Luksus. On wszystko psuje. Każdego potrafi zrujnować. Bogatego, który się nim otula. I biednego, który go pragnie.


LuksusFrancja czasów Wielkiej Rewolucji. W Paryżu szaleje terror i głód. Los rzuca Izydora Boreala – czeladnika kata – w samo centrum historycznych wydarzeń.

Wychowana w przepychu Marie-Constance de Boucard, traci zarówno rodzinę jak i cały majątek; i musi od nowa odnaleźć się w coraz to bardziej wrogim świecie. Markiz de Sade po długich latach spędzonych w więzieniu obmyśla plan, który ma zapewnić mu nietykalność.

Wszyscy troje spotykają się w końcu w jednym miejscu, Maison de Luxe.

“Luksus” to szokujący portret kraju, w którym wysokie ideały i niskie pobudki zderzają się w krytycznym punkcie historii. Powieść Milii Kaunisto oferuje nietuzinkowe spojrzenie na te aspekty Wielkiej Rewolucji, które literatura piękna zazwyczaj pomija, zakreślając zaskakujące paralele pomiędzy przeszłością a teraźniejszością.

Wpisane w szerszy kontekst losy bohaterów wybrzmiewają wyjątkowo mocnym echem.

Milja Kaunisto (ur. 1976) jest pisarką i muzykiem. Najbardziej lubi spędzać czas z rodziną w południowej Francji. W swych powieściach Kaunisto przedstawia mechanizmy władzy i ich wpływ na ludzi.

Milja Kaunisto
Luksus
Przekład: Katarzyna Aniszewska
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 18 stycznia 2018
 
 

Luksus


Część 1
MAISON D’ASILE

Luxus: lugeo (wygiąć, skrzywić, zwichnąć), luctor (mocować się), ale również luceo (świecić). Łac. znaczenie: 1. świetność, majestat, szyk, przepych; 2. rozpusta, wyuzdanie, gnuśność.

I

Paryż był lustrzanym odbiciem starego królestwa. Ściekiem, do którego pazerny wymiotował, żeby móc pochłonąć więcej. Klatką, w której głodny usychał z rozpaczy na widok kromki słomianego chleba – przysmaku, na który nie było już stać nawet mieszczan. Miejscem, w którym nędzarz, żeby zasłużyć na łaskę, płacił Kościołowi bezbożnie wysokie podatki. Miastem, w którym najzacniejsi arystokraci uginali się pod ciężarami własnych fryzur; szaleńcy sprawowali nadzór nad szaleńcami, a filozofowie strzępili myśli do granic rozsądku i percepcji. Paryż był jak bezdenna studnia wszystkiego, co absurdalne. Niewiarygodna i groteskowa stolica wszechpotężnej Francji. Paryż nędzników. Królewski Paryż.
To tam się urodziłem z obłąkanej matki; w epoce, którą ludzie określali wiekiem rozumu. Nadano mi imię Izydor. Wzgardzony, opluwany Izydor. Zhańbiony i bezwartościowy. Izydor Brzydki.
Matka zmarła zasłużoną śmiercią w więziennym szpitalu Salpêtrière, na kobiecym oddziale dla obłąkanych. Lekarze i pielęgniarki na zmianę to polewali ją lodowatą wodą, to przebijali jej żyły, to chłostali skórzaną pałką. Matka, Thérèse de Lestang-Breteuil, klęła dzień i noc, wyła, tak że jej sparaliżowana twarz wykrzywiała się z wściekłości. Złorzeczyła to na swój stan, to na płeć – bo jedno osłabiało wartość drugiego. Pomstowała na mężczyznę, którego nazwisko nosiła, i na gorączkę, która przedwcześnie wpędziła go do grobu. Klęła i wrzeszczała, dopóki nie traciła głosu, a szare loki kleiły się do jej kościstej twarzy. Zadręczała się wspomnieniami życia, które zmarnowała. Mężczyzn, którym się poddała. Chłopca, którego opuściła. Darła się, przeklinając życie. Aż w końcu wyzionęła ducha.
Nienawidziłem tej opętanej kobiety. Nie pozwalała mi nazywać jej matką, najwyżej gospodynią. Od urodzenia byłem jej sługą – i tak wypadało mi się zachowywać. Tym bardziej że prawda niczemu by nie pomogła. Nie przypominałem Thérèse. Wyglądałem raczej jak mężczyzna, który mnie spłodził. Znałem tylko jego imię. Możliwe, że matka przez moment kochała tego dzikusa; inaczej pewnie nie przyjęłaby mnie do siebie na służbę. Możliwe, że go szanowała; inaczej nie nazwałaby mnie na jego cześć. Izydor.
Izydor Boreal. Butel, czeladnik kata.
Wbrew pozorom nie jest to zajęcie dla każdego. Nie ma drugiego zawodu, który wzbudzałby w ludziach taką nienawiść i przerażenie – ale i on wymaga od człowieka pewnych zdolności. I, co najważniejsze, charakteru. To zajęcie dla człowieka z ludu, najlepiej rzeźnika albo grabarza. Ci są już przyzwyczajeni, że inni omijają ich z daleka, oswojeni z nienawiścią, pogardą, z tym, że nikt nie podaje im ręki, a za ich plecami każdy wykonuje znak krzyża i mamrocze modlitwy. Ale kat potrzebuje też hartu ducha, a niestety rzeźnikom często go brakuje. Zwróciłem na to uwagę, kiedy nająłem się na czeladnika u mistrza Sansona. Większość rzeźników nadaje się tylko do sprzątania odpadków. Kiedy trzeba obciąć komuś głowę, powiesić czy poćwiartować, są niezdecydowani i dziecinni jak ostatni głupcy.
Zabijanie to samotna robota. Ale czym innym miałby się zająć taki mieszaniec jak ja? Bez ojca, po którym mógłby odziedziczyć zawód? Wychowałem się w mieście i nie wiedziałem, jak uprawiać ziemię. I, jeśli mam być zupełnie szczery, nigdy nie przystałbym na nędzne życie chłopa, nawet gdyby ktoś próbował mnie do niego zmusić. W mieście mogłem znaleźć pracę i chleb. Na wsi każde ziarno, które bym wyhodował, powędrowałoby z kłosa prosto na stoły szlachty. Tysiącletnia tradycja feudalna zadbała o to, żeby ten, kto sieje i zbiera zboże, nie uczestniczył w jego podziale. Nie nadawałem się do takiego życia. Prędzej zacisnąłbym sobie sznur wokół szyi. Prędzej żywiłbym się obierkami z marchwi i piętkami chleba z rynsztoka.
Ale mieszkałem w stolicy świata − w wytwornym Paryżu, gdzie jedynym zagrożeniem było ugięcie się miasta pod ciężarem luksusu. Dlaczego miałbym cierpieć głód? Ja, który przez całe życie siadałem przy suto zastawionym stole Lestangów? Chłopięce lata spędziłem na służbie w ich eleganckim zamku, czasem byłem parobkiem, czasem posłańcem, zawsze pod pieczą mistrza kuchni Verrière’a. To on kierował całą czeladzią. Nauczył mnie czytać – uważał, że tylko człowiek piśmienny będzie w stanie kiedyś przejąć po nim stery. Verrière był światowym, dumnym staruszkiem, którego wszyscy wielce szanowali. Dbałem o nasze dobre stosunki, a on zawsze pamiętał, żeby odłożyć dla dorastającego chłopca resztki tłustych przysmaków: stwardniałą skórę z szynki, zeschnięty ser, czasem nawet spieczony brzeg słodkiego biszkoptu. Nie byłem ani radosny, ani szczególnie nieszczęśliwy. Thérèse de Lestang-Breteuil nigdy nie patrzyła mi prosto w oczy, nigdy wprost do mnie nie przemówiła – ale zdarzało się, że kiwnęła mi głową na powitanie, gdy miała dobry dzień albo akurat nie dręczyły jej demony. Mimo to wiedziałem, że na gospodynię trzeba uważać. Gdy zapadał zmrok, jej jęki i krzyki nie pozwalały nikomu spać. Po bezsennej nocy smagała mnie laską w plecy za każdym razem, gdy obok niej przebiegałem. Ale brzuch zawsze miałem pełny i nie wypadało mi narzekać. Dzięki szorowaniu garnków w kuchni nabrałem siły w rękach i Verrière obiecał mi, że kiedy skończę szesnaście lat, zostanę jego uczniem. Nie mogłem chcieć od życia więcej.
Verrière często szczotkował moje niesforne, grube jak szczecina włosy. „Jesteś inteligentnym chłopcem, Izydorze. Nawet jeśli ospa zostawiła na twojej mongolskiej twarzy blizny, nawet jeśliś chudy jak szczapa i wysoki jak dąb. Nigdy nie przestawaj się uczyć, chłopcze. Tylko nauka wzniesie cię ponad motłoch. Tylko nauka cię uratuje, kiedy nie będzie wiadomo, jak odróżnić dobro od zła. Jeszcze zrozumiesz, że nawet jeśli moda woli u mężczyzn smukłe łydki, napudrowane peruki i wysokie obcasy, z mocnej budowy płyną same korzyści. Blizny można zakryć brodą, ale głupoty nie zatuszujesz nawet najgrubszą warstwą pudru”. Wtedy jeszcze nie rozumiałem tych słów – w końcu sam pochodziłem z motłochu, byłem bękartem, wasalem – ale Verrière je powtarzał, uczył mnie i doglądał. Był mi bliższy niż własny ojciec.
Moje życie szybko się zmieniło. Wyższe siły zesłały na Paryż plagę zabójczych upałów. Gorący wiatr smagał ulice od rana do nocy. Poziom Sekwany opadł, ryby unosiły się na powierzchni wody i żadna dusza nie była w stanie zasnąć.
Upały trwały już miesiąc, a Thérèse ani na chwilę nie przestawała krzyczeć. Siódmego dnia sierpnia, na dwa tygodnie przed moimi urodzinami, moją matkę i panią zabrano do Salpêtrière, na kobiecy oddział dla obłąkanych. Byłem zbyt młody, by rozumieć, że nieślubne dziecko bezpotomnej kobiety nie ma prawa po niej dziedziczyć. Patrzyłem z boku, jak Verrière pakuje walizkę i przenosi się na służbę do innej rodziny. Stałem na dziedzińcu przed pałacem Lestang, kiedy zabijano w nim okna. Noc spędziłem pod zamkniętą bramą, czekając na cud, na boży cud.
Ale Bóg nawet nie zauważył, że jakiś mieszaniec po raz pierwszy w życiu cierpi głód. Nie miałem rodowodu, więc nie istniałem – nawet dla Niego. W dzień moich szesnastych urodzin nie podjąłem nauki na czeladnika. Wystawałem pod oknami okolicznych rezydencji i czekałem, aż ktoś spuści na linie wiadro z odpadkami; między obierkami i kośćmi szukałem czegoś, co da się zjeść.
Dorosłem na ulicy. Nie miałem książek, więc czytałem przybijane do latarni obwieszczenia i znów czekałem − aż broda zasłoni wszystkie moje blizny. Kiedy kat Sanson zlitował się nade mną i zaproponował, żebym został jego czeladnikiem, byłem chudy jak patyk i przestraszony jak osierocone kocię. Ucałowałem jego pogardzaną dłoń, zdjąłem z głowy kapelusz i złożyłem ukłon.
Później zrozumiałem, że zatrudnił mnie tylko dlatego, że potrafiłem czytać i tym samym potwierdzić, że ma na pniu odpowiednie osoby. Ale w końcu wielki Charles-Henri Sanson wybrał na swojego pomocnika najbystrzejszego, najszybszego i najcichszego z czeladników.
Mnie.
Z dumą stwierdziłem, że opanowałem do perfekcji wszystkie metody egzekucji.
Kiedy miałem trafić leżącego w szprychach koła skazańca w rzepkę, moja maczuga uderzała dokładnie tam − nie w udo, nie w łydkę. Kiedy wieszałem oskarżoną o zdradę żonę, zawsze pilnowałem, żeby kręgi szyjne już przy pierwszym szarpnięciu śmiertelnie się rozciągnęły. Ale to dokładność mojego topora i miecza napełniała mnie największą dumą. Jeśli miało się na pniu duchownego lub markiza, trzeba było pozbawić ich życia schludnie, jednym zamachem – a ze mną można było być pewnym, że każde uderzenie będzie silne i precyzyjne. Tak jak przewidział Verrière, moje gabaryty w końcu uratowały mi życie.
Jeśli zaś zbrodnia skazańca była tak duża, że miał cierpieć z moich rąk piekielne katusze, nigdy nie pozwalałem mu zemdleć przed czasem. Wiedziałem, jak wywołać dokładnie tyle bólu, ile trzeba, żeby skazaniec miotał się i krzyczał, cały czas pozostając przy zmysłach. Przypatrująca się egzekucji gawiedź rozumiała, że cena za zbrodnię jest przerażająca – i że zapłatę odbiera wyćwiczona ręka kata. Tylko śmierć mogła ułaskawić przestępcę.
Z kobietami, a przede wszystkim z dziećmi obchodziłem się szybko, żeby ukrócić cierpienie. Czasami na twarzy skazańca zastygało zaskoczenie, bo dobrze wykonana, błyskawiczna egzekucja nie zdążyła wywołać bólu. Jak czarny kaptur – naciągamy go na twarz i światło momentalnie znika.
Obserwowałem mistrza Sansona i uczyłem się, że w zawodzie liczą się powaga i spokój. Kat nie mógł się śmiać ani szydzić, nawet jeśli na szafot prowadzono najczarniejszy charakter. Topór unosił się i uderzał w pień. To wszystko. Owszem, byłem dumny ze swoich zdolności, ale kiedy rozpętała się wielka rewolucja, kiedy wieszanie i rozczłonkowywanie stało się nielegalne, a maszyna śmierci zaczęła kosić głowy jak zboże – nauczyłem się ich wstydzić. Zostałem zabójcą.

II

SIERPIEŃ 1790

Stałem pod domem mistrza na rue Neuve Saint-Jean, dopóki madame Sanson nie otworzyła mi drzwi. Mężczyźni na ulicy zaczęli podszeptywać i trącać się nawzajem łokciami. „Tam mieszka Monsieur de Paris!”. Znałem mistrza Sansona już wiele lat i nie bałem się pukać do jego drzwi bardziej niż do kuchni w gospodarstwie Lestang. Wiedziałem, że przekraczam próg domu mężczyzny, który budzi strach w całej Francji, ale ze strychu płynęły łagodne dźwięki skrzypiec, a w środku było jasno i przytulnie jak u pierwszego lepszego rzemieślnika czy mieszczanina.
Opery Glucka roznosiły się błogimi dźwiękami aż po salon. Na moje niewprawne ucho gra brzmiała wręcz doskonale. Kiedy muzyka ucichła, usłyszałem, jak mistrz schodzi ze strychu po drewnianych schodach prowadzących do salonu. Jak zawsze, kiedy mnie zobaczył, na jego twarzy pojawił się ledwo zauważalny uśmiech. Po mieście krążyły złośliwe plotki, że Monsieur de Paris nigdy się nie uśmiecha – ale nie było w nich ani ziarna prawdy.
– Izydorze, mój chłopcze. Jak mogę ci pomóc? Czy wszystko w porządku? Wyczyściłeś już szafot?
Pokłoniłem się i uścisnąłem mistrzowi dłoń.
– Mistrzu, mam nadzieję, że jesteś przy zdrowiu. Rzeczywiście, udało się nam domyć szafot. Ale przynoszę złe wieści. Wygląda na to, że mycie nie pomoże, bo w podporach zalęgły się kołatki.
Sanson przysiadł na lnianej kanapie i skrzyżował nogi, odziane w krótkie spodnie.
– Kołatki. Hmm. Nawet Gabriel nie może nic poradzić?
Zawahałem się chwilę, po czym przytaknąłem.
– Co za chłopiec. Już nie wiem, jak narzucić mu dyscyplinę. To mój syn, to on przejmie po mnie obowiązki całego rodu. Ale jeśli ma zostać następcą Monsieur de Paris, musi się wykazać skromnością, pracowitością. Dlaczego nie może być taki jak jego bracia?
Nie mogłem się nie zgodzić. Gab był nikczemny i okrutny. Sama skóra i kości, zupełnie jakby bestialstwo wyżerało z jego ciała cały pokarm. Nie odziedziczył po ojcu ducha. Ale był dla niego dobrym pomocnikiem i skwapliwie przygotowywał się do przejęcia jego pozycji. Mały Gabriel brak zdrowego rozsądku nadrabiał okrucieństwem. Ale nie mogłem skinąć ani pokręcić głową, musiałem okazać szacunek. Mimo to jedna rzecz ciągle nie dawała mi spokoju i nie byłem w stanie utrzymać języka za zębami.
– Dlaczego Henri nie mógłby po panu dziedziczyć? To przecież pański najstarszy syn. Proszę wybaczyć, że się wtrącam, ale Sansonowie to stary ceniony ród katów. Czy tytuł mistrza nie powinien się należeć najstarszemu potomkowi?
Mistrz westchnął.
– Masz rację, chłopcze. Sansonowie są katami już od ponad stu lat. W czasach mojego pradziadka było nie do pomyślenia, żeby syn przygotowywał się do innego zawodu niż jego ojciec. Ja chciałem ukończyć szkołę. Chciałem uczyć się dalej gry na skrzypcach, na wiolonczeli, poznawać tajniki lutnictwa. Chciałem czytać książki, studiować filozofię. Ale urodziłem się jako najstarszy syn, więc… – Mistrz wzruszył mocnymi ramionami. – Czasy się zmieniły. Mam takie same prawa obywatelskie jak rzeźnik. Nie żyjemy już w średniowieczu. Dlatego zdecydowałem się zgodzić na prośbę Henriego… Dałem mu szansę, której nikt nie dał mnie. Poszedł do szkoły. Teraz odnosi sukcesy w wojsku.
– Henri na pewno jest zadowolony. – Uniosłem brwi i obie ręce. – Ale jeśli mogę coś powiedzieć, praca kata to wielki zaszczyt.
− Chłopcze, ty zawsze potrafiłeś docenić to, co dostałeś od życia. Ale rozejrzyj się dookoła. Nic już nie jest takie samo jak za czasów naszych dziadków. Kto by uwierzył, że kaci zostaną funkcjonariuszami państwa, że nie będzie już można wieszać ani rozczłonkowywać. Żyjemy w erze rozumu. Wiedza przynosi wolność, Izydorze.
Ani przez chwilę w to nie wierzyłem. Verrière obiecał, że wiedza pozwoli mi się wznieść nad motłoch, ale stało się inaczej. Jakie znaczenie dla mnie, człowieka, który omal nie zdechł z głodu na ulicy, miały książki? Owszem, z przyjemnością czytałem filozoficzne rozprawy Rousseau, ale nie odnalazłem w nich ani jednej myśli, która sama nie przyszłaby mi do głowy, kiedy zlizywałem z rynsztoka gorzką, brudną wodę.
– Jaka wiedza, mistrzu?
Sanson uniósł gęste brwi, odchrząknął i wstał z kanapy, po czym podszedł do regału, błyszczącego od wosku. Wziął do ręki trzy książki.
– Masz, przeczytaj je wszystkie. Poszerzysz horyzonty, a tym samym swoją wolność. Czytałeś już Rousseau?
Przytaknąłem, a on podał mi dwie księgi okute w złotobrązową skórę, z tytułami wygrawerowanymi na złoto. Na okładce pierwszej dostrzegłem tytuł Dictionnaire Philosophique, a pod nim nazwisko autora: Voltaire. Druga nazywała się Théodicée, autora znalazłem na pierwszej stronie: G.W. von Leibniz. Spojrzałem na Sansona, a ten zamknął oczy i pokiwał głową.
Kiedy otworzyłem usta, mój szept był ledwie słyszalny:
– A co, jeśli wszystkie nasze nauki są błędne? Co, jeśli Rousseau się myli? Co, jeśli sami musimy zadać sobie pytanie, w co wierzymy?
Na twarzy Sansona znów pojawił się znajomy uśmiech.
– Zrozumiałeś. Czytaj. Czytaj jak najwięcej – a potem myśl o tym, co przeczytałeś.
Usiadł z powrotem na kanapie i złączył czubki palców.
– Madame Sanson! Wina, żono! – zawołał. − Usiądź, Izydorze. Wieczorem czekają nas cztery egzekucje, ale mamy jeszcze trochę czasu. Widzę, że coś jeszcze cię męczy.
Przysiadłem ostrożnie na lnianym fotelu, naprzeciwko mistrza.
– Zastanawiam się tylko… Po starciach na Saint-Antoine widzę, że na ulicach zachodzą zmiany.
– Masz na myśli rewolucjonistów?
– Tak. – Spuściłem głowę. – Wczoraj byłem świadkiem, jak grupa robotników zastawiła rue Pavée wozami wyładowanymi obornikiem i pokazała dwóm szlachciankom ich miejsce.
– Co zrobili? – Mistrz spojrzał na mnie z uprzejmym zainteresowaniem.
Wzruszyłem ramionami.
– Zmusili kobiety, żeby krzyczały: Wyzyskiwałyśmy ludzi i żałujemy naszych czynów. Dostały parę razy w twarz, nic więcej. Ale… − Podniosłem wzrok i spojrzałem Sansonowi prosto w oczy. – Gabriel twierdzi, że zaczyna się mordować arystokrację. Ale on… no… chciałbym wiedzieć, co pan o tym myśli. Czy nie wpadniemy w tarapaty, jeśli zaczniemy tak po prostu ucinać szlachcicom głowy? Myśli pan, że król zabrałby głos?
Mistrz nie wyglądał na przekonanego.
– Gabriel mówi, co mu ślina na język przyniesie. Owszem, żyjemy w wyjątkowych czasach. Nigdy bym nie uwierzył, że dożyję dnia, kiedy ktoś odważy się choćby zasugerować, że należałoby znieść przywileje szlachty. Słyszałem, jak kilku furiatów przechwalało się, że niedługo tytuły szlacheckie stracą jakąkolwiek moc. Trudno mi w to uwierzyć, nawet jakobini nie doprowadzą do takiego cudu. Ale kim jestem, żeby przewidywać przyszłość. Jaki pożytek z tytułów, skoro każdy może zostać oficerem w armii?
– Ale, mistrzu, nobilitacja to dużo większa dyskryminacja niż mianowanie na oficera! Musimy przebić ten szlachecki ropień! Tak jak w dalekiej Ameryce, gdzie naród powstał przeciwko królom i wygrał niezależność od szlachty!
– Opłacony przez króla Francji. – Sanson zmrużył oczy. – Nasz władca za oceanem bronił idei wolnych narodów. To nie jest zły człowiek.
Przygryzłem wargę. Nie chciałem go już denerwować ani obrażać.
– Francja roztrwoniła na tamtą wojnę ogromne pieniądze, które w kraju byłyby bardziej potrzebne!
– Król popełnił błędy. – Sanson spokojnie skinął głową. – Ale nie wierz we wszystko, co usłyszysz od tych republikańskich gnoi na ulicy, Izydorze.
– W porządku, w porządku. Musi pan jednak przyznać, że nasz naród nigdy wcześniej nie dokonał takiego postępu! Mamy szansę oczyścić ojczyznę z brudu, który zbierał się w niej przez tysiąc lat. Francja może się odrodzić, bardziej oświecona niż kiedykolwiek wcześniej. Ale żeby do tego doszło, trzeba zmienić władzę, nie uważa pan? Król sam nie odda swojego boskiego zwierzchnictwa. Wetuje każdą próbę wprowadzenia nowego prawa.
Mistrz uśmiechnął się drwiąco i podrapał w czoło, pod peruką.
– Czy władza króla w ogóle jest boska? Nie byłbym taki pewien.

 
Wesprzyj nas