś postać. Siedziała na brzegu basenu z nogawkami zanurzonymi w wodzie. Początkowo jej nie zauważył, gdyż zasłaniał ją cień wielkiego drzewa rosnącego w środku ogrodu. Młody człowiek… Pochylony, wpatrywał się w falującą plamę lalek. Choć Oliver znajdował się w odległości piętnastu metrów od niego, dostrzegł jego zagubione, przerażone spojrzenie i otwarte usta.
Klatka piersiowa Olivera Winshawa była jednym wielkim wzmacniaczem; jego serce waliło jak wściekły perkusista. Co się tu dzieje? Rzucił się do telefonu i chwycił za słuchawkę.

(1) We Francji studia wyższe poprzedza dwuletni cykl przygotowawczy, po którym zdaje się egzamin na uczelnię, gdzie studiuje się przez kolejne trzy lata. Kursy przygotowawcze organizowane są przez licea i uczelnie (wszystkie przypisy tłumaczki).

 
Wesprzyj nas