“Samotnia” to oparta na prawdziwych sądowniczych przypadkach historia o bezwzględnym działaniu absurdalnego brytyjskiego prawa.



Przede wszystkim jest to oparta na prawdziwych sądowniczych przypadkach historia o bezwzględnym działaniu absurdalnego brytyjskiego prawa, na pierwszy plan wysuwają się w niej jednak kobiece losy. Wprowadzenie rozdziałów pisanych z perspektywy Esther Summerson, sieroty z nizin społecznych, jest niezwykle nowatorskim chwytem w wiktoriańskiej prozie.

Zarówno wyjątkowa konstrukcja, jak i społeczno-prawnicza tematyka czynią tę powieść zaskakująco współczesną. Doczekała się wielu adaptacji scenicznych, radiowych oraz telewizyjnych i wciąż zyskuje uznanie czytelników.

 

SamotniaW drugim tomie satyry na brytyjski system sądowniczy klasyczna fabuła społeczno-obyczajowa nabiera detektywistycznego charakteru. Dickens prowadzi czytelnika tropem morderstwa, podsuwa fałszywe wskazówki i ukryte przesłanki, przez co „Samotnia” staje się prekursorem współczesnych kryminałów.

Wyjątkowa konstrukcja, jak i nowoczesny detektywistyczny wątek sprawiają, że „Samotnia” cieszy się niesłabnącym zainteresowaniem współczesnych czytelników, którzy z przejęciem wyczekują wielkiego finału kilkudziesięcioletniego procesu Jarndyce przeciw Jarndyce.

Pierwsze filmowe adaptacje „Samotni” sięgają roku 1920, kiedy Maurice Elvey wyreżyserował czarno-biały, niemy film „Bleak House”. Później BBC wyprodukowało aż trzy seriale na podstawie tej powieści Dickensa – w 1959, 1985 i 2005 roku. W najnowszym, nagrodzonym Peabody Award, wystąpiły m.in. Gillian Anderson i Carey Mulligan.

Klasyka literatury światowej

Vladimir Nabokov i G. K. Chesterton uważają „Samotnię” za najlepszą i najbardziej dojrzałą powieść Charlesa Dickensa. Stephen King zalicza ją do swoich 10 ulubionych książek.

Charles Dickens
Samotnia
Tom 1 i 2
Przekład: Tadeusz Jan Dehnel
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Premiera: 12 lutego 2018
 
 

Samotnia

Wprowadzenie

W swoim czasie pewien sędzia kanclerski był łaskaw poinformować mnie, jako jednego z grona blisko stu pięćdziesięciu osób, niepodejrzanych bynajmniej o zaburzenia umysłowe, że sąd kanclerski, przedmiot wielu uprzedzeń (w tym miejscu odniosłem wrażenie, iż sędzia spogląda ku mnie z ukosa), jest mimo wszystko bliski doskonałości. Słuszne bywały może — przyznał ów sędzia — pewne drobne zarzuty przeciwko tempu jego pracy, zawierały jednak wiele przesady wynikającej ze skąpstwa naszego społeczeństwa. Do niedawna to skąpe społeczeństwo protestowało uparcie przeciwko powiększeniu liczby sędziów kanclerskich, którą ustalił, o ile się nie mylę, Ryszard II — lecz równie dobrze mógłby ustalić każdy inny król.
Wydało mi się to żartem zbyt ponurym, by pomieścić go w treści Samotni. W przeciwnym razie musiałbym przypisać te słowa Kenge’owi Najwymowniejszemu bądź panu Vholesowi, bowiem jeden czy drugi mógłby zapewne być autorem czegoś w podobnym sensie. W takich ustach miałbym prawo połączyć ów ponury żart z bardzo odpowiednim cytatem z Szekspirowskiego sonetu:

Natura moja nosi, widać, ślady
Mego zajęcia, jak ręce farbiarzy.
Więc się ulituj i nie skąp mi rady(1)
.

Ale uważam za wskazane, aby skąpe społeczeństwo wiedziało, co działo się i dzieje nadal w tej dziedzinie, wobec czego nadmienię, że wszystko, co na kartach tej powieści ma związek z sądem kanclerskim, jest prawdą lub mieści się w granicach prawdy. Sprawa Gridleya nie różni się zasadniczo od innej, rzeczywistej, z którą zapoznał opinię publiczną ktoś bezinteresowny, związany z wydarzeniami zawodowo, a więc dokładnie obznajmiony z potwornymi krzywdami od ich początku do końca. Obecnie(2) toczy się w sądzie kanclerskim proces rozpoczęty przed blisko dwudziestoma laty, w którym na jednej rozprawie występuje czasami trzydziestu do czterdziestu adwokatów, a koszty już urosły do sumy siedemdziesięciu tysięcy funtów. Jest to proces familijny i, jak zapewniają wtajemniczeni, nie bliższy dziś zakończenia niż w dniu, gdy się rozpoczął. Inny szeroko znany i nierozstrzygnięty jeszcze proces miał swój początek u schyłku minionego stulecia, a w tym przypadku koszty pochłonęły kwotę wyższą niż dwakroć siedemdziesiąt tysięcy. Gdyby kiedykolwiek były mi potrzebne inne dowody prawdopodobieństwa procesu Jarndyce przeciwko Jarndyce, potrafiłbym sypać nimi jak z rękawa, ku wstydowi… skąpego społeczeństwa.
Jeszcze jedna kwestia wymaga kilku słów wyjaśnienia. Po opisanej w Samotni śmierci pana Krooka kwestionowano możliwość tego, co nazwałem samozapłonem. Mój dobry przyjaciel, pan Lewes (który, jak sam odkrył rychło, mylił się, przypuszczając, że możliwość taką wykluczyły wszelkie autorytety), opublikował kilka dowcipnych, adresowanych do mnie listów wykazujących, iż samozapłon jest niepodobieństwem. Nie muszę chyba zapewniać, że nie mam zwyczaju wprowadzać w błąd czytelników złośliwie czy też przez niedbalstwo i że przed opisaniem zgonu pana Krooka nie żałowałem starań, by tę kwestię zbadać. Kroniki notują około trzydziestu podobnych przypadków, a ofiarą najgłośniejszego z nich była hrabina Cornelia de Bandi Cesenate. Zbadał go wnikliwie i zrelacjonował Giuseppe Bianchini, prebendariusz z Werony (znany z innych pism), a swoje sprawozdanie opublikował drukiem w Weronie w roku 1731, następnie zaś powtórnie w Rzymie. Nienastręczające uzasadnionych wątpliwości, zaobserwowane w tym przypadku zjawiska odpowiadają ściśle zjawiskom, jakie występują w przypadku pana Krooka. Drugi równie głośny przypadek zdarzył się w Rheims, o kilka lat wcześniej, a kronikarzem jego był Le Cat, jeden z najsłynniejszych lekarzy, jakich wydała Francja. Ofiarą padła kobieta, której mąż został skazany za jej morderstwo, następnie jednak uniewinniony przez sąd wyższej instancji, gdy przewód sądowy wykazał, iż zgon nastąpił skutkiem tego, co nazywamy samozapłonem. Nie czuję potrzeby, by uzupełniać czymkolwiek te znane fakty oraz przytoczone z okazji debat nad śmiercią pana Krooka bliższe naszych czasów opinie wybitnych profesorów medycyny, francuskich, angielskich i szkockich(3). Poprzestanę na uwadze, iż nie odstąpię od potrzebnych mi faktów, pokąd gwałtowny samozapłon nie pochłonie świadectw, na których podstawie tworzą się zazwyczaj opinie o ludzkich sprawach.
W Samotni celowo dobywam często na jaw romantyczną stronę rzeczy zwyczajnych.

Przypisy
1 Przekład Jana Kasprowicza.
2 W sierpniu 1853 r.
3 Jeszcze jeden podobny przypadek, opisany szczegółowo przez pewnego dentystę, wydarzył się niedawno w mieście Columbus, w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. Ofiarą padł tam Niemiec, właściciel szynkowni i nałogowy alkoholik.

ROZDZIAŁ I
W sądzie kanclerskim

Londyn. Jesienna sesja dobiega końca i lord kanclerz sprawiedliwości zasiada na sali rozpraw w Lincoln’s Inn. Bezlitosna pogoda listopada. Ulice tak pełne błota, jak gdyby wody dopiero co ustąpiły z powierzchni ziemi i nie byłoby dziwne spotkanie z czterdzieści stóp długim megalozaurem, który niby słoniowata jaszczurka człapie w stronę Holborn Hill. Dym z kominów opada jak drobna, czarna mżawka przemieszana z kłakami sadzy nie mniejszymi niż dorodne płatki śniegu w żałobie — można by sobie wyobrazić — po zgonie słońca. Nie widać wśród błota psów, a konie, opryskane aż po okulary, przedstawiają się niewiele lepiej. Pośród ogólnej epidemii złego humoru i drażliwości przechodnie zderzają się parasolami i tracą równowagę u skrzyżowań ulic, gdzie od brzasku dnia (jeżeli takie dnie brzask miewają) dziesiątki tysięcy innych przechodniów ślizgały się i potykały, a placki błota, co w takich miejscach uparcie trzyma się bruku i narasta niczym odsetki składane, kładły się warstwa po warstwie.
Wszędzie mgła. Mgła w górze rzeki toczącej tam wody pośród zielonych łąk i wysepek. Mgła w dole rzeki, która omywa tam nadbrzeża portowe i przycumowane okręty, i wszelkiego rodzaju śmiecie wyrzucane przez wielkie i brudne miasto. Mgła nad bagnami Essexu i pośród pagórków Kentu. Mgła wpełza do kambuzów barek węglowych, zalega w stoczniach, czepia się olinowania żaglowców, spływa kroplami z burt kutrów i pomniejszych łodzi. Mgła snuje się przy kominkach na salach domu starców w Greenwich, mgła wypełnia gardła i nosy jego sędziwych pensjonariuszy. Mgła jest w lulce i cybuchu popołudniowej fajki krewkiego szypra, który odpoczywa w swojej ciasnej kajucie, i mgła niemiłosiernie szczypie palce rąk i nóg jego czeladników — chłopców okrętowych — marznących na pokładzie. Nieliczni ludzie na mostach rzucają spojrzenia za balustradę, na mgłę zalegającą w dole, i sami są wśród mgły, jak gdyby zawieszeni w balonie pomiędzy chmurami.
Na ulicach latarnie gazowe połyskujące tu i ówdzie przez mgłę wyglądają tak, jak mogłoby wyglądać słońce, na które patrzy z rozmiękłych pól rolnik albo jego parobek zajęty orką.
Prawie wszystkie sklepy są oświetlone o dwie godziny wcześniej niż zazwyczaj, a gaz zdaje się wiedzieć o tym, gdyż prezentuje się blado, jak gdyby opornie.
Chłód tego popołudnia jest najbardziej chłodny, gęsta mgła najbardziej gęsta, pełna błota ulica najbardziej błotnista tam, gdzie wznosi się rogatka Temple Bar, stara, nieustępliwa zapora i tak stosowna ozdoba progu starej nieustępliwej korporacji prawniczej osiadłej w Temple. A tuż obok tej rogatki, w Lincoln’s Inn, jak gdyby w samym sercu mgły, jaśnie wielmożny lord kanclerz zasiada na sali rozpraw swojego wysokiego sądu.
Nigdy nie zdoła przyjść mgła dosyć gęsta, nigdy nie zdoła przyjść błotnista maź wystarczająco głęboka, by wytrzymać porównanie z brodzeniem i błądzeniem po omacku, jakim w obliczu niebios i ziemi popisuje się tego dnia wysoki sąd kanclerski, ów najbardziej szkodliwy z wiekowych grzeszników.
W tego rodzaju popołudnie bardziej niż kiedykolwiek indziej jaśnie wielmożny lord kanclerz winien zasiadać tam — jak to się dzieje właśnie — z mgielną aureolą wokół głowy, oprawny w szkarłat szat i draperii swojego podium, zasłuchany w nieskończenie długie przemówienie adwokata o bardzo dużych faworytach i bardzo małym głosie, pogrążony na pozór w kontemplacji latarni na sąsiednim dachu, jakkolwiek nie widać tam obecnie nic oprócz mgły. W tego rodzaju popołudnie bardziej niż kiedykolwiek indziej parę dziesiątków członków palestry uprawnionych do występowania przed wysokim sądem kanclerskim winno brnąć niepewnie — jak to się dzieje właśnie — przez jeden z dziesięciu tysięcy etapów niekończącego się procesu, winno podstawiać nogę jeden drugiemu na śliskiej drodze prejudykatów, brodzić po kolana w formalnościach proceduralnych, tłuc o mur słów głowami w perukach z końskiego włosia lub koziej wełny i z minami najbardziej serio rościć pretensje do słuszności, tak jak mogliby to czynić wytrawni aktorzy. W tego rodzaju popołudnie liczni rzecznicy stron procesowych (kilku z nich odziedziczyło pełnomocnictwo po ojcu, który zbił na nim majątek) — winni — jak to się dzieje właśnie — wypełniać szeregami ławy dla adwokatów — studnię, na której dnie daremnie szukałbyś prawdy — ulokowano między czerwonym stołem sekretarza a jedwabnymi togami sędziów, mając przed sobą rachunki, obciążenia wzajemne, repliki, kontrrepliki, nakazy sądowe, zeznania składane na piśmie w miejsce przysięgi, orzeczenia, postanowienia, uwagi zgłaszane do asesorów sądowych, opinie asesorów — całe góry nonsensów niepotrzebnych nikomu, a kosztownych. Sala rozpraw tego sądu może tonąć w mroku rozjaśnionym tu i tam blaskiem dogorywających świec, mgła może w niej zalegać tak gęsto, jak gdyby nigdy nie zamierzała ustąpić, witraże w oknach mogą tracić barwy i nie wpuszczać światła dnia do posępnego wnętrza, a niewtajemniczonych z ulicy, co przez oszklone drzwi zaglądają tam nieśmiało, może powstrzymywać od wejścia upiorny wygląd sali oraz jednostajne mamrotanie, które sięga echami sklepienia, a dobywa się z wnęki osłonionego draperiami podium, gdzie lord kanclerz wytrwale spogląda ku latarni bez światła i mgła czepia się peruk na głowach asystujących mu sędziów! Niechaj będzie tak, bo to przecież wysoki sąd kanclerski, który ma w każdym hrabstwie swoje domy w ruinie i leżące odłogiem pola; który ma swojego nieuleczalnie chorego w każdym zakładzie dla obłąkanych, a nieboszczyka na każdym cmentarzu; który ma zrujnowanych powodów i pozwanych, co uganiając się w przydeptanym obuwiu i wytartej odzieży, pożyczają i żebrzą u wszelkich możliwych znajomych i znajomych znajomych; który opływającym w dostatki daje moc i przeróżne sposoby nużenia i udręczania mających słuszność po swojej stronie; który tak wyczerpuje pieniądze, cierpliwość, odwagę, nadzieję, tak zaciemnia umysły i łamie charaktery, że pośród praktykujących tam prawników nie znajdzie się człowiek uczciwy, co nie udzieliłby (nie udziela często) przestrogi: „Lepiej znosić cierpliwie wszystkie krzywdy, jakie mogą być wam wyrządzane, niźli przyjść tutaj!”.
Kto znajduje się dziś na sali rozpraw oprócz lorda kanclerza, radcy dworu występującego w rozpatrywanej sprawie, paru radców dwora, którzy nigdy nie występują w żadnej sprawie, oraz wspomnianych wyżej adwokatów wypełniających przeznaczone dla nich ławy? Poniżej sędziowskiego podium zasiada sekretarz w peruce i todze, jest też kilku woźnych, pedli, krzykaczów sądowych, czy jak się tam ich zowie. Ci wszyscy ziewają, ponieważ sprawa na wokandzie — Jarndyce przeciwko Jarndyce — była w ciągu długich lat do cna wyciskana i utraciła ostatnie drobiny tego, co może bawić lub interesować. Ilekroć się ją wywołuje, stenografowie, kronikarze sądowi, dziennikarscy reporterzy wychodzą nieodmiennie, a więc i dzisiaj ich miejsca świecą pustkami. W głębi sali obłąkana staruszka w zmiętym kapeluszu na bakier stoi na ławce, by lepiej widzieć kanclerskie sanktuarium ocienione draperiami. Ona jest zawsze na sali rozpraw od początku posiedzenia do końca, gdyż oczekuje jakiegoś niewiadomego sądu i wyroku, co rychło ma zapaść na jej korzyść. Niektórzy twierdzą, iż rzeczywiście jest czy też była stroną w jakimś procesie, ale nikt nie wie nic dokładnie, bo nikt nie troszczy się o to. Obłąkana staruszka zawsze ma przy sobie torebkę ze swoimi dokumentami, jak powiada, wypełnioną rozmaitym śmieciem, składającym się głównie z tekturowych zapałek oraz suszonej lawendy. Wynędzniały więzień doprowadzony pod strażą po raz nie wiedzieć który ma „osobiście odeprzeć ciążące na nim zarzuty”, chociaż uczynić tego nigdy nie zdoła, bo jako ostatni pozostały przy życiu wykonawca któregoś z testamentów, zaplątał się w odpowiedzialność solidarną za jakieś rachunki z opieki, o których, jak powszechnie wiadomo, nic nie mógł wiedzieć. Inny przywiedziony do ruiny powód czy pozwany przyjeżdża od czasu do czasu z Shropshire, aby zwrócić się do kanclerza w chwili zakończenia dziennej rozprawy, i podejmuje starania w tym kierunku, bo nie może pojąć, że z formalno-prawnego punktu widzenia kanclerz nie jest świadomy jego istnienia, jakkolwiek sąd kanclerski systematycznie niszczył go przez ćwierć wieku. Ten człowiek zajmuje dogodne miejsce i ma na oku najwyższego sędziego, aby w momencie, kiedy ów powstanie, zawołać donośnie i z nutą płaczliwej skargi: „Jaśnie wielmożny lordzie!”. Nieliczna grupka kancelistów adwokackich i jakichś innych młodych ludzi, którzy znają z widzenia tego powoda czy też pozwanego, ociąga się z wyjściem z sali rozpraw, w nadziei, że wyniknie coś wesołego, co bodaj trochę urozmaici przygnębiającą atmosferę pogody pod psem.


ROZDZIAŁ XXXI
Pielęgniarka i pacjentka

Znów byłam w domu i gdy spędziłam tam niewiele dni, pewnego wieczoru poszłam na piętro, do swojego pokoju, by przez ramię Charley zerknąć, jak radzi sobie z zeszytem. Pisanie stanowiło dla niej trudną sprawę, gdyż dziewczynka nie miała normalnej władzy nad piórami, które w jej rękach wydawały się czymś przewrotnie złośliwym i samodzielnym; poruszały się niewłaściwie i krzywo, potykały, pryskały atramentem i uskakiwały w nieoczekiwanych kierunkach, niby osioł pod siodłem. Dziw było patrzeć, jak cudaczne litery kreśli kształtna i gładka rączka dziewczynki — takie kanciaste, pokrzywione, osobliwie chwiejne! A przecież Charley była bardzo zręczna w innych rzeczach, a równie zwinnych jak jej paluszków nigdy chyba nie widziałam.
— I co, Charley? — zagadnęłam ją, patrząc na linijkę liter „O”, które były kwadratowe, trójkątne, gruszkowate i pochylały się w rozmaite strony. — Radzimy sobie coraz lepiej? Gdyby to „O’” udało się zaokrąglić, byłoby bez zarzutu.
Napisałam jedno i Charley napisała jedno, lecz pióro nadal nie chciało jej słuchać i skręciło literę w cudaczny węzeł.
— Nie martw się, Charley. Z czasem pójdzie ci lepiej.
Dziewczynka odłożyła pióro, gdyż na ten dzień uporała się z pisaniem. Zacisnęła i rozprostowała małą piąstkę, poważnie przebiegła wzrokiem stronicę — na poły z dumą, na poły z powątpiewaniem — wstała z krzesła i dygnęła, spoglądając na mnie.
— Dziękuję, proszę panienki. I czy panienka zna jedną biedną kobietę, co ma na imię Jenny?
— Żonę strycharza? Tak, Charley.
— Jak niedawno wyszłam na trochę, zaczepiła mnie, proszę panienki, i powiedziała, że panienka ją zna. Zapytała też, czy jestem służącą młodej damy, to znaczy panienki, a ja, proszę panienki, odpowiedziałam, że tak.
— Sądziłam, że ta kobieta wyniosła się z naszych stron.
— Bo wyniosła się, proszę panienki, ale znów wróciła i mieszka tam, gdzie dawniej mieszkała. Wróciła także Liz. Czy panienka zna tę drugą biedną kobietę, Liz?
— Chyba znam, Charley. Chociaż nie wiedziałam dotąd, jak jej na imię.
— Jenny też tak mówiła! — zawołała Charley. — Obie, proszę panienki, przewędrowały pieszo kawał świata, no i wróciły.
— Powiadasz, Charley, że przewędrowały kawał świata?
— Tak, proszę panienki! — Gdyby Charley potrafiła kreślić „O” tak okrągłe, jak jej oczy zwrócone teraz ku mojej twarzy, wszystko byłoby w porządku. — I ta biedna kobieta, proszę panienki, przez trzy czy cztery dni kręciła się koło naszego domu, bo myślała, że może panienkę zobaczy i, jak mówi, nic więcej nie chciała, ale panienki wtedy nie było. Dlatego właśnie mnie spotkała, jak wyszłam na trochę. — Parsknęła śmiechem radośnie i nie bez dumy. — I, proszę panienki, pomyślała, że ja w sam raz wyglądam na pannę służącą panienki!
— Naprawdę, Charley?
— Tak, proszę panienki. Naprawdę!
Dziewczynka roześmiała się znów ochoczo, spojrzała na mnie jeszcze bardziej okrągłymi oczyma i zrobiła minę bardzo serio — jak przystało mojej pannie służącej. Nigdy nie mogłam się jej napatrzeć, gdy oczarowana własną wysoką godnością stała przede mną z tą swoją drobną twarzyczką i figurką, pełna powagi, lecz od czasu do czasu dająca folgę dziecinnej uciesze.
— Gdzie spotkałaś tę kobietę? — zapytałam.
Odpowiedziała, że „niedaleko domu pana doktora”, i twarz jej zmierzchła, bo biedna mała nosiła jeszcze żałobę po ojcu.
Zapytałam, czy żona strycharza jest chora, lecz dowiedziałam się, że nie. Chory jest ktoś inny, taki jeden, co też przyszedł pieszo do Saint Albans i ma iść dalej, nie wiadomo dokąd. Biedny chłopiec bez ojca i matki, bez nikogo na świecie.
— Taki byłby Tom, proszę panienki, gdyby Emma umarła po tatusiu i gdybym ja umarła — dodała Charley i łzy zabłysły w jej okrągłych oczach.
— Aha! Żona strycharza szła po lekarstwo dla chorego chłopca, prawda?
— Tak mi powiedziała, proszę panienki. Mówiła też, że on raz przysłużył się jej tak samo.
Mała pokojóweczka stała zapatrzona we mnie, twarz miała skupioną, dłonie mocno splecione palcami, więc bez trudności odczytałam jej dobre myśli.
— Wiesz co, Charley? — powiedziałam. — Chyba wybierzemy się zaraz do Jenny, aby zobaczyć, co się tam właściwie dzieje.
Pośpiech, z jakim skoczyła po mój kapelusz z woalką i pomogła mi się ubrać, sama zaś, otuliwszy dziecinną figurkę ciepłym szalem, odmieniła się w miniaturę dojrzałej kobiety, świadczył dobitnie o jej gorącym zapale. I tak, nie rozmawiając więcej między sobą, wyszłyśmy z domu.
Wieczór był niepogodny, zimny. Drzewa drżały szarpane wichurą. Gęsty, grubokroplisty deszcz siekł przez cały dzień i z małymi przerwami w ciągu kilku poprzednich dni. Obecnie jednak przestał padać. Niebo oczyściło się cokolwiek, ale było posępne — nawet nad nami, chociaż pobłyskiwało tam parę gwiazd. Na północnym zachodzie i zachodzie, gdzie trzy godziny temu zaszło słońce, jaśniała śmiertelnie blada poświata — piękna i groźna zarazem — opleciona w długie, ponure smugi chmur, niby morze zastygłe przy wysokiej fali. W stronie Londynu rudawa łuna spowijała mroczny widnokrąg na wschodzie i te dwa światła tworzyły patetyczny kontrast, żywo przemawiający do wyobraźni, zwłaszcza, że to ciemniejsze przywodziło na myśl jakiś ogień nie z tej ziemi, spowijający wszystkie niewidoczne budowle stolicy oraz twarze tysięcy i tysięcy przechodniów na jej ulicach.
Tamtego wieczora nie myślałam — z całą pewnością nie myślałam ani przez chwilę — o tym, co rychło miało mnie spotkać. Ale do dziś pamiętam, że gdy przystanęłyśmy u ogrodowej furtki, by popatrzeć na niebo, a także później, kiedy szłyśmy dalej, przeżywałam mętnie nieokreślone wrażenie, iż staję się kimś innym niż dotychczas. Wiem, że to było tam i wtedy, że owo niejasne odczucie kojarzy się zawsze z czasem i miejscem, z wszystkim, nie wyłączając odległych głosów dobiegających z miasteczka, ujadania psa, skrzypienia kół na błotnistej drodze wiodącej z grzbietu wzgórza.
Był sobotni wieczór, więc znaczna część mieszkańców osady, która stanowiła nasz cel, piła gdzieś indziej. Domki wyglądały tak samo nędznie, jak podczas mojej pierwszej tam bytności, ale dokoła nich było znacznie ciszej. W cegielniach płonęły ognie i dławiący, wilgotny fetor płynął ku nam wraz z ich niebieskawym odblaskiem.
Kiedy znalazłyśmy się przed ruderą, w której oknie wątła świeczka tliła się za szybami łatanymi papierem, zastukałyśmy do drzwi i weszłyśmy. Matka zmarłego niegdyś dziecka siedziała obok łóżka, na krześle ustawionym przy skąpym ogieńku; opodal chłopiec w łachmanach leżał na podłodze i głowę wspierał o obudowę komina. Pod pachą trzymał niby małe zawiniątko szczątki futrzanej czapki, a chociaż usiłował się rozgrzać, dygotał tak, że postukiwały zwichrowane drzwi i okno domku. Powietrze w izbie było bardziej ciężkie niż uprzednio i przesycone dziwnym, niezdrowym zaduchem.
Weszłyśmy i w tejże chwili, nie podnosząc woalki, odezwałam się do kobiety. Chłopiec drgnął, wytrzeszczył oczy i jął wpatrywać się we mnie z przestrachem i zdumieniem. Ja bez wątpienia wywołałam jego błyskawiczną reakcję, więc miast postąpić dalej, znieruchomiałam tuż za progiem.
— Nie! Drugi raz nie pójdę na cmentarz — wymamrotał chłopiec. — Mówię, psze pani, nie pójdę!
Uniosłam woalkę i pozdrowiłam kobietę, ta zaś powiedziała:
— Niech panienka nie zwraca na niego uwagi. To nic. Prędko przyjdzie do siebie. Jo, Jo! Co ty gadasz? — zwróciła się do niego.
— Wiem, po co ona przyszła! — zawołał.
— Kto?
— Pani, co tam stoi! Przyszła, żebym drugi raz zaprowadził ją na cmentarz! Nie pójdę! Ona mnie chce tam pochować!
Chwyciły go znów dreszcze, a że opierał się o ścianę, trząść się zaczęła cała rudera.
— Od samego rana gada tak i gada, proszę panienki — szepnęła mi kobieta. — Hej! Czego się gapisz, Jo? To moja pani. Do mnie przyszła.
— Nie do mnie? — zdziwił się i osłoniwszy ramieniem rozgorzałe oczy, począł przyglądać mi się bacznie. — Na mój rozum wygląda całkiem jak tamta. Nie ten kapelusz, nie ta suknia, ale wygląda całkiem jak tamta.
Moja mała Charley — osoba nad wiek obznajmiona z chorobami i wszelką biedą — szybko zrzuciła czepek oraz szal i przyciągnąwszy krzesło, usadowiła na nim chłopca z wprawą starej pielęgniarki. Tyle, że stara pielęgniarka nie mogłaby pokazać choremu młodocianej twarzyczki Charley, która łatwo zyskała jego zaufanie.
— Wiesz co? — zwrócił się do niej. — Ty mi powiedz prawdę. Czy ta pani to nie tamta?
Dziewczynka przecząco pokręciła głową i troskliwie otuliła biedaka jego łachmanami, aby było mu możliwie ciepło.
— Aha — bąknął. — No to chyba ta nie jest tamtą.
— Przyszłam, żeby zobaczyć, czy da ci się jakoś pomóc — zabrałam głos. — Co ci dolega, chłopcze?
— Zimno, psze pani, a później znów gorąco, i zimno, i znów gorąco, i tak nie wiem ile razy na godzinę. I spać mi się chce, i głowa jakaś głupia, a moje kości to tylko przez pół kości, a przez pół sam ból.
Biedak mówił ochrypłym głosem i ustawicznie lgnął do mnie mętnym, pełnym lęku wzrokiem.
— Kiedy tu przyszedł? — zwróciłam się do kobiety.
— Dziś rano, proszę panienki, znalazłam go na skraju miasteczka. Dawniej miałam z nim do czynienia w Londynie. Znamy się, prawda, Jo?
— Tom-sam-jeden — mruknął.
Przytomny wzrok i świadomość odzyskiwał na krótko, po czym opuszczał ciężko głowę i zaczynał majaczyć jak gdyby przez sen.
— A kiedy wyszedł z Londynu? — zapytałam.
— Z Londynu? Wczoraj — odpowiedział biedak, rozgorączkowany teraz i purpurowy na twarzy. — Zaraz gdzieś pójdę.
— Dokąd on się wybiera? — zwróciłam się znów do kobiety.
— Dokąd? — odezwał się znów chory. — Wszystko jedno. Przeganiają mnie ciągle i przeganiają, jeszcze więcej teraz, od kiedy tamta pani dała mi suwerena. Pani Snagsby nic tylko wypatruje mnie i przepędza. A co ja jej zrobiłem? Inni też wypatrują mnie i przepędzają. Wszyscy! Od kiedy wstanę, do kiedy idę spać. No to pójdę, Wszystko jedno dokąd. Ona — spojrzał w stronę kobiety — mówiła mi w zaułku Tom-sam-jeden, że jest z Senaban, no to poszedłem drogą do Senaban. Taka sama dobra, jak każda inna, no nie? — znów zwrócił się do Charley, tak jak czynił już kilkakrotnie.
— I co z nim robić? — powiedziałam, odprowadziwszy Jenny na stronę. — W tym stanie nie byłby zdolny do podróży, gdyby nawet miał cel przed sobą i wiedział, dokąd się wybiera.
— Tyle wiem, proszę panienki, co nieboszczyk — odrzekła, spoglądając ze współczuciem na chłopca. — Może nawet nieboszczyk wiedziałby więcej, gdyby mógł nam coś powiedzieć. Przez cały dzień trzymam go z litości. Dałam mu trochę rosołu i lekarstwo, a Liz, proszę panienki, poszła popytać, czy kto nie wziąłby go do domu. Moje ty śliczne! To dziecko Liz, proszę panienki, ale nazywam je moim. Jo nie może zostać tu dłużej, bo jak mój mąż wróci i go zastanie, będzie zły, a nawet może pokrzywdzić biedaczka… O! Jest Liz!
Druga kobieta weszła szybko do izby. Chłopiec drgnął i podźwignął się, jak gdyby odczuł mętnie, że ktoś chce go znowu przepędzić. Nie mam pojęcia, kiedy obudziło się dziecko. Nie mam pojęcia, kiedy Charley wyjęła je z łóżka, wzięła na ręce i zaczęła niańczyć, spacerując po izbie. Ale robiła to na iście macierzyńską modłę, jak gdyby wróciła na poddasze domu pani Blinder, do Toma i małej Emmy.
Liz chodziła tu i tam, lecz podawana z rąk do rąk wróciła z niczym. Na początku było za wcześnie, by chłopca przyjąć do odpowiedniego schroniska — na końcu było za późno. Jeden funkcjonariusz odsyłał ją do drugiego, drugi z powrotem do tamtego i tak dokoła, jak gdyby obydwaj zostali przyjęci na urząd z racji umiejętności unikania obowiązków, a nie ich spełniania.
— A teraz, Jenny — ciągnęła Liz, zdyszana trochę, gdyż biegła, a ponadto była wystraszona — mojego pana tylko patrzeć! Jest w drodze, a twój idzie zaraz za nim. No i niech Bóg ulituje się nad chłopcem, bo my nie możemy już nic dla niego zrobić.
Szybko zebrały kilka półpensówek i wcisnęły je w garść nędzarzowi, ten zaś — wdzięczny, zdaje się, lecz półprzytomny — odszedł, powłócząc nogami.

 
Wesprzyj nas