“Wyginacze łyżeczek” to niesamowita i zabawna powieść o rodzinie marzycieli obdarzonych niezwykłymi zdolnościami oraz niewidzialnych mocach, które łączą nas wszystkich.


Wyginacze łyżeczekTeddy Telemachus to czarujący kanciarz, który ma talent do sztuczek magicznych i na koncie współpracę z podejrzanymi gośćmi z przestępczych kręgów.

By zdobyć gotówkę, postanawia podstępem dostać się do sponsorowanego przez rząd tajnego badania nad właściwościami telekinezy i jej roli w zdobywaniu sekretnych informacji. Poznaje Maureen McKinnon, która bez reszty go oczarowuje – nie tylko za sprawą swych przenikliwych, niebieskich oczu, ale też umysłu – Maureen jest jasnowidzem o potężnych mocach.

Teddy i Maureen biorą ślub, a gdy rodzi im się trójka obdarzonych paranormalnymi zdolnościami dzieci, zostają Niesamowitą Rodziną Telemachusów, która jeździ po kraju, dając popisy zdumiewających umiejętności.

Irene jest wykrywaczem kłamstw, Frankie porusza przedmiotami siłą woli, a Buddy potrafi przewidywać przyszłość.

Jednak pewnego wieczoru na ich rodzinę spada nieszczęście…

Daryl Gregory
Wyginacze łyżeczek
Przekład: Joanna Golik-Skitał
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 31 stycznia 2018
 
 

Wyginacze łyżeczek


Rok 1995

Czerwiec

1.

Matty

Matty Telemachus po raz pierwszy opuścił swoje ciało latem 1995 roku, gdy miał czternaście lat. Dokładniej rzecz ujmując, ciało wyrzuciło go z siebie, wybuchając niczym gejzer pożądania i wstydu.
Zanim do tego doszło, klęczał w szafie wnękowej z jedną spoconą ręką przyciśniętą do kredowej ścianki działowej, z prawym okiem przystawionym do nieokablowanej puszki w ścianie. Po drugiej stronie ściany była jego kuzynka, Mary Alice, w towarzystwie swej pyzatej koleżanki o platynowych blond włosach. Janice? Janelle? Chyba Janelle. Dziewczęta – dwa lata starsze od niego, uczennice drugiej klasy liceum, k o b i e t y – leżały na łóżku obok siebie, podparte na łokciach, twarzami zwrócone w jego kierunku. Janelle miała na sobie koszulkę z flagą amerykańską, a Mary Alice, która rok wcześniej oznajmiła wszem wobec, że będzie reagować tylko na „Malice”, odziana była w obszerną czerwoną koszulę flanelową, która zsuwała jej się z ramienia. Jego wzrok powędrował w kierunku dekoltu, potem niżej, tam, gdzie pojawiała się wypukłość, a dalej już tylko cień. Był niemal pewny, że ma na sobie czarny biustonosz.
Przeglądały szkolną księgę pamiątkową i słuchały muzyki z walkmana Mary Alice, dzieląc między sobą jedną parę piankowych słuchawek. Matty nie słyszał muzyki, ale nawet gdyby to było możliwe, nie potrafiłby rozpoznać zespołu. Ktoś, kto każe na siebie mówić Malice, nie toleruje niczego, co można nazwać popularnym. Kiedyś usłyszała, jak nucił kawałek Hootie & the Blowfish, i jej drwiące spojrzenie sprawiło, że poczuł ścisk w gardle.
Ogólnie rzecz biorąc, nie lubiła go, choć miał dowód, że kiedyś było inaczej: na zdjęciu zrobionym polaroidem w Boże Narodzenie czteroletnia Mary Alice, rozpromieniona, swoimi brązowymi ramionami obejmuje jego białe maleńkie ciało. Jednak w ciągu ostatnich sześciu miesięcy, kiedy Matty i jego mama sprowadzili się z powrotem do domu dziadka Teddy’ego w Chicago, widywał Mary Alice niemal co drugi tydzień, a ona prawie w ogóle się do niego nie odzywała. Próbował odwzajemniać jej chłód, udając, że jej nie dostrzega. Potem ona przechodziła obok, rozsiewając wokół zapach gumy balonowej i papierosów, a racjonalna część jego mózgu gwałtownie skręcała z drogi i rozbijała się o drzewo.
W akcie desperacji ustanowił dla siebie pewne reguły.

Zasada nr 1: Jeśli twoja kuzynka przebywa w tym samym pomieszczeniu co ty, staraj się nie patrzeć jej w dekolt. To przyprawia o dreszcz.
Zasada nr 2: Nie miej lubieżnych myśli związanych z twoją kuzynką.
Zasada nr 3: Pod żadnym pozorem nie dotykaj się podczas lubieżnych myśli związanych z twoją kuzynką.
 

Więc jeśli chodziło o ten wieczór, pierwsze dwa przykazania poszły się bujać, a trzecie było bliskie złamania. Wszyscy dorośli domownicy (z wyjątkiem wujka Buddy’ego, który tak naprawdę prawie wcale nie wychodził z domu) poszli na kolację, chyba w jakieś luksusowe miejsce, bo mama miała na sobie tę spódnicę, w której chodzi na rozmowy o pracę, wujek Frankie wyglądał jak prawdziwy agent nieruchomości w koszulce polo i marynarce, a jego żona, ciotka Loretta, wcisnęła się w lawendowe spodnium. Dziadek Teddy oczywiście miał na sobie garnitur i Kapelusz (w głowie Matty’ego „Kapelusz” pisany był zawsze wielką literą). Nawet i ten jego uniform został lekko podrasowany ze względu na okoliczność: złote spinki do mankietów, ozdobna poszetka w górnej kieszonce marynarki i najelegantszy z jego zegarków, ten wysadzany diamentami. Planowali wrócić tak późno, że dzieciaki Frankiego miały już dawno spać. Wujek Frankie zmiksował dzban soku z jagód goji w proszku, a obok niego ceremonialnym gestem położył banknot dwudziestodolarowy i zwrócił się do swoich córek: „Reszta dla mnie”. Te słowa skierował do Mary Alice. Po czym wskazał na bliźniaczki i powiedział: „A wy mi, kurwa, domu nie spalcie, okej?”. Polly i Cassie, siedmiolatki, zdawały się go nie słyszeć.
Wujek Buddy miał teoretycznie ich pilnować, ale kuzynostwo doskonale wiedziało, że na resztę wieczoru zostaje same.
Buddy żył w swoim świecie, na planecie o dużej sile przyciągania, którą opuszczał z wielkim trudem. Pracował nad swoimi projektami, fioletowaworóżową kredką skreślał dni w kalendarzu na lodówce, odzywając się przy tym do niewielu osób i tylko tyle, ile było konieczne. Nie otworzył nawet dostawcy pizzy; to Matty musiał podejść do drzwi. Wręczył mu dwie dychy, a dwa dolary reszty ostrożnie położył na środku stołu.
Dzięki starannie rozłożonej w czasie choreografii Matty zdołał wykołować intruza Janelle oraz bliźniaczki i zająć miejsce na krześle obok Mary Alice. Spędził całą kolację u jej boku, doskonale świadom każdego centymetra, jaki dzielił jego rękę od jej dłoni.
Buddy wziął kawałek pizzy i zniknął w piwnicy, a przez następne godziny o jego obecności przypominał już tylko jęk piły taśmowej. Buddy, kawaler, który całe życie mieszkał w domu z dziadkiem Teddym, ciągle rozpoczynał jakieś projekty – co rusz coś burzył, rozgrzebywał, mocował – nigdy jednak niczego nie doprowadzał do końca.
Tak właśnie było z pomieszczeniem, w którym teraz chował się Matty. Do niedawna ten i sąsiedni pokój stanowiły część niewykończonego poddasza. Buddy usunął starą izolację, wstawił szafy, podłączył światło, wstawił łóżka w obu pokojach, a potem zabrał się do czegoś nowego. Ta część poddasza była teoretycznie pokojem Matty’ego, choć większość szafy wnękowej wypełniały stare ciuchy. Buddy chyba zapomniał o tych ubraniach i pustych gniazdkach elektrycznych znajdujących się za nimi. Matty jednak doskonale o nich pamiętał.
Janelle przerzuciła stronę w księdze i się roześmiała.
– O! Twój kochaś! – powiedziała.
– Zamknij się – odparła Mary Alice. Ciemne włosy opadały jej na oczy w sposób, który go zniewalał.
– Chciałabyś wziąć go do ust, przyznaj się – powiedziała Janelle.
Matty poczuł skurcze w udach, ale nie miał teraz zamiaru się ruszyć.
– Weź się, kurwa, zamknij – odparła Mary Alice.
Walnęła koleżankę w ramię. Janelle, rechocząc, oparła się o nią, a kiedy dziewczęta wróciły do dawnej pozycji, flanelowa koszula zsunęła się z ramienia kuzynki, ujawniając czarne ramiączko stanika.
Nie: jednak g r a n a t o w e .
Trzecie przykazanie – w duchu „Nie będziesz dotykał ciała swego” – zaczęło odchodzić w zapomnienie.
Dwadzieścia gorączkowych sekund później grzbiet Matty’ego wygiął się jak za dotknięciem gorącym prętem. Zaszumiało mu w uszach.
Nagle znalazł się w powietrzu, tuż pod ukośnym sufitem. Krzyknął, ale jego krzyk okazał się niemy. Próbował odepchnąć się od sufitu, ale zdał sobie sprawę, że nie ma rąk. Że w ogóle nie ma ciała.
Po chwili jego wzrok powędrował w innym kierunku, lecz on nie miał nad tym żadnej kontroli; jakby to był aparat, który sam robi panoramiczne ujęcie. Jego oczom ukazała się podłoga, a na niej jego ciało, które wypadło z szafy i leżało rozciągnięte na dykcie.
T a k   w ł a ś n i e wyglądam? Z okrągłym brzuszkiem i pryszczatym podbródkiem?
Ciało zatrzepotało powiekami, otworzyło oczy i przez przyprawiającą o zawrót głowy chwilę Matty był jednocześnie obserwowanym i tym, który obserwuje. Ciało rozdziawiło usta w szoku, a potem było tak, jakby sznurki, które unosiły go w górze, zostały nagle odcięte. Matty gwałtownie spadł. Ciało krzyknęło, wydając z siebie przenikliwy, dziewczęcy pisk, który zdążył zarejestrować jako mocno żenujący. Następnie świadomość i ciało zderzyły się ze sobą.
Odbijał się we wnętrzu swego ciała jak kauczukowa piłeczka. Kiedy w końcu doszedł do siebie, ten dziwaczny rozdźwięk ustał.
W pokoju obok dały się słyszeć czyjeś kroki. To dziewczyny! Usłyszały go!
Skoczył na równe nogi, chwytając się za krocze jak ranny żołnierz.
– Matty? – zawołała Malice.
Drzwi zaczęły się otwierać.
– Nic mi nie jest. Wszystko okej! – krzyknął, chowając się w szafie.
Z dala dobiegł go śmiech blondynki. Mary Alice pojawiła się w drzwiach szafy z rękami na biodrach.
– Co ty tutaj robisz?
Spojrzał na nią, dolną część ciała przykrywając damskimi ciuchami, pierwszą z brzegu pomarańczową sukienką w paski w stylu lat siedemdziesiątych.
– Potknąłem się – powiedział.
– Okej…
Nadal nie wstawał.
– Co się dzieje? – spytała Mary Alice, dostrzegając coś w jego twarzy.
– Nic – odparł.
Przez głowę przebiegła mu zła myśl: to sukienki babci Mo. Właśnie splądrowałem szafę mojej zmarłej babci.
Wsparł się na łokciu. Starał się robić wrażenie wyluzowanego, jakby właśnie odkrył, że te łaszki sprzed dwudziestu lat są świetnym materiałem na pościel.
Mary Alice już miała coś powiedzieć, gdy nagle jej wzrok spoczął na znajdującej się za nim ścianie. Jej źrenice zwężały się. Siłą woli powstrzymał się od spojrzenia za siebie i sprawdzenia, czy Malice patrzy na puste gniazdko elektryczne.
– No dobra – powiedziała i cofnęła się.
– Wszystko gra, dzięki – odparł.
Wyszły z pokoju, a on natychmiast odwrócił się i zasłonił dziurę w ścianie pomarańczową suknią. Zaczął zakładać na wieszaki sukienki i płaszcze: sięgające do pasa futro z królika, kilka spódnic do kolan, płaszcz w szkocką kratę. Jedną z ostatnich rzeczy, jakie odwiesił, był plastikowy pokrowiec z pralni chemicznej, w którym znajdowała się długa świecąca srebrna sukienka, która z czymś mu się kojarzyła.
Och, pomyślał. No tak. To tę sukienkę miała na sobie babcia Mo w nagraniu na kasecie. T e j   k a s e c i e .

Wujek Frankie pokazał ją Matty’emu cztery lata temu w Święto Dziękczynienia. Był już pod wpływem sporej ilości czerwonego wina, które zaczął w siebie wlewać, jeszcze zanim jego żona, Loretta, odpakowała przystawki w postaci koktajlu z krewetek. W tonie jego głosu słychać było p o r u s z e n i e i p o w a g ę . Ględził o jakimś gościu imieniem Zdumiewający Archibald, który wszystko s c h r z a n i ł .
– Pomyśl tylko, co moglibyśmy osiągnąć – rzekł Frankie. – Mogliśmy być królami.
Irene, mama Matty’ego, roześmiała się, co wywołało grymas na twarzy Frankiego.
– Królami czego? – spytała.
Irene i Matty przyjechali z Pittsburgha poprzedniej nocy, a gdy wstali, zobaczyli, że dziadek Teddy kupił jedynie indyka i nic więcej; czekał, aż córka wyczaruje resztę posiłku. Teraz, gdy kolację mieli już za sobą, stół przypominał krajobraz po bitwie: rozgrzebane ciasto dyniowe, połamane ciasteczka z ryżowych płatków, opróżnione butelki po winie. Matty był jedynym dzieckiem, które zostało przy stole. Od zawsze lubił przesiadywać z dorosłymi. Przez większość czasu nie wychylał się, nie odzywał, mając nadzieję, że zapomną o jego obecności i zaczną mówić jakieś interesujące rzeczy.
– To beztalencie, ten kombinator po prostu nie mógł znieść, że wygrywamy – powiedział Frankie.
– To nie tak. On miał talent, był utalentowanym człowiekiem – odezwał się dziadek Teddy siedzący u szczytu stołu. – Powiedziałbym nawet, że genialnym. Tyle że krótkowzrocznym.
Dziadek był jak zwykle najbardziej elegancko ubraną osobą w domu. Lśniący czarny garnitur, różowa koszula, krawat w krzykliwych barwach szeroki jak pstrąg. Zawsze wyszykowany, jakby wybierał się na ślub albo na pogrzeb, z wyjątkiem ranków albo gdy szedł spać – wtedy paradował po domu, jakby był jego jedynym domownikiem: w koszulce bez rękawów, bokserkach i czarnych skarpetkach. Nie posiadał „odzieży sportowej” ani „roboczej”, może dlatego, że nigdy nie uprawiał sportu ani nie pracował. Za to był bogaty. Irene mówiła, że nie wie, skąd dziadek ma pieniądze, ale Matty podejrzewał, że wszystkie wygrał w pokera. Dziadek Teddy, co zrozumiałe, był największym oszustem karcianym wszech czasów. Nauczył Matty’ego siedmiokartowego studa. Godzinami siedzieli przy kuchennym stole, aż Matty’emu skończyły się drobne. (Dziadek Teddy zawsze grał na pieniądze i nigdy ich nie oddawał, gdy gra była skończona. „Noża gąbką nie naostrzysz”, mawiał. Zasada, w którą Matty wierzył, nie do końca ją rozumiejąc).
– Archibald był złem koniecznym – powiedział dziadek Teddy. – Był głosem sceptyków. Gdyby twoja matka go ośmieszyła, publiczność by nas wielbiła. Sięgnęlibyśmy gwiazd, jeżdżąc po kraju z tym numerem.
– Zło wcielone – rzekł Frankie. – Pieprzony kłamca i oszust! Komunii świętej by nie przyjął, nie zwędziwszy przy tym opłatka.
Dziadek Teddy zachichotał.
– Było, minęło. Teraz to już nie ma żadnego znaczenia.
– Kierowała nim czysta zazdrość – powiedział Frankie. – Nienawidził tego, że mamy dar. Chciał nas zniszczyć.
Matty dłużej nie wytrzymał. Musiał spytać.
– Co ten gość nam zrobił?
Frankie pochylił się nad stołem, patrząc Matty’emu prosto w oczy.
– Co z r o b i ł ? – powiedział niskim, dławionym emocjami głosem. – Zabił babcię Mo, ot co.
Matty’ego przeszedł dreszcz. Nie z powodu tego dramatycznego oświadczenia, zelektryzował go raczej fakt, że został zauważony przez wuja. Został dostrzeżony. Wuj Frankie zawsze był dla niego miły, ale nigdy nie rozmawiał z nim na poważnie.
– Możemy zakończyć ten temat? – spytała Irene.
– On naprawdę ją zabił – nie przestawał Frankie i cofnął się, nie odrywając wzroku od Matty’ego. – Jakby przyłożył jej pistolet do głowy.
Mama Matty’ego zmarszczyła brew.
– Ty w to naprawdę wierzysz, prawda?
Frankie obrócił głowę i patrzył na nią tak długo, aż odwróciła wzrok.
– Tak, Irene. Wierzę w to.
Loretta wstała od stołu.
– Idę zapalić.
– Pójdę z tobą – powiedział dziadek Teddy. Wstał, poprawił mankiety koszuli i wziął ją pod rękę.
– Tobie nie wolno palić, tato – powiedziała Irene.
– To Loretta pali – odparł. – Ja jestem tylko biernym palaczem.
Wujek Frankie skinął na Matty’ego.
– Chodź, czas, żebyś coś zobaczył.
– Sama tego nie pozmywam – powiedziała Irene.
– Niech Buddy ci pomoże.
Poklepał brata po ramieniu – trochę za mocno, zdaniem Matty’ego. Buddy zamrugał, lecz wzrok wciąż miał utkwiony gdzieś w dali. Miał zwyczaj siedzieć bardzo spokojnie, osuwając się coraz niżej, jakby zamieniał się w budyń.
– Daj mu spokój – powiedziała Irene.
Buddy pozostał niewzruszony. Odkąd skończył jeść kawałek ciasta, trwał w jednym ze swoich transów, gapiąc się w przestrzeń, od czasu do czasu uśmiechając się do siebie bądź bezgłośnie poruszając ustami. Jego milczenie było dla Matty’ego zagadką, a dorośli nie chcieli o tym rozmawiać. Podwójna, nieprzenikniona cisza. Mama Matty’ego serwowała mu tylko komentarze w stylu „Taki już jest”. Kiedyś Matty zdobył się na odwagę i spytał dziadka Teddy’ego, dlaczego Buddy prawie nic nie mówi, a on na to: „Sam go o to spytaj”.

 
Wesprzyj nas