“Pięć lat kacetu” to wspomnienia Stanisława Grzesiuka z obozów koncentracyjnych Dachau, Mauthausen i Gusen. Pierwsze wydanie bez skreśleń i cenzury.


Pięć lat kacetuStanisław Grzesiuk z właściwym sobie humorem, szczerością i bezpośredniością portretuje nazistowską machinę pracy i śmierci. I próbuje opowiedzieć o cenie człowieczeństwa w miejscu, które z niego odzierało.

W maju 1958 roku książka trafiła do księgarń i natychmiast zniknęła z półek. W bibliotekach czekało się w kolejce nawet rok. Czytelnicy pisali do autora z prośbą o interwencję. O książce dyskutowali szeroko byli więźniowie, a Grzesiukowi wytoczono proces o zniesławienie, który zakończył się ugodą.

Po latach tekst porównano z rękopisem i przywrócono wszystkie fragmenty usunięte przez cenzurę i wydawcę przy pierwszej publikacji.
Wydanie zawiera fragmenty najważniejszych recenzji oraz wypowiedzi samego autora o książce.

Autor o książce

– Nigdy nie myślałem o pisaniu. Kiedyś nieopatrznie przyrzekłem komuś, że opiszę wszystkie moje przeżycia obozowe. Obietnicy trzeba było dotrzymać i tak powstała książka. Odtwarza ona najwierniej i bez żadnych upiększeń moje pięć lat kacetu. Taki też tytuł noszą moje wspomnienia.
Zdaję sobie sprawę, że to nie jest literatura w całym tego słowa znaczeniu.
Nie chciałem zresztą pisać powieści. Chodziło mi po prostu o przekazanie, jak i co robiłem w obozach Dachau, Mathausen i Gusen, aby przeżyć.
Spodziewam się, że ze strony wielu czytelników moja książka spotka się z pewnymi sprzeciwami. Nie jest to bowiem martyrologia ani zbeletryzowana opowieść z tragicznych lat obozów koncentracyjnych. Pokazałem nagą prawdę. Brutalną, szczerą, bez żenady obrazującą życie w kacecie. Tak było. Pisząc, nie oszczędzałem również siebie. Dałem tylko świadectwo prawdzie, traktując rzecz jako dokument. I to mi się chyba udało.

– Czy ten debiut pisarski zachęca pana do dalszego pisania?
– Nie myślałem o tym. Nie chciałbym traktować pisania jako swego drugiego zawodu. Mam jednak w przygotowaniu kilka opowiadań z życia warszawskich przedmieść w latach międzywojennych. To będą także raczej wspomnienia, bo sam jestem dzieckiem warszawskiego przedmieścia. Jeśli te opowiadania ukażą się w druku, będę zadowolony. Jeśli nie, specjalnie się tym nie zmartwię.

– Czy pisanie książki sprawiało panu jakieś trudności?
– Nie. Pisałem tak, jak mówię, nadając książce ton narracji.
CER, Dwa debiuty – dwie książki, czasopismo „Służba Zdrowia” 8 czerwca 1958

Jak się dostał do obozu? Zwyczajnie. Za posiadanie broni. Spędził tam 5 lat.
– W 1955 poznałem na wczasach kogoś z wydawnictwa PIW. Opowiadałem różne oderwane sceny z życia w obozach. Zachęcony do pisania, wziąłem się ostro do roboty. W sanatorium w Otwocku napisałem 160 stron. Przesłałem do oceny.
Nie musiałem długo czekać na odpowiedź. Polecono mi pisać dalej. Pisałem więc dalszy ciąg, jednym tchem, bez poprawek. W sanatoryjnym pokoju było nas ośmiu. W dzień przeszkadzały mi rozmowy chorych. Pisałem więc, dzięki życzliwości dr. Mordyńskiego, który zezwolił mi na zainstalowanie małej lampki przy łóżku, głównie w nocy.
Później zapakowałem wszystkie 660 stron rękopisu i wysłałem do wydawnictwa w sprawie podpisanie umowy. I tak zupełnie dla siebie niespodziewanie zostałem autorem książki.
Zbigniew Zapert, Przy pół czarnej ze Stanisławem Grzesiukiem,
dziennik popołudniowy „Express Wieczorny”

Najważniejsze recenzje

Od czasów Borowskiego nie mieliśmy w literaturze tak pasjonującego dokumentu z obozów koncentracyjnych. “Pięć lat kacetu” nie ma przy tym ambicji artystycznych: jest zimną, przenikliwą, piekielnie dokładną relacją człowieka, który dzięki swemu sprytowi i szansie jednej na milion przetrwał piekło.
„Życie Warszawy”, 29 VI 1958 r.

Jest tu pasja obserwatorska, zapał kronikarza, aby nic z autentycznego świadectwa nie przepadło. Jest to „historia naturalna” obozów zagłady, ich ekonomika. Buchalteria każdego papierosa, każdej miski zupy jest ścisłą buchalterią sumienia. Zresztą brak w książce sentymentów – i brak refleksji ogólniejszych. Sam tylko masywny obraz, który jednak ma taką plastykę jak zaciśnięta pięść. Dużo tu wulgaryzmów, ale rzecz oryginalna i ciekawa.
Jest to specyficzny pamiętnik plebejski. Staje przed nami człowiek z ludu, podobny do różnych Łazików z Tormesu, Marchołtów czy Szwejków. Rzecz dziwna, ten współczesny pamiętnik kontynuuje nurt literatury sowizdrzalskiej, tej arcyludowej twórczości. Bohater jednak w sumie, mimo swojego „andrusostwa”, do którego się przyznaje, reprezentuje pozytywny typ człowieka z ludu, mającego w sobie wiele dobroci i siły – mimo całego współczesnego warszawskiego „cwaniactwa”.

J.P., Proza samorodna,
tygodnik „Życie literackie”
26 października 1958

Pięć lat kacetu – ta książka wywołała różne reakcje czytelników. Jedni odkładają pamiętnik, bo nie mogą znieść opisu tak strasznych zbrodni. Innu zarzucają autorowi naturalizm i wypominają mu, że nie napisał o tym, co podtrzymywało moralny opór więźniów przeciwko hitlerowskiemu naukowo opracowanemu systemowi śmierci. Jeszcze inni zamykają książkę po przeczytaniu ostatniej jej strony i – zamyśleni – milczą.
Wszyscy jednak, którzy przeczytali do końca tę straszliwą relację z dna hitlerowskiego piekła, mają jedną i tę samą myśl: wojna zawsze stwarza piekło na ziemi. Precz z wojną!
Ta książka powinna się znaleźć w każdej bibliotece i w każdym domu, powinien ją przeczytać każdy, kto umie czytać. Powinna być przełożona na wszystkie języki.

Pamiętnik z dna piekła,
tygodnik „Chłopska Droga”
10 sierpnia 1958

Wspomnienia Grzesiuka różnią się od wydanych już u nas książek tego rodzaju tematem i charakterem. Tematem – gdyż traktują o pobycie w nieuwzględnianych u nas obozach: Dachau, Mauthausen i Gusen. Charakterem – gdyż wszystko, co u nas pisano na ten temat we wspomnieniach i nowelkach, miało charakter wyraźnie literacki, podczas gdy pamiętniki Grzesiuka cechuje przede wszystkim autentyzm. Zaliczyć by je można do tak modnej w dwudziestoleciu kategorii literatury autentyzmu w rodzaju pamiętników sierżanta Legii Cudzoziemskiej, wspomnień Urke Nachalnika, książek Sergiusza Piaseckiego itd., ale bez pewnej pretensjonalności tej reklamowanej wówczas literatury.
Stanisław Zabiełło, Świat koncentracyjny,
tygodnik „Kierunki”
6 sierpnia 1958

Dlaczego więc te oceny są w książce tak bardzo niedopowiedziane?… Sądzę, że mamy w niej przykład zawodności naturalizmu jako metody twórczej. Otrzymaliśmy oto pasjonującą lekturę, najprawdziwszy „autentyk” – i boczyć się na niego może tylko ten, kto nie zna ceny miski gotowanej lury, kawałka papierowego worka na zziębnięte plecy czy kropli jodyny w hitlerowskim dnie piekieł. A jednak ta prawda – jest tylko półprawdą.
Bo nie może być pełną prawdą produkt naturalizmu, gdyż rzeczywistość nie składa się z poszczególnych faktów, odrębnych i od siebie izolowanych. Między faktami są związki przyczyn i skutków. Są ludzie, którzy sądzą, że jest czas, który kwalifikuje, i historia, która ocenia. W szczególe tkwi zawsze jego odwrotność: głęboki sens ogólny.
I dlatego, choć uznaję książkę Grzesiuka za wartościowy dokument literacki, muszę wnieść sprzeciw wobec porównywania jej z utworami obozowymi Tadeusza Borowskiego. Tam znajdowałem nie mniejszy autentyzm, lecz ponadto osąd. Tam znajdowałem rzeczy i pogląd o rzeczach. Tutaj – nie. To naturalizm powodował, że mój przyjaciel, który książkę Grzesiuka pochłaniał trzy noce – tak mało z niej zrozumiał.
A my przeżyliśmy przecież także po to, by zrozumieli inni.

Ludwik Krasucki, Podwójne dno miski – czyli granice naturalizmu,
dziennik „Trybuna Ludu”
20 sierpnia 1958

Stanisław Grzesiuk (1918–1963) – pisarz, pieśniarz, zwany bardem Czerniakowa. Urodzony w Małkowie koło Chełma. Od drugiego roku życia mieszkał w Warszawie, gdzie spędził dzieciństwo i młodość. W trakcie okupacji aresztowany i wysłany na roboty przymusowe do Niemiec, następnie do obozów koncentracyjnych. W lipcu 1945 roku wrócił do kraju; leczył się na gruźlicę płuc, która była konsekwencją pobytu w obozie. Autor autobiograficznej trylogii “Boso, ale w ostrogach”, “Pięć lat kacetu”, “Na marginesie życia”. Pochowany na cmentarzu wojskowym na Powązkach. Obok Stefana Wiecheckiego zaliczany do grona najbardziej zasłużonych twórców kultury warszawskiej ulicy.

Stanisław Grzesiuk
Pięć lat kacetu
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera w tej edycji: 18 stycznia 2018
 
 

Pięć lat kacetu


W obozach koncentracyjnych: w Dachau, Mauthausen i Gusen, siedziałem od czwartego kwietnia 1940 roku do chwili oswobodzenia przez armię amerykańską, to jest do piątego maja 1945 roku. Jako jeden z nielicznych, którym udało się przeżyć w obozach tyle czasu, często pytany jestem przez znajomych, co ja takiego robiłem w obozie, jak żyłem, że tyle lat przetrzymałem. Wtedy opowiadam różne oderwane sceny obozowe bez żadnego ładu i kolejności przeżyć. Radzili mi często, bym opisał to wszystko, co pamiętam. Ja sam o tym nieraz myślałem, że warto by opisać to chociażby dla swoich dzieciaków, żeby w przyszłości, jak już będę większe, przeczytały sobie, co przeżył ich tata, kiedy jeszcze nie był ich tatą.
Od roku 1943 (po klęsce Niemców pod Stalingradem) warunki w obozach zaczęły się poprawiać. Łatwiej było wówczas w obozie przeżyć przeciętnemu więźniowi trzy miesiące niż do roku 1943 trzy dni. W Gusen, mimo że warunki się poprawiły, byliśmy – według twierdzeń ludzi z Oświęcimia – dopiero w warunkach oświęcimskich z roku 1941. Więźniowie, którzy żyli w Oświęcimiu trzy lata, w Gusen wykańczali się po trzech, pięciu miesiącach. Mówili, że gotowi są w nocy i na kolanach wracać z powrotem do Oświęcimia, bo „tam było życie, a tu kamienia nie ugryzę i nie można zorganizować żadnych ubrań”.
W książkach o życiu w obozie nikt dotychczas nie napisał tak gorzkiej prawdy. Ludzie opisują życie w obozach, a nikt jakoś nie chce opisać swego własnego życia tak dokładnie, ze szczegółami. Opisuje się, że były ciężkie warunki, że się to wszystko przeżyło, lecz nikt nie opisuje, jacy ludzie przeżywali te lata mordowni i głodu i co robili na co dzień, żeby przetrwać.
W roku 1943 Stanisław Nogaj, dziennikarz z Katowic, obliczył, że z pierwszych dziesięciu tysięcy więźniów w Gusen żyje jeszcze trzystu czternastu. Gdy dowiedział się o tym komendant obozu, powiedział: „Ja chciałbym tych byków zobaczyć – przecież porządny więzień nie powinien żyć w obozie dłużej jak pięć miesięcy”.
Podstawą życia w obozie było, w moim pojęciu, maksymalne miganie się od pracy oraz organizowanie jedzenia, a w zasadzie można to ująć w jedno zdanie – postępować przeciw wszystkim zarządzeniom władz obozowych, bo wszystkie zarządzenia miały na celu jak najszybsze wykończenie więźniów. Omijanie zarządzeń zawsze narażało więźnia na bicie i w zależności od tego, w czyje w danym wypadku wpadł ręce – na utratę życia.
Określiłbym to tak: kto chciał przeżyć, nie wolno mu było bać się śmierci, bo każdy, kto chciał żyć, a bał się śmierci – bał się narazić na bicie i wykonywał ściśle zarządzenia, czekając na cud i koniec wojny, że go zwolnią albo że przetrzyma. Gdy się zorientował, że się kończy, za późno już wtedy było na zryw i dla takiego zostawało tylko krematorium.
Ta bezwzględna walka o życie często była połączona z brutalnością, której nie można było uniknąć, i ta brutalność w pewnym stopniu istniała u wszystkich, którzy przeżyli dłuższy czas w obozie. Nie wiem, dlaczego nikt w swoich opowieściach nie łączy z tym zagadnieniem swojej osoby. Brutalność w życiu obozowym istniała na każdym kroku.
Jak wyglądało życie przeciętnego więźnia przez pięć lat pobytu w obozie, postaram się opisać na podstawie własnych przeżyć, a ponieważ chodzi tu tylko o obóz, opiszę okres od momentu transportowania mnie do obozu, a zakończę chwilą otwarcia obozu i odzyskania wolności.
W swoim życiu w obozie zawsze starałem się być sprawiedliwy dla innych i dla samego siebie – starałem się, żeby nigdy nie popełnić czynu, który by osiadł plamą na moim sumieniu, a przez ludzi byłby traktowany jako czyn hańbiący.
Minęło już dwanaście lat od zakończenia wojny. Wiele przeżyć już zatarło się w pamięci. Wiele nazwisk zapomniałem, lecz to, co mi w pamięci pozostało, postaram się opisać. Ponieważ nie we wszystkich wypadkach miałem możność porozumieć się z występującymi tu osobami – względnie z rodzinami nieżyjących – czy życzą sobie, aby o nich pisać pełnym nazwiskiem, więc w niektórych wypadkach podaję tylko pierwszą literę.

W drodze do Dachau

Po aresztowaniu, gdy mnie ciupasem transportowano do obozu koncentracyjnego w Dachau, podróż przedstawiała się w ten sposób, że w dzień wieziono nas wagonem więziennym, a wieczorem dowożono do jakiegoś miasta i tam na noc lokowano w więzieniach. Czasem zaraz następnego dnia odsyłano nas dalej, a było i tak, że w jakimś więzieniu siedziałem kilka, a nawet kilkanaście dni, zanim odesłano mnie na następny etap. Towarzyszami w drodze byli przeważnie kryminaliści niemieccy, których przewożono do innych więzień lub na rozprawy. Nie mogłem się w tym zorientować dokładnie, bo wcale nie znałem niemieckiej mowy. Z mową niemiecką to u mnie był ciekawy problem. Po prostu nie chciałem się jej uczyć. Miałem do niej wstręt i przez pięć lat obozu nauczyłem się tylko tyle, ile mi na siłę wcisnęli do głowy ciągłym powtarzaniem.
Zaznaczyć muszę, że w czasie gdy już mnie Niemcy wzięli na przechowanie – poszukiwany byłem za posiadanie broni – nie miałem jeszcze dwudziestu dwóch lat (urodziłem się szóstego maja 1918 roku), a wyszedłem z obozu w dzień swych urodzin, kończąc lat dwadzieścia siedem.
Droga do obozu przeszła względnie spokojnie. Nie bili mnie, jeść dawali tyle co i innym więźniom, paskudne tylko były przejścia z pociągu do więzienia i z więzienia do pociągu. Łączono nas wtedy za ręce kajdankami po kilku i pod silną eskortą prowadzono jezdnią przy samym chodniku. Przy ustawianiu się do przemarszu trzeba było się zdecydować, gdzie się ustawić. Jeśli się stanęło w pierwszej linii przy chodniku, to wtedy kajdanki założone były tylko na jedną rękę, druga natomiast była wolna i tą ręką można było zbierać z brzegu chodnika i z jezdni tuż przy chodniku niedopałki papierosów, które w więzieniu można było wymienić na jedzenie albo inne drobiazgi. Przy zbieraniu można było od wartownika oberwać kopniaka albo kolbą karabinu za podnoszenie niedopałków, ale warto było ryzykować. To była ta dobra strona maszerowania przy chodniku. Złą stroną natomiast była ludność cywilna, a szczególnie baby i dzieciaki, które prawie zawsze wymyślały nam, pluły na nas i rzucały w nas różnymi odpadkami, kamieniami i wszelkim świństwem, jakie im wpadło w ręce. To już lepiej mieli się ci, którzy szli od strony jezdni.

Na jednym etapie w pociągu jechałem w jednym przedziale z Jugosłowianinem, pamiętam, że na imię miał Paweł; odstawiali go do granicy ciupasem jako uciążliwego cudzoziemca. Twierdził on, że nic mu nie udowodniono, a odsyłają go dlatego, że żyje na wysokiej stopie, a nigdzie nie pracuje. Z jego opowiadań wynikało, że jest to niebieski ptak i szuler. Potrafiliśmy się doskonale porozumieć i po całym dniu jazdy uczył mnie już techniki szulerki i kantowania ludzi głupich i naiwnych. Twierdził, że jego szpakowate na skroniach włosy są sztucznie robione dlatego, że taki szpakowaty pan wzbudza w otoczeniu większe zaufanie. Umówiliśmy się, że jeśli mi się uda uciec albo zostanę zwolniony, to mam zapamiętać jego adres i przyjechać do niego do Jugosławii. Ocenił mnie jako chłopaka sprytnego, którego łatwo będzie nauczyć wszystkich sztuczek, i wtedy będziemy kręcili w życiu razem. Na następnym etapie rozdzielono nas i już więcej go nie widziałem.
Innym pasażerem w naszej klitce w więziennym wagonie był facet w wieku lat trzydziestu. Ponieważ dobrze mówił po polsku, byłem pewny, że to jest Polak. Gdy między etapami spędzaliśmy noc w więzieniu, wieczorem rozmawialiśmy w trzech, spacerując po olbrzymiej celi, która była celą przejściową.
Będąc pewien, że drugi mój towarzysz jest Polakiem, z ciekawości zapytałem go, z jakich stron pochodzi. Na pytanie to otrzymałem odpowiedź:
– Z tych, które żeście zabrali.
Nie zrozumiałem, więc pytam jeszcze raz. Odpowiedział mi z drwiną w głosie:
– Z Zaolzia. – A zwracając się do Jugosłowianina, powiedział: – Czy ty wiesz, co te kurwy wyprawiali, jak tam przyszli? – i tu posłał pod adresem Polaków kilka lepszych wiązanek „słupów telegraficznych”.
Na zajęcie Zaolzia patrzyłem z odrazą, jak patrzyłbym na hienę, która zdradliwie uchwyci ochłap z padliny zwierza, zamordowanego przez innego. Mimo to wiązanka przesłana pod adresem wszystkich Polaków dotknęła mocno moje uczucia narodowe, lecz nie powiedziałem nic, tylko w duszy zakiełkowała myśl, żeby oddać mu to w jakiś sposób, przy najbliższej okazji. Przyznając mu w pewnym stopniu rację, a to w zagadnieniu samego zajęcia Zaolzia, może szybko zapomniałbym o chęci odegrania się, gdyby okazja do tego nie trafiła się tak szybko. W kilka minut po tej rozmowie podszedł on do mnie z pytaniem: – Masz co zapalić? – i bezczelnie wsadził mi rękę do kieszeni marynarki, w której trzymałem niedopałki zbierane w czasie przemarszów. Zanim zdążył mi coś z kieszeni wyjąć, dostał taką bombę w nos, że go wyrzuciło na środek celi.
– Ty padalcu – powiedziałem mu jeszcze – tylko nie z ręką do cudzej kieszeni! Jak chcesz zapalić, to poproś.
Ale ja miałem i mam taką dziwną naturę, że nie potrafię uderzyć słabszego od siebie, a jeśli już uderzyłem, to dlatego, że przeceniałem siły przeciwnika, myśląc, że jest silniejszy i odważniejszy. Tak było i w tym przypadku. Chłop był cwaniakowaty i byłem pewien, że uderzeniem sprowokuję go do awantury, a wtedy wygrany będzie sprytniejszy i silniejszy. Ten jednak nie ruszył się więcej do mnie, tylko stanął pod ścianą i trzymał się za uderzone miejsce.
Po półgodzinie podszedłem do niego, dałem mu zapalić i wtedy dopiero dowiedział się, za co faktycznie dostał, mimo że za włożenie mi ręki do kieszeni też mu się trochę należało.
Incydent ten zbliżył nas do siebie i już dalszą drogę, aż do czasu gdy nas rozdzielili, odbyliśmy w naprawdę serdecznej i koleżeńskiej atmosferze.
W jednym małym prowincjonalnym więzieniu – a może to nawet nie było więzienie, tylko jakiś większy areszt – kilka dni siedziałem w celi sam. Nudziło mi się diabelnie. Po celi łaziłem jak dzikie zwierzę w klatce. Okno w celi było normalnym oknem mieszkaniowym, otwieranym do wewnątrz, z tą tylko różnicą, że szyby w nim były matowe, a dopiero za oknem były kraty. Często słyszałem, że za oknem rozmawiają ludzie, a czasem były to młode, wesołe głosy. U mnie w celi był niemożliwy fetor wydobywający się z kibla, z którego pozwalano mi wylewać tylko jeden raz dziennie, a w celi było nieznośnie gorąco od centralnego ogrzewania i kibel na dodatek nie miał żadnego przykrycia.
Przy wprowadzaniu mnie do celi dozorca zastrzegł surowo – odpowiednią gestykulacją, inaczej i tak bym go nie zrozumiał – że nie wolno mi otwierać okna, bo zamkną mnie w ciemnicy. No cóż, myślę sobie, ciemnica też dla ludzi, a spróbować można. Otworzyłem. Zdążyłem tylko zauważyć, że za oknem jest park – ludzi w nim o tej porze nie widziałem – a tu już się drzwi celi otwierają i dozorca coś drze się do mnie.
Zrozumiałe, że okno od razu zamknąłem. Po wyjściu dozorcy – gdy już się dobrze nakrzyczał – zacząłem zastanawiać się, czy jego przyjście było przypadkowe, czy też w jakiś pojęty czy też niepojęty sposób wiedział, że ja okno otwieram. Żeby się o tym przekonać, postanowiłem okno otworzyć jeszcze raz. Otworzyłem. I znów za chwilę słyszę, jak klawisz już jest za drzwiami i szykuje się do otwierania.
Zanim zdążył otworzyć drzwi, już okno było zamknięte, ten jednakże rozdarł na mnie twarz jeszcze bardziej, pokazywał na okno, dawał mi do zrozumienia przy pomocy gestykulacji, jak to będzie mi przyjemnie w ciemnicy – i poszedł. Teraz już byłem pewien, że przy oknie jest sygnalizacja alarmowa, która działa przy jego otwarciu. Przeczucia mnie nie omyliły. Oglądając wkoło ramę okienną, zobaczyłem małe szpindle wystające z futryny i łączące się z połówkami okna.
Ponieważ do wojny pracowałem w zawodzie elektromechanika, wiedziałem, jak przeciąga się przewody. Wiedziałem, że muszą one wychodzić za drzwi i że prowadzi się je najkrótszą drogą. Z tej strony okna, po której spodziewałem się, że przebiegają przewody, zacząłem dłubać ostrożnie w ścianie jednym z kawałków żyletki, które z przyzwyczajenia zawsze nosiłem w kieszeni w spodniach, w tej, w której nosi się zegarek, i dlatego nie znaleziono ich przy żadnej rewizji.
Dłubałem w ścianie ostrożnie, żeby nożyka nie połamać, i w pewnym momencie patrzę – jest w ścianie drucik. Oddrapując go wkoło, zrobiłem taki otwór, że mogłem już sięgnąć drutu palcem. Pomaleńku odciągnąłem go i przerwałem. Miejsca przerwania zaizolowałem kawałeczkami papieru, który znalazłem w sienniku. Otwór zalepiłem zgryzionym chlebem. Palcem smarowałem po ścianie i białym pyłem, który mi zostawał na palcu, smarowałem miejsce zalepione chlebem. Gdy już zrobiłem wszystko, otworzyłem okno i… nikt nie przyszedł. Od tej chwili przez te kilka dni, przez które jeszcze tam siedziałem, codziennie otwierałem sobie okno i przyglądałem się ludziom, a w nocy, jeśli nie mogłem spać, patrzyłem na drzewa, śnieg i gwiazdy na niebie. W ciągu dnia słuchałem tylko pilnie, czy nie zbliżają się kroki do mojej celi, lecz nawet wtedy, gdy dozorca wkładał już klucz do zamka, zdążyłem zawsze zamknąć okno. Dziwi mnie tylko, że nie zwrócił on uwagi na zmianę powietrza w celi, z ciężkiego i popsutego na czyste, świeże. Może i widział różnicę, lecz dzwonek mu przecież nie dzwonił na alarm, a pewien był, że przez te kilka dni pobytu z więzienia nie ucieknę.
Po kilku dniach pobytu w tym więzieniu pożegnałem się z parkiem i otwieranym oknem, bo pewnego dnia połączono mnie łańcuszkiem z kilku innymi i zaprowadzono na dworzec.

 
Wesprzyj nas