Po rewelacyjnej “Pani Einstein” Marie Benedict przedstawia “Pokojówkę miliardera”, opowieść o namiętności, na którą nie powinno być miejsca w świecie wielkich pieniędzy.


Pokojówka miliarderaRok 1863. Do portu w Pensylwanii przybija kolejny okręt pełen irlandzkich emigrantów. Uciekają od głodu i marzą o rozpoczęciu lepszego życia. Wśród nich jest Clara Kelley – jedyna nadzieja swojej rodziny, wysłanniczka mająca znaleźć nowy dom.

Młoda, ambitna dziewczyna, schodząc z pokładu statku, ma przed sobą ponurą perspektywę wielu lat ciężkiej pracy w fabryce. Gdy pojawia się szansa na lepszą zatrudnienie, kłamie, by je dostać. Tak staje się pokojówką w domu Andrew Carnegiego– najbogatszego człowieka w Ameryce. Ten szybko odkrywa, że Clara ma wyjątkowy dryg do interesów i dziewczyna zostaje jego sekretnym doradcą.

Uczucie, jakie się między nimi narodzi, postawi Clarę przed najtrudniejszym z wyborów: szczęście własne lub najbliższych. Czy zaryzykuje i przyzna się do oszustwa? Czy milioner poświęci fortunę dla miłości?

Marie Benedict
Pokojówka miliardera
Przekład: Natalia Mętrak-Ruda
Wydawnictwo Znak
Premiera: 29 stycznia 2018
 
 

Pokojówka miliardera


Prolog

23 grudnia 1868 r.
Nowy Jork, stan Nowy Jork

Łagodna melodia kolędy dobiegała z ulicy i wypełniała biuro. Muzyka nie miała wpływu na jego nastrój ani zachowanie. Siedząc wygodnie za biurkiem z czarnego, orzechowego drewna w luksusowo urządzonym apartamencie w St. Nicholas Hotel, Andrew Carnegie pisał niczym w szale.
Przerwał, szukając właściwego słowa. Rozejrzał się po gabinecie oświetlonym najnowszym modelem lampy gazowej i odniósł wrażenie, że widzi go po raz pierwszy. Ściany pokryte były żółtą, brokatową tapetą, a okna okalały ciemnozielone aksamitne zasłony, związane ciężkimi, złotymi linami, za którymi roztaczał się widok na Broadway. Wiedział, że to najwspanialszy apartament w całej Ameryce, może nawet wspanialszy niż jakikolwiek apartament w Europie. Jednak to, co tak bardzo go cieszyło podczas wcześniejszych wizyt w Nowym Jorku, dzisiaj go odpychało. Zdawało mu się, że złote liny zaciskają mu się na szyi, czuł się jak zamknięty w ekskluzywnym więzieniu.
Próbował przekonać matkę, że powinni zatrzymać się gdzie indziej, w mniej ostentacyjnym miejscu. Pragnął znaleźć się gdzieś, gdzie nie nękałoby go wspomnienie Clary, chociaż nie powiedział tego głośno. Źle się czuł w St. Nicholas bez niej. Większą część roku spędzał, szukając jej, na próżno jednak. Ani detektywi, ani jego znakomici ochroniarze czy najlepsi w branży łowcy nagród nie natrafili na żaden jej ślad.
Niestety, matka go nie słuchała. „Andra – mówiła ze swoim niepodrabialnym akcentem – oznaki bogactwa są świętym prawem Carnegiech, a przysięgam na Boga, że wywalczyliśmy sobie nasze miejsce”. Zgodził się, pozbawiony siły, by walczyć. Kiedy jednak kilka godzin wcześniej dotarli do St. Nicholas Hotel, Andrew wyjątkowo wygonił matkę z sąsiadujących pokoi i zignorował jej błagalne prośby, by udali się na świąteczną kolację do Vanderblitów, choć zaproszenie na spotkanie nowojorskiej socjety było trudno zdobyć. Chciał być sam ze swoimi myślami. Myślami o Clarze.
Clara. Wyszeptał jej imię, pozwalając, by spłynęło mu po języku jak dobry likier. W ciszy swojego gabinetu mógł się oddać wspomnieniu ich pierwszego spotkania. Clara weszła za jego matką do salonu Fairfield, ich domu w Pittsburghu, krocząc tak lekko, że ledwie docierał do niego dźwięk jej butów dotykających podłogi i szelest spódnicy. Jej powściągliwe zachowanie i spuszczony wzrok nie przyciągały jego uwagi, póki matka nie wydała jakiegoś rozkazu. Dopiero wtedy, gdy Clara uniosła głowę i popatrzyła na niego, zauważył jej obecność. W tej ulotnej chwili, nim znów opuściła wzrok, dostrzegł przez mgnienie błyskotliwą inteligencję ukrytą pod statecznym sposobem bycia wymaganym od służącej.
Kolejne, bardziej intymne wspomnienia wypełniły mu myśli, a wraz z nimi tęsknota tak gorąca, że poczuł niemal fizyczny ból. Nagle jednak jego zadumę przerwał wybuch śmiechu i brzęk kryształowych kieliszków dobiegające z wielkiej sali balowej piętro niżej. Zastanawiał się, kto świętował w tym pozłacanym pokoju. Czy to jeden z jego kolegów magnatów stalowych przyjechał w odwiedziny, czy może któraś rodzina z listy dziesięciu tysięcy najbogatszych nowojorczyków postanowiła opuścić bezpieczny świat kolacji w kamienicach z piaskowca, żeby zajrzeć do pełnych przepychu nowojorskich sal? Czy powinien zejść na dół i sprawdzić?
„Stop” – zdyscyplinował sam siebie. „Właśnie takiego myślenia, pełnego chciwości i dążącego do poprawiania swojego statusu nienawidziła Clara”. Obiecał jej, że znajdzie dla siebie inną drogę niż droga tych materialistycznych przemysłowców i socjety, i zamierzał dotrzymać słowa, nawet teraz, kiedy odeszła. Powrócił do swojego planu uczczenia jej, który próbował zrealizować nieskończoną ilość razy, sporządzając kolejne szkice dokumentu. Przyciskając stalówkę wiecznego pióra tak mocno, że poplamił papier atramentem, napisał:

Trzydzieści trzy lata i dochód 50 000 dolarów rocznie! Za dwa lata o tej samej porze zapewnić sobie co najmniej 50 000 per annum. Więcej nie zarabiać – nie powiększać fortuny, ale co roku wydawać nadwyżkę na cele dobroczynne. Na zawsze odsunąć od siebie biznes, chyba że dla dobra innych.
Zamieszkać w Oksfordzie, zdobyć wykształcenie i poznawać ludzi nauki – zajmie to trzy lata ciężkiej pracy. Zwracać szczególną uwagę na umiejętność publicznego przemawiania. Potem przenieść się do Londynu i kupić pakiet kontrolny jakiejś gazety czy kroniki oraz poświęcić się zarządzaniu nią przez angażowanie się w sprawy publiczne, zwłaszcza związane z edukacją i poprawą sytuacji ubogich klas.
Człowiek musi mieć idola (gromadzenie bogactwa to jeden z najgorszych rodzajów idolatrii), a trudno o idola bardziej poniżającego niż pieniądze. W cokolwiek się zaangażuję, zrobię to bez reszty: dlatego muszę starannie wybrać takie życie, które okaże się w swym charakterze najbardziej wzniosłe. Poświęcenie się w dalszym życiu trosce o interesy i jak najszybszemu zarabianiu pieniędzy poniży mnie tak, że nie będzie już nadziei. Zrezygnuję z biznesu w wieku lat trzydziestu pięciu, jednak przez nadchodzące dwa lata zamierzam spędzać popołudnia na kształceniu i systematycznej lekturze.

Andrew uniósł pióro i przeczytał zapisane słowa. Były toporne i niedoskonałe, czuł jednak zadowolenie. Chociaż Bóg zadecydował, że Clara nie będzie należeć do niego, zamierzał wywijać jej przekonaniami niczym mieczem. Nie mógł już dłużej czcić idoli w postaci statusu społecznego i bogactwa – nie dla nich samych. Reputacja i pieniądze miały teraz służyć wyższemu celowi: poprawie losu innych, zwłaszcza budowaniu drabin, po których będą się mogli wspinać przybywający do jego przybranej ojczyzny. Mimo ogarniającej go rozpaczy Andrew pozwolił sobie na najdelikatniejszy z uśmiechów, na maleńką satysfakcję. List spodobałby się jego Clarze.

Rozdział 1

4 listopada 1863 r.
Filadelfia, Pensylwania

Nie powinnam tu być. Cecelia albo Eliza mogłyby zajmować moje miejsce na tym cuchnącym statku. Miały prawo – a Eliza, jako najstarsza, nawet obowiązek – wyruszyć w podróż i zacząć od nowa na innej ziemi. Mama i tata przygotowali jednak całą litanię wymówek: Eliza miała dwadzieścia jeden lat i była bliska zamążpójścia, które miało pozwolić rodzinie dalej dzierżawić naszą farmę – jak wyjaśnił ojciec – a zaszczyt ten ominął mnie z winy mojego przemądrzalstwa. Cecelia natomiast, mając piętnaście lat, była za młoda, a zresztą również zbyt słaba na samotną podróż. I tak, przekonana do racji rodziców, wsiadłam na pokład statku Envoy. Czterdzieści dwa dni później pożałowałam arogancji wobec swoich sióstr i przechwałek w chwili, gdy poznałam decyzję rodziców. Wiedziałam już, że bycie uznaną za síofra[1] w swojej rodzinie – podrzutka zdolnego do przeobrażenia się w cokolwiek, czego wymagać będzie od niego Ameryka – nie jest żadną nagrodą. Rozpaczliwie tęskniłam za siostrami.
Światło wniknęło do kabiny najniższej klasy przez właz, oślepiając mnie na chwilę. Odruchowo zamknęłam oczy. Nawet kiedy osłabło, wciąż ich nie otwierałam, ciesząc się resztką słonecznego ciepła. Chciałam, żeby znikające promienie mnie oczyściły. By usunęły kwaśną woń długiej podróży przez Atlantyk i osuszyły powracające łzy pożegnania.
Steward uderzył w dzwon, sygnalizując, że nadeszła pora wyjścia na ląd. Otworzyłam oczy i niepewnie rozejrzałam się po kabinie. Matki ze ślamazarnymi noworodkami w ramionach wstały, a starsze dzieci o pustych oczach chwytały się ich spódnic, przestraszone biciem dzwonu. Ojcowie i starcy starali się wygładzić swoje brudne, pogniecione ubrania, by zachować choćby resztki godności.
Tylko kilku młodych mężczyzn, fir òga[2] było wystarczająco silnych i chętnych, by od razu ustawić się w kolejce.
Podróż była trudna, zmęczyła nawet fir òga. Niemal trzy tygodnie wcześniej, już po burzliwej przeprawie, burza zaskoczyła Envoy i zmusiła pasażerów trzeciej klasy, którzy nie leżeli w łóżkach, by udali się do ładowni pełnej wody. Gdy załoga i moi towarzysze podróży zaczęli pompować wodę w mroku bezksiężycowej nocy, statek zakołysał się z boku na bok, a wtedy pewna dziewczyna z Dublina – mniej więcej szesnastoletnia i podróżująca samotnie, jak ja – wpadła na jeden z drewnianych pali podtrzymujących sufit. Z jękiem upadła na mokrą wciąż podłogę i nie odzyskała już przytomności. Kiedy następnego poranka umarła, kapitan przysłał do najniższej klasy pierwszego oficera i marynarza. Zawinęli ją w prześcieradło, przywiązali do nóg kamienie i wyrzucili za burtę, nie wypowiadając nawet słowa modlitwy. Ta strata i zachowanie załogi były dla mnie – dla nas wszystkich – wielkim ciężarem, gdyż zdawały się zapowiedzią tego, co może nas czekać na nowej ziemi.
Na drewnianym pokładzie ponad naszymi głowami usłyszeliśmy kroki, a potem łomot i odgłos przesuwanych bagaży. Moi współpasażerowie rzucili się, by zebrać nędzne pakunki: plecaki, wiklinowe kosze, narzędzia, ukochane obrazki i Biblie, a czasem nawet zniszczone kufry. Wiedziałam jednak, że nie ma co się spieszyć. Musieliśmy czekać, aż pozostałe klasy opuszczą statek. Zawsze czekaliśmy: na suche ciastka, cuchnącą wodę czy skwaśniałą owsiankę, które stanowiły nasze posiłki; na sen, którego nie przerywałyby ataki kaszlu i dziecięcego płaczu; na powietrze niezanieczyszczone smrodem wymiotów i pełnych nocników; na burze i na otwarcie włazów, dzięki czemu mogliśmy spędzić kilka rozkosznych chwil na świeżym powietrzu; na intymność, której nie doświadczaliśmy nigdy.
Miałam dość czekania. Nie mieliśmy jednak wyboru, musieliśmy stanąć w kolejce – nieruchomo, jeśli nie liczyć bujania statku, który wpływał do portu. Zerknęłam na młodą matkę obok mnie, której zniszczona brązowa sukienka nosiła na sobie ślady ciągłej choroby dziecka. Miała jakieś siedemnaście lat, była więc o jakieś dwa lata młodsza ode mnie, jej oczy jednak zdawały się starsze. Lekkie zmarszczki ustąpiły już bruzdom. Podczas strasznej, samotnej podróży znosiła niepokoj i cierpienie nie tylko własne, lecz także dziecka. Wstydziłam się swojego narzekania na niewygody i tęsknotę za domem.
– Ádh mór[3] – powiedziałam, nie mogąc zaoferować ani jej, ani dziecku niczego prócz życzenia szczęścia. Nie musiałyśmy się tu martwić, że nauczyciel zaznaczy, iż mówimy po irlandzku, a nie po angielsku, na naszym bata scóir[4] i nas za to ukarze, jak to było w Irlandii. Zresztą ta biedna młoda matka pewnie nigdy nie została uderzona za mówienie po irlandzku w szkole, gdyż prawdopodobnie nie chodziła do żadnej szkoły.
Moje słowa ją zaskoczyły. Zgodnie z zaleceniem matki trzymałam się od współpasażerów na dystans, a z tą dziewczyną nie rozmawiałam ani razu. Taka postawa pozwoliła mi zachować zdrowie, choć uczyniła mnie niepopularną wśród biednych rodaków, którzy uznawali ją za wyniosłość. Zbyt zmęczona, by się odezwać, pokiwała tylko głową z wdzięcznością.
Właz otworzył się, a kabinę wypełniło chłodne, słone powietrze. Odetchnęłam głęboko i przez długą minutę świeża bryza mi starczała. Powietrze pachniało domem. Chwytałam je łapczywie.
– Ustawcie się w kolejce! – krzyknął do nas steward.
Jego blada, wychudła twarz terroryzowała nas przez czterdzieści dwa dni: odmawiał nam jedzenia, wody i czasu na pokładzie, kiedy uznawał, że nie jesteśmy dość ugrzecznieni. Gdyby nie był władny odmówić nam także wstępu do naszego nowego kraju, powiedziałabym mu, że zachowuje się okrutnie. Nie ugryzłabym się w język, choć tego uczyli mnie rodzice.
Utworzyliśmy kolejkę i czekaliśmy. Jakiś cichy sygnał dotarł wreszcie do stewarda, bo kazał nam wspiąć się po schodach na pokład. W jednym rzędzie po raz ostatni opuściliśmy cuchnące kabiny najniższej klasy i wyłoniliśmy się na powierzchnię w stonowanym świetle filadelfijskiego portu.
Trap prowadzący na brzeg zdawał się niestabilny, podobnie jak kamienisty ląd, na którym stanęłam. Miałam wrażenie, jakby to ziemia się bujała, a nie statek. Moje nogi były teraz bardziej przyzwyczajone do ruchu wody niż do nieruchomej ziemi.
Urzędnicy w czarnych uniformach poprowadzili nas do budynku z napisem „Lazaretto”. Podczas długich, ciemnych nocy na statku moi towarzysze z lękiem mówili o tym miejscu – stacji kwarantanny. Wcześniej od podróżujących krewnych dowiedzieli się, że najmniejsza oznaka choroby u któregoś z pasażerów może oznaczać tygodnie, a nawet miesiące w Lazaretto – miejscu, do którego ludzie przychodzili i z którego wychodzili równie chorzy. Albo nie wychodzili wcale.
Nie obawiałam się tego, że mogłam się czymś zarazić. Instrukcje matki zapewniły mi bezpieczeństwo. Słyszałam jednak wystarczająco dużo kaszlu, by wiedzieć, że pozostali pasażerowie nie tryskają zdrowiem – a nasze losy były teraz ze sobą związane. Gdyby inspektor znalazł jednego zarażonego pasażera najniższej klasy, jego obowiązkiem było zatrzymanie wszystkich w Lazaretto do czasu, aż nie wyzdrowieją.
Szliśmy po kolei w stronę inspektorów. Skrzywiłam się, kiedy urzędnicy badali moich towarzyszy podróży, bo mój ojciec podobnie badał zwierzęta gospodarskie. Przyglądali się ich dziąsłom i powiekom w poszukiwaniu oznak choroby, przeczesywali im włosy w poszukiwaniu wszy czy innych robaków, sprawdzali paznokcie i skórę pod kątem cholery czy żółtej gorączki, a wreszcie grzebali w ich rzeczach. Dowolne uchybienie mogło skazać nas wszystkich na Lazaretto. W myślach błagałam Najświętszą Panienkę, by maluch kaszlący przez całe noce teraz zdołał się uspokoić.
Kolejka przesunęła się naprzód i nadeszła moja kolej. Zdjęłam wygnieciony czepek i wrzosowo-szary płaszcz, wyciągnęłam ramiona i poddałam się badaniu.
– Dobrze wyglądasz – powiedział mi do ucha brodaty inspektor, rozpuszczając moje ciężkie, ciemnorude włosy.
Jego gest i szept wydały mi się dziwnie intymne i całkiem nie na miejscu. Nie mogłam jednak zaprotestować. Nie wolno mi było zniszczyć wszystkiego, na co pracowali matka i ojciec. To zniweczyłoby wszystkie poświęcenia, dzięki którym zdołali zapłacić za mój bilet.
Pokiwałam głową, jakby w jego uwadze nie było nic dziwnego. Jakby było to zwykłe stwierdzenie. Moje dłonie trzęsły się jednak, kiedy spinałam włosy, a on dalej badał moją skórę. Dopiero kiedy przeniósł uwagę na plecak, mój płytki, szybki oddech się uspokoił.
Z lekkim uśmiechem wskazał mi gestem, że mogę iść. Wyglądało na to, że przeszłam test. Ale co z moimi towarzyszami?
Razem z resztą pasażerów zostałam wepchnięta do dużej, obskurnej poczekalni, która cuchnęła brudnymi ciałami i uryną. Po raz kolejny musieliśmy czekać. Obiecałam sobie, że jeśli uda mi się wyjść z Lazaretto i stanąć na amerykańskiej ziemi, postaram się już nigdy nie czekać.
Po kolejnej długiej godzinie, kiedy do środka spływali kolejni pasażerowie, a niepokój się wzmagał, zadzwonił dzwon. Starcy, zmęczone matki i małe dzieci popatrzyli na siebie pytająco. Czy powinniśmy wiedzieć, co to znaczy?
Wreszcie drzwi otworzyły się szeroko, a pokój wypełniło światło.
– Witajcie w Ameryce – oznajmił urzędnik w okularach.
Choć nikt się nie odezwał, ulga była wyraźnie wyczuwalna. Po raz ostatni ustawiliśmy się w kolejce i wyszliśmy w amerykańskie słońce.
Odetchnęłam z nadzieją.
Wszędzie wokół słyszałam radosne okrzyki: moi towarzysze rzucali się w ramiona czekającym na nich krewnym. Ja jednak szłam dalej. Nikt na mnie nie czekał.

Przypisy:
[1] Síofra (irl.) – przedwcześnie dojrzałe dziecko, także: odmieniec, podrzutek. (Jeśli nie zaznaczono inaczej, przypisy pochodzą od tłumaczki.)
[2] Fir òga (irl.) – młodzi mężczyźni.
[3] Ádh mór (irl.) – powodzenia.
[4] Bata scóir (irl.) – rabosz, kawałek drewna, który irlandzkie dzieci nosiły na szyi; nauczyciele zaznaczali na nim, kiedy słyszeli, że ich uczniowie mówią po irlandzku, a pod koniec dnia liczyli nacięcia i wymierzali dzieciom odpowiednią karę.

 
Wesprzyj nas