“Dziennik kasztelana” to powieść autora bestsellerowej „Ostatniej arystokratki”. Ta książka chwyta za gardło i trzyma do ostatniej strony…


Dziennik kasztelanaZmęczony metropolią Wiktor wyjeżdża z Pragi, by zostać kasztelanem morawskiego zamku. Pragnie odnaleźć wewnętrzną równowagę i zażegnać kryzys małżeński. Jednak wizja spokojnego życia wśród zabytkowych mebli i dzieł sztuki szybko odchodzi w zapomnienie.

Na zamku czeka dość zagadkowy personel oraz… demony przeszłości.

Tajemnicze odgłosy i niewyjaśnione zdarzenia przejmują władzę nad Wiktorem i jego rodziną. Czy mają swoje wytłumaczenie? Czy racjonalny umysł Wiktora rozwikła tajemnicę zamku?

Pamiętajcie: niczemu się tutaj nie dziwcie!

Evžen Boček – kasztelan, autor bestsellerowych powieści „Ostatnia arystokratka”, „Arystokratka w ukropie” i „Arystokratka na koniu”.

Evžen Boček
Dziennik kasztelana
Przekład: Mirosław Śmigielski
Wydawnictwo Stara Szkoła
Premiera: 27 stycznia 2017
 
 

Dziennik kasztelana


1 listopada
Zegar na odległym wiejskim kościele przed chwilą wybił jedenastą. Jest cicho. Jak w grobie.
Siedzę przy barokowym stole w biurze zamku, w którym od dziś jestem kasztelanem, i w którym niecały miesiąc temu zmarł mój poprzednik – Konrad Wilczke. Zawał. Jeszcze nie miał nawet pięćdziesiątki.
Zostałem zupełnie sam w trzystuletnim budynku. Jest tu z pewnością ponad pięćdziesiąt pomieszczeń, a ja mam spać w łóżku, w którym niedawno leżał nieboszczyk. Niezły początek.
Ale skąd właściwie mam pewność, że tam leżał?
Bez przerwy gapię się na zniszczoną wersalkę, coś zmusza mnie, by nieustannie na nią patrzeć. Czuję się, jakby ktoś mi rozrywał wnętrzności. A na dodatek od rana nie ma prądu.
W jednej z szuflad znalazłem dwie niedopalone świeczki. W ich świetle całe biuro wygląda jeszcze upiorniej.
Ten facet musiał być totalnie szurnięty!
Oprócz stołu, kilku krzeseł i tej nieszczęsnej wersalki, są tu tylko lustra. Wszędzie. Kilka razy próbowałem je policzyć, ale zawsze wychodził mi inny wynik. W każdym razie jest ich około czterdziestu, wraz z olbrzymim lustrem w pozłacanej ramie, wiszącym na suficie. Wprawdzie słyszałem, że każdy kasztelan jest tak trochę świrem, ale mój poprzednik z pewnością nie miał sobie równych. Widzieć siebie ciągle pod wszystkimi możliwymi kątami, nawet od tyłu…
Od kilku dobrych godzin zachodzę w głowę, do czego było mu to potrzebne. Czy to pozostałość po jakimś dziwacznym happeningu, czy może chciał sprawdzić, jak długo trwa wywoływanie schizofrenii?
To bezpośredni ekspres do najbliższego psychiatryka.
Już zaczyna mi przez to odwalać.
Czuję się, jakby ktoś mnie sklonował.
Kilka razy przyłapałem się nawet na tym, że podnoszę wzrok, żeby spojrzeć w lustro weneckie na przedniej ścianie, czy ktoś za mną nie stoi.
Pod oknem przeszedł stróż nocny. Nazywa się chyba Swoboda (imienia nie zapamiętałem), kuleje na prawą nogę i jest obdarzony tikiem, przy którym najpierw nierealnie wybałusza oczy, a zaraz potem gwałtownie odrzuca głowę, jakby dostał niewidzialny cios. Wygląda wtedy upiornie. Stożek światła z jego latarki zatrzymał się na moment dokładnie pośrodku lustra sufitowego i oświetlił całe biuro. Słyszę jeszcze, jak skrzekliwym głosem krzyczy wściekle na służbowego owczarka niemieckiego o dziwacznym imieniu Rago, ale słów nie da się zrozumieć.
Wieczorem dzwoniłem do Iwonki. Wygląda to kiepsko. Wciąż nie może się z tym pogodzić. Podobnie jak pozostali, ona również traktuje to jak jakąś chorobę, na przykład żółtaczkę albo zapalenie płuc, z której z czasem się wyleczę. Wszyscy są przekonani, że to tylko takie chwilowe dziwactwo, coś w stylu piętnastoletniej kochanki Waldka albo rocznego pobytu Mikiego w prawosławnym klasztorze gdzieś w Rosji.
Mam trzydzieści pięć lat i moje wkurzenie na cały wszechświat osiągnęło szczyt. Siedzę w małej morawskiej wiosce, trzysta kilometrów od Pragi, z której nigdy wcześniej nie wyjeżdżałem, i nie mam najmniejszego pojęcia, czym taki kasztelan się zajmuje. Ale prędzej zdechnę, niż wrócę do stolicy.
Potem rozmawiałem przez chwilę z Ewunią. Nie może się doczekać zamieszkania na zamku, ale przede wszystkim dlatego, że obiecałem jej psa. Kiedy się żegnaliśmy, miała smutny głos.
Z wnętrzności zamku zaczynają dochodzić dźwięki. Jakby ten stary budynek przebudzał się właśnie do życia.
Cholera, nie jest to zbyt przyjemne.
Co jakiś czas rozbrzmiewa trzaśnięcie albo skrzypienie. W nieregularnych odstępach słychać coś jakby pukanie do którychś z dalekich drzwi. Ale jeszcze większe wrażenie robią kroki. To regularne skrzypienie parkietu. Przed chwilą rozległo się w pomieszczeniu nade mną.
Zaczynają mi się kleić oczy, ale nie wiem, czy dam radę usnąć. Dochodzi północ. Tak czy inaczej, to wszystko jest dość niewiarygodne. Kończy się dzień, w którym zostałem kasztelanem.

2 listopada
rano

Jest wpół do szóstej. Obudziłem się z zimna. Piec akumulacyjny jest lodowaty jak psi nos. Jeden z olbrzymich reflektorów oświetlających w nocy zamek świeci prosto w okno mojego biura, a te wszystkie lustra dodatkowo ten efekt nasilają. Najwyraźniej w nocy włączyli prąd, a Swoboda włączył światła.
Czuję się jak w mikrofalówce.
Szok przy przebudzeniu. Otwieram oczy i pierwsze, co widzę, to facet przybity do sufitu. Zanim zrozumiałem, że patrzę na siebie, zdążyłem wyskoczyć z łóżka. Z prędkością błyskawicy. Tak szybki nie byłem nawet w wojsku. Nie śniło mi się nic, a przynajmniej nic nie pamiętam. Jestem niezwykle wypoczęty i, o dziwo, nie mam swojej codziennej porannej migreny. A to nie zdarza się często.
W sąsiednim pomieszczeniu, w którym obecnie znajduje się archiwum dokumentów, zrobiłem sobie kawę. À propos – panuje tam piramidalny burdel. Boże, jaki tam jest burdel. Myślę, że powinienem zacząć właśnie tam. W miarę możliwości postaram się wprowadzić jakiś system, a przy okazji może dowiem się, na czym tak właściwie polega praca kasztelana.
Chociaż – czy oblanie tego benzyną i podpalenie nie byłoby lepszym rozwiązaniem?

wieczorem
Nie wiem dlaczego, ale byłem przekonany, że na Morawach Południowych zawsze jest ciepło. To nieprawda. Jest tu strasznie zimno. Jest tu kurewsko zimno. A zamek to jedna wielka lodówka, w której jest jeszcze zimniej niż na zewnątrz. Od dobrej godziny siedzę przy przedpotopowej farelce, popijam gorącą herbatę i jestem tak zmęczony, że nie przeszkadzają mi nawet lustra.
Jeszcze trochę i chyba się do nich przyzwyczaję!
Niebo jest cudownie czyste. Do świtu na pewno będzie mróz.
Już o ósmej rano przyjechał Furman, żeby przeprowadzić inwentaryzację przekazywanych ruchomych dóbr kultury. Furman jest kierownikiem wydziału kulturalnego w powiatowym wydziale kultury.
Zadufany, małostkowy prostak.
Mój szef.
Od pierwszej chwili było jasne, że my dwaj się nie dogadamy. Bo czy można się dogadać z człowiekiem, który ma na szyi trzy złote łańcuszki, a włosy związane w warkoczyk? Wygląda jak personel jarmarcznej karuzeli. Kiedy pomyślę, że będzie mnie dręczyć niedokształcony debil, robi mi się gęsia skórka. Zatem aż taka idylla to chyba nie będzie. Ciekaw jestem, jakim cudem on dostał tę pracę.
W komisji inwentaryzacyjnej oprócz nas dwóch jest jeszcze sprzątaczka Waleria Ott.
To dziwna kobieta. Nie wiem, co o niej myśleć. Jak na sprzątaczkę ma zaskakującą wiedzę o historii sztuki. Bez niej nie skończylibyśmy inwentaryzacji nawet do sylwestra. W papierach panuje niewyobrażalny chaos (Furman mówi pierdolnik, mówi też shit, żeby pokazać, że jest in, biedak). Normalny śmiertelnik nie ma szansy się w tym zorientować. Waleria się orientuje.
Dokładniej mówiąc – doskonale się w tym orientuje. Podejrzewam wręcz, że zna to na pamięć. Ja w trzecim pomieszczeniu byłem już totalnie ogłupiały, Furman najwyraźniej też, więc obaj ograniczyliśmy się do mechanicznego odhaczania kolejnych pozycji w księdze ewidencyjnej (nazywa się ją „czarną”, ponieważ ma czarną oprawę – coś genialnego), a identyfikację poszczególnych przedmiotów zostawiliśmy Walerii. Po dwóch godzinach byłem tak przemarznięty, że prawie nie mogłem mówić, a całą tę miśnieńską i wiedeńską porcelanę zamieniłbym na talerz gorącej zupy i porządną setkę.
Może nie jest to najlepsze podejście, ale przecież nie będę sobie wmawiać, że rozczulają mnie te stare graty. Kiedy starosta powiatu przekazywał mi funkcję i mówił o „wielkiej misji i odpowiedzialności za powierzone dobra”, sporo wysiłku kosztowało mnie, żeby od tych bzdur się nie porzygać.
Gdyby mogło być całkiem po mojemu, najchętniej pasłbym owce, ale na to Iwonka raczej by się nie zgodziła. A przecież to ona ciągle powtarza mi, że jestem egoistą. Gdyby nie jej sprzeciw, moglibyśmy przeprowadzić się gdzieś do szałasu.
Na obiad poszedłem z Furmanem do tutejszego baru. Nazywa się Nowy Świat. Ohydna, brudna spelunka.
Z pięciu dań w menu nie mieli trzech. Wzięliśmy gulasz. Był przypalony. Obsługiwał nas pijany kelner, a kiedy poprosiłem o herbatę, zrobił minę, jakby to słowo słyszał pierwszy raz w życiu.
Nowy świat.
Wracając przez park, wstąpiliśmy do ogrodnictwa zamkowego. Ogrodnik nazywa się Fiala. Akurat naprawiał piłę motorową. Jest albo alkoholikiem, albo narkomanem. Albo i tym, i tym. Szklany wzrok wbity gdzieś w dal, roztrzęsione ręce i fascynująco nieskoordynowane ruchy… Furman powiedział mi potem, że za te pieniądze nikogo lepszego nie znajdę. Próbowałem wyobrazić sobie tego gościa z włączoną piłą motorową w rękach.
Ale park zamkowy jest utrzymany całkiem nieźle, przynajmniej na pierwszy rzut oka.
Waleria już na nas czekała.
Nie wiem dlaczego, ale czuję się przy niej nieswojo. Zawsze, kiedy nasze oczy się spotykają, szybko odwraca wzrok, jakby bała się, że rzucę na nią urok lub coś jeszcze gorszego. A mimo to zauważyłem, że ciągle przygląda mi się tym swoim podejrzliwym spojrzeniem. Jeszcze nie słyszałem, żeby odezwała się pełnym zdaniem. Mieszka w małym domku na końcu dziedzińca gospodarczego. Jej mąż Aleksander pracuje tu jako stróż nocny (dziś ma służbę), i wygląda zupełnie jak Béla Lugosi w Księciu Draculi. Waleria i Aleksander są już po siedemdziesiątce, ale dałbym im tak o dziesięć lat mniej. Podobno pracowali w zamku jeszcze w czasach ostatniego hrabiego.
Dziś inwentaryzowaliśmy do czwartej po południu. W zamku panował już półmrok. Jeśli dobrze pójdzie, jutro skończymy trasę zwiedzania, a od poniedziałku zaczniemy zbiory na drugim piętrze. Chciałbym mieć to już za sobą.
Próbowałem zadzwonić do Iwonki, ale telefon nie działa. Nawet mnie to nie dziwi. To naprawdę jest nowy świat.

3 listopada
Inwentaryzację pierwszego piętra zakończyliśmy w „moim” biurze. Luster jest trzydzieści siedem. Kiedy zapytałem Walerię, po co Wilczke powiesił je w takiej ilości, wzruszyła ramionami i odparła:
– Nie wiem.
Prawdę mówiąc, nawet nie spodziewałem się innej odpowiedzi. Baba małomówna.
Komiczne zdarzenie. Pan Furman znów udawał Pana Ważnego, ale nie wpadł na to, że lustra optycznie powiększają biuro. Kiedy więc podbiegł do ściany, żeby podyktować nam numery, mocno uderzył głową w jedno z nich i zaczął głośno przeklinać. Wilczkego. Kretyn, paranoik, zboczeniec…
Chyba za nim nie przepadał.
Całe wystąpienie zakończył tym, że bardzo stanowczo nakazał mi w trybie natychmiastowym doprowadzić tu wszystko do porządku. Brzmiało to jak pogróżka.
Wprawdzie nie jestem pewien, co miał na myśli mówiąc „wszystko”, ale powiedziałem mu, że się postaram.
Trochę mi go żal. Urzędniczek.
Po południu przyniósł z „archiwum” półmetrowy stos dyrektyw i rozporządzeń. Czy jeśli to wszystko przeczytam, wciąż będę normalny?

Później
Chryste Panie, co za lektura. Można się od tego nabawić zapalenia opon mózgowych. Ta gmatwanina chwilami przypomina wszystkie powieści postmodernistyczne razem wzięte, a chwilami audycję Radia Erewań. Kto to napisał?
Szaleńcy? A może po prostu ci ludzie robią sobie jaja? Chyba od tego wyłysieję. Wychodzi na to, że bez odpowiedniego szkolenia człowiek nie może tu iść nawet do toalety.
Czy Kafka nie był przypadkiem na stażu w urzędzie powiatowym?

Dziś już po raz ostatni
Dyrektywa o ochronie obiektu zawiera załącznik, którego w ogóle nie rozumiem:
Od dnia 01.07.1995 stróżom nocnym zakazuje się wykonywania patrolów wewnątrz obiektu. Od tego dnia stróżowie nocni mogą pilnować obiektu wyłącznie na zewnątrz. Podpisano: Konrad Wilczke. Przecież to nie ma sensu. On im właściwie zakazał pilnować.
Jutro muszę zapytać Otta, jak Wilczke uzasadnił im ten bzdurny wymysł. Na Boga, chyba nie chciał, żeby ktoś okradł zamek? A może chciał?
To chyba naprawdę był wariat.

4 listopada
Napisałem list do Mity, ale nie wiem, gdzie go wysłać. Od trzech miesięcy nie mam od niego żadnych wiadomości. Tak długo nie milczał nigdy. Ostatnia widokówka przyszła z Laosu.
Nie widziałem go od prawie dwóch lat.
Tęsknię za nim.
Zaraz po przebudzeniu poszedłem do parku, który jest dużo większy, niż sądziłem. Wszędzie pełno wron. Nigdy wcześniej nie zwróciłem uwagi na to, że ich pióra mają taki połysk.
Skąd tak właściwie tu przylatują?
I co te bestie jedzą tu w zimie?
Wszedłem na łagodne wzgórze, z którego widać prawie cały zamek. Patrzyłem na ten stary budynek z odpadającym tynkiem i łuszczącymi się okiennicami, i pytałem sam siebie, co tak właściwie będę tu kurwa robić. Podpierać tę starą ruderę widłami, żeby się nie zawaliła?
Przynajmniej mam tu spokój i czyste powietrze.
Przełaziłem tak bez celu całe przedpołudnie. W tym czasie ani razu nie przyszło mi do głowy, żeby spojrzeć na zegarek, a gdyby nie dzwony kościelne oznajmiające godzinę dwunastą, kto wie, jak długo bym tam jeszcze chodził.
Moje rozproszone myśli zaczęły się stopniowo uspokajać, a ja po prostu chłonąłem dźwięki i obrazy, które mnie otaczały. Liście szeleszczące pod nogami, krakanie wron, popękana kora drzew, sczerniałe drewno mostków na kanałach wodnych…
Kiedy wracałem główną aleją do zamku, ktoś stał na tarasie wschodnim. Nagle, nie wiem dlaczego, miałem wrażenie, że mnie obserwuje, mimo iż z tej odległości nie można było nawet rozpoznać, czy stoi przodem do mnie, czy plecami. To taka nieistotna bzdurka, ale w tamtym momencie poczułem się dziwnie nieswojo i przyśpieszyłem kroku. Spokój sprzed chwili zniknął. Nie rozumiem, dlaczego tak ważnym wydało mi się sprawdzenie, kto to jest i czy naprawdę patrzy na mnie. Szedłem coraz szybciej. Rzeczywiście – patrzył w stronę parku, co tylko potwierdzało, że mnie obserwuje. Potem obrócił się i zniknął. Obszedłem cały zamek. Oczywiście – nie spotkałem nikogo.
Czułem się jak skończony idiota. Ale kiedy potem chciałem otworzyć bramę na dziedziniec wewnętrzny, okazało się, że wcale nie jest zamknięta. Zaczynały mnie już ponosić nerwy, ponieważ byłem całkowicie pewien, że ją zamykałem. Stałem tam i bałem się przez nią przejść. Naprawdę się bałem! Ale czego, do cholery, czego? (Może zaczyna mi już odbijać od tego mojego „bajkowego” biura).
Po prostu kretyński, irracjonalny strach. Jedyna rzecz, jaka przyszła mi do głowy, to zajrzeć do Ottów i zapytać, czy nie wchodzili przypadkiem na dziedziniec wewnętrzny. Akurat jedli obiad.
Spojrzeli na mnie, jakby widzieli mnie po raz pierwszy w życiu. Mimo to Aleksander włożył buty i nie bacząc na moje protesty poszedł ze mną sprawdzić, co się tam dzieje. Nacisnął klamkę, otworzył tę zasraną bramę i pokazał mi palcem lekko wysunięty rygiel zamka. Po czym bramę znów zamknął i przekręcił klucz. Zatrząsnąłem nią. Była zamknięta.
– To stary mechanizm. Musi pan przekręcić klucz dwa razy – rzucił obojętnie, a ja ze wstydu najchętniej spłukałbym sam siebie w toalecie. Kasztelan, co nie potrafi zamknąć bramy.

 
Wesprzyj nas