„Saga, czyli filiżanka, której nie ma” to niezwykły portret rodziny i niejednokrotnie zabawna opowieść, w której obraz dawnej wielokulturowej Polski ukazuje się przed oczami czytelnika i na moment odżywa.


Saga czyli filiżanka, której nie maTo coś, co każdy z nas chciałby wreszcie zrobić. Kiedyś, jak będzie spokojniej, usiąść i spisać rodzinną historię. Dotrzeć do źródeł, zapisać anegdoty, odkryć własne korzenie i zrozumieć to, kim się jest.

Cezary Harasimowicz wybrał się w taką podróż. By ocalić okruchy świata swojej ukochanej matki – zebrał rodzinne wspomnienia, obejrzał stare fotografie, odszukał pamiętniki oraz inne ślady barwnej przeszłości rodzinnej – i wydobył na kartach książki zapomnianą rzeczywistość.

„Pytam sam siebie, co sprawiło, że żyję. Czyja to zasługa. Planu spisanego na górze? Przypadku? Ile sprzyjających okoliczności musiało się zdarzyć w przeszłości, że akurat tak wyszło, iż jestem na świecie” – oto pytania, które każdy, podobnie jak autor książki, pewnego dnia sobie zadał.

Opowieść o losach rodziny Królikiewiczów rozpoczyna się od wizyty autora w mieszkaniu matki. To właśnie jej – pięknej aktorce i łączniczce w powstaniu warszawskim – dedykowana jest książka. O rodzinnej historii przypomina tu każda fotografia. Ze wspomnień wyłaniają się postacie zaludniające nieistniejący już świat: babcia Muszka, pradziadek Stanisław i jego ukochana żona Funia, a przede wszystkim major Adam Królikiewicz – jeden z najlepszych jeźdźców na świecie. Dla niego Józef Piłsudski napisał wciąż wiszącą na ścianie dedykację: „Dla Królikiewicza, sławy pułku”.

A to dopiero początek sagi, której autor – z pasją tropiący losy swojej rodziny – sięga do końca dziewiętnastego stulecia, przywołuje tryumfy polskiej kawalerii, ukazuje barwne dwudziestolecie międzywojenne, a swoją historię snuje aż po czasy Polski Ludowej i smak pierwszej coca-coli.

„Saga, czyli filiżanka, której nie ma” to niezwykły portret rodziny i niejednokrotnie zabawna opowieść, w której obraz dawnej wielokulturowej Polski ukazuje się przed oczami czytelnika i na moment odżywa. Harasimowicz zagląda do pamiętników dziadka i zapisków matki. Czerpie z rodzinnych anegdot, poznaje gorące romanse, a dzięki wycinkom z ówczesnej prasy przywołuje świat, w którym równolegle toczy się wielka historia i życie zwykłych ludzi.

Cezary Harasimowicz – aktor, scenarzysta, dramaturg i pisarz, autor powieści, m.in. thrillerów politycznych „Miejsce odosobnienia” i „Znaleźć, naprawić, wykończyć”. Jest wnukiem słynnego kawalerzysty i medalisty olimpijskiego, majora Adama Królikiewicza oraz synem aktorki Krystyny Królikiewicz. Jeden z najbardziej uznanych polskich scenarzystów.

Cezary Harasimowicz
Saga czyli filiżanka, której nie ma
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 8 listopada 2017
 
 

Saga czyli filiżanka, której nie ma

Filiżanka, której nie ma

Moja matka traci pamięć. Nie. Moja mama nie traci pamięci. Moja mama pomału zaprzyjaźnia się z równoległym światem. Raz na jakiś czas przychodzą do niej rodzice, głównie ojciec, babcia Funia, przyjaciele, miłości, a nawet Marszałek Piłsudski i kardynał Stefan Wyszyński. Wychodzą ze ściany, rozmawiają, kłócą się, pocieszają. Potem znikają na powrót w murze i mama wraca do świata, który istnieje. Moja matka ma już prawie dziewięćdziesiąt sześć lat. Ludzie mówią, że to piękny wiek. Być może. Jeśli ból i niemoc mogą być piękne. Ale tak czy owak moja mama nosi w sobie piękno. Kiedy na nią patrzę, nie widzę starej kobiety. Moja matka była piękną kobietą. Nadzwyczajnie piękną. I nadzwyczajną. Pokolenie Kolumbów. Jej życie to epoka. Od zamachu na prezydenta Narutowicza przez przewrót majowy, II Rzeczpospolitą, pogrzeb Słowackiego, kampanię wrześniową, powstanie warszawskie, przez stalinizm, gomułkowską małą stabilizację, gierkowską propagandę sukcesu, karnawał Solidarności, przez stan wojenny po okrągły stół, III Rzeczpospolitą i dobrą zmianę. Moja matka podczas wojny dwa razy nie dała się rozstrzelać i nie dała się wywieźć do obozu w Auschwitz. Moja mama mieszka w domu, który został zbudowany z cegieł po zrujnowanym getcie. Kiedy jeszcze na naszym podwórku wystawały jak niepogrzebane kości resztki przedwojennych murów, moja matka nigdy nie przeszła przez podwórko. Teraz gruzy zabetonowano. Ale pod betonem jest spalony, dawny świat. Gdy byłem dzieckiem, nie zwracałem specjalnie uwagi na to, co spoczywa w ziemi na moim i na sąsiednim podwórku. Nie, przepraszam, owszem, kryły się tam ciekawe rzeczy. Na przykład cekiny i koraliki. Dlaczego ziemia była usiana koralikami i cekinami? Bo na dawnych Nalewkach w tym miejscu znajdowała się manufaktura strojów karnawałowych. Obok fabryczki rosła mirabelka. Mirabelka przetrwała Zagładę, powstanie w getcie. Tę mirabelkę i historię braci, którzy byli właścicielami manufaktury karnawałowych strojów, opisała Hanna Krall w jednym ze swoich reportaży. To była opowieść o żydowskich duchach, które nie chcą opuścić murów zbudowanych z cegieł getta. W moim domu kilku mieszkańców popełniło samobójstwo. W sąsiednim domu mieszkał ojciec pewnych reżyserek filmowych, który, prześladowany przez bezpiekę, w tajemniczych okolicznościach wypadł z okna. Na ulicy, przy której stoi dom mojej matki, bardzo często dochodzi do wypadków drogowych. W jednym z nich została ciężko ranna znana piosenkarka. Cudem uniknęła śmierci.
Lubię ten dom i tę okolicę. To miejsce mojego dzieciństwa. Lubię swoje podwórko, gdzie z górki usypanej z gruzów getta zjeżdżaliśmy zimą na sankach, lubię mieszkanie mojej mamy, z którego ścian wychodzą duchy przeszłości i prowadzą rozmowy z dziewięćdziesięciosześcioletnią piękną kobietą. To mój świat. Lubiłem mirabelkę, która przeżyła getto. Lubiłem. Bo mirabelkę wycięto z mojego świata.
Czy świat w ogóle jest mój? W chwili gdy piszę te słowa, ważą się losy polskiego polityka, który zostanie albo nie na wysokim stanowisku w Unii Europejskiej. Wczoraj były protesty kobiet, w Polsce i na całym świecie. Pięciu handlarzy narkotyków wprowadziło na rynek ponad 1,3 tony amfetaminy i prawie 300 kilogramów marihuany. Właśnie zostali zatrzymani przez Centralne Biuro Śledcze Policji, podaje miejska „Gazeta Wyborcza”. Resort kultury chce, by zmiany w prawie abonamentowym, które włączą operatorów kablowych i satelitarnych w proces sprawdzania, kto zarejestrował telewizor, weszły w życie jeszcze przed wakacjami, głosi „Rzeczpospolita”.
Zbrojenia, manewry i formowanie uderzeniowych jednostek. Do tego ostra retoryka generałów i polityków. Wszystko świadczy o tym, że Rosja szykuje się do wojny z NATO. Czy wybuchnie? Niektórzy obawiają się września. – Będziemy kontynuować pracę nad wzmocnieniem kadrowym i organizacyjnym sił zbrojnych, podwyższeniem ich mobilności i gotowości bojowej – zapowiada Władimir Putin. Na uroczystym przyjęciu na Kremlu z okazji Dnia Obrońcy Ojczyzny prezydent Rosji zapewnił, że armia rosyjska już osiągnęła „ogromny potencjał bojowy” i jest w stanie przeciwstawić się wszelkiej agresji, wieści „Gazeta Polska”.
TYLKO U NAS: Chodakowska chce pobić kolejny rekord Guinnessa! Tym razem szuka chętnych do utrzymania ciała w pozycji deski przez 60 sekund. Potrzebuje 1600 osób, anonsuje „Pudelek”.
Pytam sam siebie, co sprawiło, że żyję? Czyja to zasługa? Planu spisanego na górze? Przypadku? Ile sprzyjających okoliczności musiało wystąpić w przeszłości, że akurat tak wyszło, iż jestem na świecie. Kiedyś ludzie umierali od zwykłego zakażenia, wystarczyło się skaleczyć. Tak jak to przydarzyło się mojej babci ze strony ojca. Zacięła się w palec, infekcja, śmierć. A wojny? A zarazy? A masowo umierające niemowlęta? Jakie musiały zaistnieć szczęśliwe zbiegi okoliczności, ilu moich przodków ocalało, bym i ja żył, jak musiała się ciągnąć nić Ariadny, bym na końcu labiryntu uchwycił jej koniuszek i pojawił się na świecie? Moja matka poroniła kilka ciąż. Ja byłem pierwszą udaną.
Znałem kiedyś pewnego sklepikarza na natolińskim osiedlu. „Sklepikarza”, tak kazał się tytułować, choć był wykształconym i bardzo mądrym człowiekiem. Ów historyk amator zaprzyjaźnił się z muzą Klio w bardzo specyficzny sposób. Mniej interesowały go wielkie procesy społeczne, wojny, rewolucje, przemiany kulturowe, a bardziej zwykłe ludzkie życie. Swego czasu zrobił wykaz osób o moim nazwisku mieszkających w Warszawie w XVIII wieku. Kazał mi się skupić nie na asesorze czy rotmistrzu, bo o nich były parozdaniowe wzmianki w archiwach. Wybrał kucharkę Julię – mieszkającą na ulicy Freta pod konkretnym numerem – po której zostały tylko data śmierci i adres. Co prawda, oryginalna kamienica przy Freta już nie istnieje, ale po wojnie wzniesiono na jej miejscu replikę. Pan „sklepikarz” kazał mi się udać pod wskazany adres, przymrużyć oczy i spojrzeć na otaczający świat oczami Julii kucharki, z której życia pozostało jedno zdanie. W ten sposób miałem wskrzesić w swojej głowie świat, który miała przed oczami tamta kobieta. Tak zrobiłem.
Mijam ducha mirabelki, która ocalała z pożogi i Zagłady. Przechodzę przez zabetonowane podwórko, pod którym leżą gruzy i spalone fundamenty dawnego miasta, niepogrzebane kości. Odwiedzam swoją matkę.
– Mamo. Dostałem ciekawą propozycję.
Oczy matki lekko się zaiskrzyły, ale spojrzenie utonęło gdzieś we mgle.
– Wydawnictwo chce, żebym napisał coś na kształt sagi rodzinnej. Wiesz, chodzę tam, gadam z redaktorem i mielę ozorem o tobie, o dziadku… Powiedzieli, że to temat na książkę.
W odpowiedzi uśmiech.
– Muszę cię, mamo, wypytać o pewne sprawy… – Wiem, że będzie ciężko.
Piękny, ale nikły grymas nie schodzi jej z ust. Matka przyzwalająco kiwa głową. Tak, będzie ciężko. Na szczęście zostały spisane wspomnienia, kiedy jeszcze mama nie witała się z równoległym światem, są też pamiętniki napisane przez dziadka. No i to, co zapamiętałem z opowieści nieżyjącej już babci, ze strzępków rodzinnych reminiscencji. Resztę trzeba będzie wyśledzić, przymrużyć oczy i przenieść się w czasie.
– Mamo, podoba ci się ta propozycja?
– Podoba mi się. Tak… – Mama traci wątek.
Muszę poczekać, aż wróci jej myśl. Przez ten czas omiatam wzrokiem ściany, z których wychodzą rodzinne duchy i Piłsudski. Jest! Mam go. Na wprost mnie wisi zdjęcie Marszałka z dedykacją: „Dla Królikiewicza, sławy pułku, Marszałek Józef Piłsudski”. Unikatowa fotografia. Nigdzie w archiwaliach takiej nie widziałem. A więc to tak, z tego zdjęcia schodzi Marszałek, by porozmawiać z moją mamą. Dobrze, że bez Kasztanki. Byłoby ciężko. Siódme piętro. Ciasna winda. Mieszkanie niewielkie. Produkt stalinowskiej myśli architektonicznej. Ślepa kuchnia, wąziutki korytarz. W tamtych, powojennych latach – marzenie. Marzenie zbudowane z gruzów getta. Są i inne zdjęcia. Na wielu moja mama aktorka, oszałamiająco urodziwa. Kiedy pokazuję kolegom skany tych fotografii zdeponowane w iPhonie, miękną im kolana. Jest też jej portret namalowany po powstaniu warszawskim. Zapłatą dla artysty była kołdra i poduszka. Na tym obrazie litościwy malarz doczepił pędzlem koczek. W rzeczywistości matka miała poobozowe, krótko ścięte włosy. Zdjęcie z papieżem, z kardynałem Wyszyńskim. Na ścianach wiszą też bardzo stare fotografie, pradziadka Stanisława, prababki Stefanii, Funi. Dziadka w ułańskim mundurze. Tysiące razy na nie patrzyłem bez specjalnego zainteresowania. Teraz trzeba będzie się zainteresować.
– Napisz o filiżance – odzywa się wreszcie mama.
– Jakiej filiżance?
– Porcelanowej.
– Ale konkretnie? – dopytuję.
– Tej napoleońskiej.
– Jakiej napoleońskiej, mamo?
– Po Miłobędzkim – odpowiada. Na chwilę pozwala opaść powiekom w przymrużeniu. – Żołnierzu napoleońskim.
Cholera, nie przypominam sobie żadnej „napoleońskiej filiżanki po Miłobędzkim”. Nie ma żadnej filiżanki. Nie było żadnej filiżanki. Wracam do domu. Mieszkam niedaleko matki. Bardzo blisko dawnego getta, ale już po „aryjskiej” stronie. Dziwne, że los związał mnie przypadkiem z tą okolicą. Ze ścian mojego mieszkania nie wychodzą duchy. Patrzę na jedno ze zdjęć wiszące w starej brązowozłotej ramce. Teraz ja przymrużam oczy. Co widzę?

Fotografia ośmiu wspaniałych

Zdjęcie przedstawia dziesięcioosobową rodzinę. Rodzice i ośmiu synów. Ładna czterdziestotrzyletnia kobieta w długiej, ciemnej sukni z dyskretnym haftem. Ma dostojny wyraz twarzy, podkreślony przez wydatny nos. Orli nos jest prawdopodobnie pamiątką po ormiańskich przodkach. Kobieta prawą ręką obejmuje małego chłopca ubranego we wdzianko, w taką uproszczoną wersję huzarki, uszytą z samodziału. Kobieta trzyma lewą dłoń na drobnej ręce chłopczyka. Nienachalnie czuły gest. Kobieta ma spracowane dłonie. Nazywa się Julia Królikiewicz z domu Bronarska, jej matka nosiła panieńskie nazwisko Romanow. Julia urodziła się 6 stycznia 1863 roku, tuż przed wybuchem powstania styczniowego. Umrze 20 kwietnia 1911 roku, pięć lat po zrobieniu tego zdjęcia.
Chłopczyk, którego z surowym dostojeństwem pani Królikiewicz obejmuje, nosi imię Oktawian. Nomen omen, jest ósmym żyjącym dzieckiem Julii. Na fotografii ma trzy lata, przekrzywia z dziecięcym wdziękiem główkę, patrząc w obiektyw. Oktawian urodził się 5 stycznia 1903 roku. Zginie w czterdziestym pierwszym lub drugim roku zastrzelony przez hitlerowców. Jego syn Zbigniew podejmie indywidualną akcję odwetową, by pomścić śmierć ojca. Osiemnastoletni Zbyszek zostanie rozstrzelany i pochowany w bezimiennym grobie. W Muzeum Warszawy wisi eksponat – obwieszczenie zapowiadające egzekucję Zbigniewa Królikiewicza.
Na zdjęciu obok Julii siedzi na krześle przystojny mężczyzna z brodą. Przybrał bardzo dziwną pozę. Jest odwrócony do obiektywu lewym profilem. Nie chce pokazywać prawego oczodołu. Mężczyzna nie ma oka. Wyżarł je nowotwór. Mężczyzna jest ubrany w elegancki garnitur, u szyi ma zawiązany kraciasty fular. Mężczyźnie na imię Karol. Urodził się 18 listopada 1855 roku. Osiem dni po narodzinach Karola zmarł Adam Mickiewicz. Karol Królikiewicz umrze rok po zrobieniu tego zdjęcia.
Karol obejmuje lewą ręką sześcioletniego chłopca, również ubranego w huzarkę z samodziału. Chłopiec patrzy odważnie prosto w obiektyw, trochę zawadiacko. To Wacław. Urodził się 11 września 1900 roku. Umrze 18 grudnia 1983 roku. Wacław zostanie wybitnym inżynierem, specjalistą od budowy mostów. Zawadiackie spojrzenie będzie miał w oczach aż do śmierci. Będzie się dzielnie bił z bolszewikami w 1920 roku, a podczas drugiej wojny światowej zostanie jako oficer internowany, między innymi w oflagu II C Woldenberg. Dwukrotnie żonaty. Przed drugą II światową z Ireną Mayer, po wojnie ze Stefanią Chmielarz. Z drugiego małżeństwa urodzą się dwie córki, Ewa i Grażyna.
W drugim rzędzie stoi czterech przystojnych, postawnych mężczyzn. Pierwszy z lewej zapuścił wąs, jest ubrany w dwurzędowy garnitur, widać, że z niezbyt drogiego materiału. Kołnierzyk ze stójką oplata jasna, niewielka muszka. Mężczyzna z dyskretnym wąsem ma prawie dwadzieścia sześć lat. Na imię mu Marian. Przyszedł na świat 8 września 1880 roku. Ożeni się z Wandą Popecką, urodzi się im córka Lidka, Lidka wyjdzie za mąż za pana Lacherta i będzie miała córkę Joannę, malarkę. Marian zginie we wrześniu 1939 w Warszawie. Zabłąkana kula czy odłamek bomby zabije go, gdy będzie biegł przez podwórko po ranne pantofle dla swojej żony Wandy.
Obok stoi młodszy o cztery lata brat Kazimierz. Urodził się 27 lutego 1884 roku, umrze dziewięćdziesiąt dwa lata później. Podczas wojny bolszewickiej 1920 roku trafi do sowieckiej niewoli. Kazimierz skończy architekturę. Będzie budował Moskwę. Ożeni się z Rosjanką, z którą zechce wrócić do Polski. Władze radzieckie nie pozwolą krajance emigrować. Kazimierz będzie musiał wybierać: ojczyzna albo żona. Wybierze Polskę. Imię żony Kazimierza nieznane. Kazimierz, tak jak jego brat Marian, nosi już wąs, spod poły marynarki wystaje dewizka, wąski krawat zawiązany na kołnierzyku ze stójką. Kazimierz nie patrzy w obiektyw.
Obok – Tadeusz. Spogląda z ukosa. Ma dziewiętnaście lat. Urodził się 25 marca 1887 roku, umrze 24 stycznia 1970. W 1913 ożeni się z Herminą z domu Wachtel. Ze związku urodzą się dzieci: Irena, Tadeusz junior i Zofia. Tadeusz junior zginie w czasie II wojny światowej na lotnisku w Budapeszcie, w czasie ucieczki z okupowanej Polski. Irena zostanie wybitnym matematykiem, profesorem. Zofia będzie bohaterską konspiratorką i powstańcem podczas II wojny światowej. Tadeusz jest najwyższy z braci, podobnie jak Wacław ma zawadiackie poczucie humoru i nadzwyczajnego nosa do interesów. Nawet w najgorszych okupacyjnych i stalinowskich czasach nie da sobie w kaszę dmuchać. Do zdjęcia ubrał się w prążkowany garnitur z kamizelką. Mucha. Tadeusz zerka z ukosa w obiektyw. Tym razem jest poważny, choć założę się, że po pstryknięciu coś skomentował w swoim stylu.
I ostatni z tylnego rzędu. Mieczysław. Już nie tak przystojny jak reszta. Szary garnitur, kraciasta mucha, marynarka zapięta na pierwszy guzik, trochę niepewny wzrok skierowany w stronę aparatu. Lewa ręka oparta na blacie owalnego stoliczka. Mieczysław urodził się 28 września 1889 roku. Dożyje dziewięćdziesięciu siedmiu lat. Ożeni się z Eugenią Mayer w 1933 roku. Małżeństwo pozostanie bezdzietne. Mieczysław będzie walczył w Legionach, podczas II wojny zostanie internowany na Węgrzech. Po wojnie zajmie się rodzinnym pensjonatem w Lanckoronie.
Na krześle obok Wacława siedzi najprzystojniejszy z braci. Stanisław. Ma piętnaście lat. Ubrany w gimnazjalny mundur. Trochę lekceważąco patrzy poza obiektyw. Ręce skrzyżowane na piersi. To jedyna nonszalancka poza na rodzinnej fotografii. Urodził się 24 kwietnia 1891 roku. Umrze 24 czerwca 1972. W 1914 ożeni się z Jadwigą Dulską, z którą będzie miał syna Juliusza. Julek umrze w wieku pięciu lat. Jadwiga trafi na zesłanie do Kazachstanu. Wróci do Polski po wojnie, wyniszczona przez zsyłkę. Stanisław będzie miał długoletni romans z pewną arystokratką. Zostanie oficerem artylerii. 7 listopada 1918 roku bateria dowodzona przez porucznika Stanisława Królikiewicza odda pierwszy strzał armatni w obronie Lwowa. Od tego czasu 7 listopada będzie świętem Lwowskiego Pułku Artylerii Lekkiej. Stanisław Królikiewicz ukończy w Paryżu Wyższą Szkołę Wojenną.
I wreszcie ostatni z braci. Adam. Szkolny mundurek. Odważne spojrzenie wbite w obiektyw. Prawa ręka oparta buńczucznie na biodrze. Chłopiec ma dwanaście lat. Urodził się 9 grudnia 1894. Umrze 4 maja 1966. Adam to mój dziadek.
Kilku spośród braci zostanie Orlętami Lwowskimi. Poznałem tylko sześciu Królikiewiczów: Wacława, Tadeusza, Kazimierza, Mieczysława, Stanisława, no i Adama. Oprócz dziadka, najbliższy mi był stryj Wacław. Z jego córkami Grażyną i Ewą spędzaliśmy wakacje w Witowie pod Doliną Chochołowską. Żona Wacława, ciocia Stefa, to jedna z najcieplejszych istot pod słońcem. Ciocia Stefa żyje, jest dokładnie w wieku mojej matki. Starsza córka cioci Stefy i Wacława, Ewa, została architektem, młodsza, Grażyna, jest wykładowczynią na Uniwersytecie Jagiellońskim. Kazimierza pamiętam z dzieciństwa jako trochę tajemniczego, o tubalnym głosie. Po Mieczysławie zostały mi w spadku legionowe pamiątki, medale, order francuskiej Legii Honorowej i gliniane rzeźby. Cała rodzina kochała jego żonę, ciocię Gienię, kruchą, uśmiechniętą, jąkającą się. Stanisława trochę się bałem i czułem dystans, ale podziwiałem, nie mogąc pojąć, jak opanował w mowie i piśmie dwanaście języków. Był lekko alienowany przez rodzinę ze względu na romans z arystokratką i z powodu poglądów politycznych. Wszyscy Królikiewicze czcili Piłsudskiego, Stanisław trzymał stronę Sikorskiego. Tadeusza lubiłem prawie tak samo jak stryja Wacława. Potrafił przebierać się za Indianina i ganiać z chłopakami po podwórkach. Na pogrzebie dziadka Adama, patrząc na otwarty rodzinny grób, spytał mnie, czy umiem grać w brydża. Odpowiedziałem, że nie. „Nie szkodzi. Nauczę cię. Będziemy mieli sporo czasu”. Wszyscy stryjowie zaciągali po lwowsku. Najmniej mój dziadek. Wszyscy mieli ormiańskie orle nosy.

 
Wesprzyj nas