W swojej najnowszej powieści Maciej Płaza wplótł wątki z biografii cenionego amerykańskiego malarza w opowieść głęboko zakorzenioną w polskiej historii. Pisząc ją posłużył się zasobami polszczyzny rzadko eksplorowanymi przez współczesną literaturę.


Maciej Płaza debiutanckim zbiorem opowiadań „Skoruń” udowodnił, że jest twórcą nietuzinkowym. Jego proza nie poddaje się łatwej kategoryzacji, wysublimowany język pozwala uciec autorowi od stereotypowego i przewidywalnego pisania na tematy wielokrotnie podejmowane wcześniej przez innych twórców. Wyczekiwane drugie dzieło pisarza nie zawiedzie czytelników, którym „Skoruń” przypadł do gustu.

Ta opowieść Płazy rozpoczyna się w sierpniu 1939 roku, a kończy współcześnie w pierwszych latach XXI wieku, gdzie miejscem wiążącym fabułę jest tytułowy Bolechów, położony nad Wisłą, gdzieś w okolicach Sandomierza. To tu wielka historia tocząc się gdzieś obok determinuje jednak zachowania jednostek, a wojna, czasy powojenne, wędrówki przesiedleńców na Ziemie Odzyskane, zgrzebne, szare lata PRL-u, wreszcie lata niedawne – czasy przełomu i wejście do Unii Europejskiej, odciskają swoje piętno na ludziach i miejscach. Zmiany społeczne i obyczajowe na przestrzeni kilkudziesięciu lat Płaza konfrontuje z trwaniem i niezmiennością – struktur, wpojonych zachowań, zwyczajów i tradycji, czego symbolem staje się bolechowski pałac i powrót Roberta, malarza, do starych, czasochłonnych i zarzuconych przez współczesnych artystów technik.

Zagmatwane wątki, naprzemienna narracja z perspektywy różnych bohaterów i na różnych planach czasowych oraz specyficzna konstrukcja dialogów zmuszają czytelnika do lektury uważnej. Na początku nie wiemy nic o bohaterach, miejscach, z czasem, mniej więcej od połowy powieści, jest łatwiej. Z rozrzuconych strzępów informacji powoli wyłania się obraz, Płaza maluje bowiem słowem niczym malarz – od przygotowania podkładu, poprzez szkic i zarys konturów po ostateczne dopracowanie szczegółów.

Powieść Macieja Płazy nasycona jest kunsztownymi opisami, malarskimi i literackimi tropami, z których wybija się na czoło twórczość malarza Andrew Wyetha. Jego praca z serii „The Helga Pictures” znalazła się na okładce książki, a jej opis czytelnik znajdzie bez trudu w trakcie lektury. Podobnie z innymi obrazami artysty – Płaza literacko przetwarza i ożywia wątki, motywy i kolorystykę Amerykanina, które w rękach powieściowego Roberta nabierają nowych znaczeń. Przykładem może być choćby najsłynniejszy obraz Wyetha – „Christina’s World” – warto go obejrzeć przed lekturą i znaleźć w tekście jego podobiznę opisaną piórem Płazy. I tak jak Wyeth czerpał inspirację z krajobrazów wiejskiej Ameryki i z upodobaniem stosował zapomnianą nieco technikę jajecznej tempery, tak i Robert znajduje natchnienie pośród prowincjonalnych pejzaży, uwieczniając je z użyciem dawnych technik.

Trzy najważniejsze kolory w malarstwie Amerykanina – szarość, zieleń i biel, są również najważniejsze u Roberta. To kolory popegeerowskiej rzeczywistości, mieszkańców bolechowskiej wsi i poznańskich squatów, pałacowego parku i nadwiślańskich łach. Szare życie, optymistyczna zieleń natury i sporadyczna biel niewinności. To także kolory nastrojów Roberta – zmiennych, wynikających z artystycznego dojrzewania, miotania się pomiędzy starym i nowym, wreszcie obsesyjnego poszukiwania własnych korzeni i odkrywania rodzinnych tajemnic.

to powieść oryginalna i nietuzinkowa, wyróżniająca się na tle współczesnej polskiej prozy, operującej wyświechtanymi schematami i dość ubogiej językowo

Maciej Płaza jawi się jako wybitny stylista językowy, czuły na zmienne brzmienia polskiej mowy, zdyscyplinowany i uważny, z wielką zdolnością kreowania nastroju, opisywania obrazem, przekładania koloru, zapachu i światła na słowa, a “Robinson w Bolechowie” to powieść oryginalna i nietuzinkowa, wyróżniająca się na tle współczesnej polskiej prozy, operującej wyświechtanymi schematami i dość ubogiej językowo. Zdecydowanie wymagająca od czytelnika skupienia, dająca w zamian pokłady emocji i intrygującą fabułę, której elementy niczym kostki mozaiki trzeba powoli składać w całość, z niedopowiedzeń, tajemnic, półsłów, rzuconych mimochodem zdań. To intelektualna rozrywka dla wymagającego czytelnika, a kunsztowny styl Płazy stoi w opozycji do dominujących dziś bylejakości i prostactwa językowego w literaturze i przestrzeni publicznej. To literacka plama koloru pośród szarości. Nikodem Maraszkiewicz

Maciej Płaza, Robinson w Bolechowie, seria Archipelagi, Wydawnictwo W.A.B., Premiera: 22 listopada 2017
 
 

Maciej Płaza
Robinson w Bolechowie
seria Archipelagi
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 22 listopada 2017
 

Osty

Pamiętał, jak urodził się po raz drugi, roczny malec, w ciemnej ziemiance, w zaduchu ziemniaków, gangreny i krwi. Z ryku dalekich, ogromnych przestworzy wykluwał się skowyt, zlepiony z gorączkową szamotaniną. Wszystko wokół to zbijało się w gąszcz, to rozbiegało na boki, a gdy ścichał grzmot, wygrzebywało się spod piachu. Urodził się, gdy któregoś razu przestrzeń rozwarła się z hukiem do góry i w bok, do środka buchnął mróz, ludzką plątaninę rozwlekło po ziemi, maznęło krzykiem po śniegu. Płakało, nie on, płakało dokoła. Ręka matki zakryła mu oczy.
Gdy trochę podrósł, noce przestały być nocami, zapadał tylko półmrok rozświetlony świecą, a jeśli ojciec uchylił słomianą matę zaciągniętą na okno, czasem kogucią łuną zza lasu. Sypiali w ubraniach, w trójkę, otuleni kocem przez matkę, kołysani jej drżącym nuceniem. Wybudzały go szurnięcia łykowych postołów, gdy ojciec podbiegał do okna. Palcami unosił wtedy koc, leciutko, nie więcej, niż uniósłby oddechem, i wsłuchiwał się w sykliwe szepty. Niekiedy dla odmiany budziła go cisza. Otwierał oczy i widział, że przez okno wsącza się już sina bladość. Za uchem słyszał równy oddech matki. Ojciec spał na siedząco, oparty o ścianę, z głową odrzuconą do tyłu, z ręką zaciśniętą na trzonku siekiery.
Mieszkali niedaleko rzeczki. Żeby dotrzeć do gruszy strzegącej podwórza, trzeba było przebiec wzdłuż zakola i nie patrzeć w bok, bo z drugiego brzegu strony śmigały kamienie. Starsi bracia często stawali na rozstawionych nogach, z garściami polnych krzemieni, krótko ułamanych kijów, nadgniłych gruszek, w których wierciły się osy, i rzucali. Dokoła co dzień trajkotały pomieszane języki. Tak samo jak oni, prócz niektórych we wsi, mówili też ciemni w kaszkietach, którzy przychodzili nocą, niby do swoich i po swoje, ale ojciec bał się ich, bo szeptali gniewnie, pomstliwie. Inaczej mówili inni nocni, w grubych czapach, o łagodnych, ale dzikich oczach. Za jednymi i drugimi szły gruchotania strzałów, tamowane spiesznie ślady krwi, łyśnięcia ognia, wódki i krzyku. Dzieciaki zza rzeczki wrzeszczały po cudzemu, ale ich mowa często brzmiała kojąco. Gdy rozpieśniały się święta, razem z matką znachorką i ojcem, który szczepił grusze i pomagał rodzić się cielętom, bił świnie, misił knury i kiełznał konie, których bał się kowal, proszono ich do chałup, mościli się wtedy w przyjaznej cudzości. I była jeszcze jedna mowa, czarna, mimo że zjawiała się w dzień, cmentarna, bo swoimi najazdami przynosiła żałobę, zaklęta w słowach wściekłość maszyn i karabinów.
Nie pojmował tej wielości, jej reguł i następstw, zdawało mu się, że pod każdą mową czai się taki sam skowyt. Bywało, że z czarnego powietrza, zza słomianej maty, zza koca, zza lnianej zapaski matki, wytrącało się i ogarniało go przerażenie. Miało smak odstałej, żelazistej wody. Zachłystywał się wtedy jak pies, ich Bury, którego bracia niedawno odczepili o świcie od wrót stodoły z gwoździami wbitymi w ślepia, a rok przed jego urodzeniem ponoć wył przez cały miesiąc, z łbem nie wyciągniętym nisko, co zwiastowałoby czyjąś powszednią, zwykłą śmierć, lecz zadartym w niebo, znakiem wojny. W takich chwilach matka przywierała mu ustami do czoła i ssała, odwracała się i spluwała, ssała, spluwała, ssała, spluwała, po trzykroć.
Którejś nocy, gdy ojciec tkwił z siekierą przy oknie, a on znów popatrywał spod koca oczyma zlepionymi snem, z zewnątrz dobiegł stłumiony krzyk, obcy, ale nie wrogi. Matka zerwała się z siennika, zaplotła chustkę. Ojciec ściągnął z pieca wór sucharów z chleba, wypiekanych od wielu dni, ze skrzyni wydobył drugi worek, pękaty i brzęczący, z nożem, łyżką, krucyfiksem ze stołu, z zawiniątkami kaszy i mąki. Matka spędziła jego i braci z siennika, każdemu wcisnęła po glinianym garnku z fasolą, smalcem, mlekiem, porwała z ławy ściśniętą sznurem pierzynę. Wybiegli w czerwcową noc. Wionęło żarem, zza lasu buchnęła łuna, nie, nie zza lasu, już zza najbliższego zakrętu, a wraz z łuną rozpalił się krzyk. Wtedy może przypomniała mu się ziemianka, bo krzyk był teraz taki sam, mnogi, tyle że nie zduszony ziemią, ale grający wniebogłosy po lesie. Płonęły już chałupy na skraju wsi. W ciemności migotały pochodnie. Zostaw!, wrzasnęła matka, gdy ojciec pobiegł w stronę obory. Krowę wezmę, z czego będziemy żyć? Zostaw!, powtórzyła płomiennym krzykiem i zostawił. Porwały go w górę ręce ojca. Dyszeli tak głośno, chrapliwie, że gdy wreszcie dobiegli do lasu, zagłuszali prawie wszystko, nie krzyki, ich nie dało się zagłuszyć, ale huk ognia, trzask zapadających się chałup, wszystko to zniknęło, było tylko: ryyych-rach, ryyych-rach, ryyych-rach.
Ojciec znał ścieżki w lesie, niejeden raz przy świetle księżyca wracał z sąsiednich wsi po swoich gospodarskich posługach. Ktoś musiał spostrzec, jak znikają za stodołą, ich śladem poniosły się w las porykiwania, wściekłe, zwierzęce, gruchnęły strzały. Potem wchłonęła je noc. Biegli do świtu, aż wtopili się w nadranną mgłę nad bagnami. Ojciec zrzucił go z pleców na mech, wszedł do stawu, muł kląsnął mu pod nogami. Rozgarniał rzęsę i pił zieloną wodę wprost z dłoni. Jego i braci matka poiła mlekiem z garneczka. Jej oddech uspokajał się, przepływał w modlitwę.
Gdy wstało słońce, dotarli do miasteczka. Drogą turkotały fury z napiętrzonym dobytkiem, pouczepianymi ludźmi, zatrzymywały się przed bramą z drutu kolczastego. Obok truchtały kaszkiety, rozpięte marynarki, karabiny w rękach. Z okopów wychylały się głowy, zęby wideł, ostrza kos i siekier. Żółty żar piekł już, bił w wozy, w pola naokoło, gdy oni w piątkę, ojciec bez postołów, zdartych i zgubionych w bagnie, dobrnęli do zasieków i matka osunęła się nagle na ziemię. Ktoś krzyknął, żeby pomóc. Marynarki i kaszkiety wciągnęły ich za bramę. Ludzie na furach mieli w oczach łunę.
Zjawili się czarni w długich płaszczach, potem wracali, nieczęsto, ale regularnie. Na ich widok kaszkiety chowały broń za siebie, a po miasteczku zbierano jaja, kury, świeżo uklecone masło. Przyjeżdżały kolejne fury z wiosek, czasem z ludźmi, pierzynami, kożuchami, zdyszane. Czasem ciszej, wolniej, wypełnione ciemnym żniwem. Do bramy szedł wtedy tylko ksiądz i paru ludzi z gałganami na ustach i nosach. On raz zabłąkał się tam, zapatrzył, zobaczył, że żniwo wystaje ponad burtę. Któryś z braci szarpnął go wtedy od tyłu za włosy, strzelił raz, drugi w twarz, wciągnął między chałupy.
Mieszkali z dwiema innymi rodzinami w szopie z nadpalonych desek, zwiezionych z jakiejś wsi. Jedli cebulę, ziemniaki, podpłomyki pieczone na ogniu. Za opłotkami, pod lasem, na bagnach, na polach trzaskały karabiny. Zboże żęto pospiesznie, pod bronią. Ojciec jeździł na żniwa, pomagał w garbarni i gorzelni. Matce znoszono stosy łachów nie do końca spranych z krwi, potem darła je, wypruwała nici, szyła ubrania. Dni były gwarne, ale gwar był nie głośniejszy niż cykanie świerszczy na polach, niż świergot wróbli. Nocami nad lasem stawała płachta ognia. Przybywało ludzi, zabitych i żywych, ściągali pod zasieki co dzień, zwykle o świcie. Widywał ich czasem, tych nowo przybyłych, gdy zbudziła go jakaś bliższa strzelanina lub huk moździerza i zdołał wymknąć się z szopy. Przyczajał się wtedy i patrzył zza płotu, malutki, niemy. Nie mówił nic.
Nie mówił, gdy którejś nocy po żniwach zamiast smaku odstałej, żelazistej wody do głowy uderzyła mu gorączka. Matka kładła mu na skroniach, rękach i stopach plasterki surowego ziemniaka, parzyła wywary, rozcierała ręce. W głowie terkotały mu jej modlitwy. Pojedynczy rozbłysk zapalił się na dalekim niebie i jarzył się, zlany z wszystkich łun, pożóg, bezkrwisty i cichy. Nie zamykał oczu, czekał spokojnie, aż zgaśnie. Po raz trzeci narodził się wtedy, gdy ręce ojca dźwignęły go z siennika, włożyły do skrzyneczki z nadpalonych klepek i wyniosły z szopy. Rozbłysk zlał się ze słońcem. Parę kroków dalej siedziała grupa kaszkietów, czyściła broń, przyglądała mu się nieruchomo. Ktoś podał ojcu butelkę. Tego nie, odezwał się czyjś głos. Smuga babiego lata, muśnięta wiatrem, odczepiła się od krzaka porzeczki i spłynęła na jego becik z pozszywanych łachów. Ojciec poił go czymś, trzymał mu głowę w skamieniałych rękach. Bracia bawili się między szopą a chałupą gospodarzy, ciskali kamykami pod ścianę, kłócili się, trzepali po skudlonych włosach. Będzie, powiedział ten sam głos. Nadszedł wieczór, kaszkiety powtykały pistolety za paski, wzięły karabiny i odeszły między płoty. Słońce zatrzymało się na kilka dni. W końcu wysunął rękę spod betów, sięgnął po smużkę babiego lata, ściągnął ją, zgniótł w słabych palcach.
Do zimy się podźwignął. Gdy po raz pierwszy wyszedł o własnych siłach, bez butów, nikt w szopie ich nie miał, ze stopami zawiniętymi w grube szmaty, przy końcu ulicy ludzie wyładowywali z fury ciała i miękko kładli w śniegu. Przed złożeniem ich na mrozie odzierali je z cieplejszych ubrań. Ojciec powiedział matce, że czarni odjechali z pobliskiego garnizonu. Następnego ranka, przed świtem, zbudziło wszystkich drżenie ziemi. Płaty mchu wypadały spomiędzy cienkich desek szopy i spadały na posłanie. Zerwali się, okutali, ojciec wziął go na ręce, wybiegli na śnieg. Od strony lasu z sinego mrozu wyłaniały się czołgi. Przy bramie, o krok od grupki kaszkietów, stał oficer dowodzący w miasteczku, w wysokich butach i rogatej czapce, obok drugi, od tamtych, w płaszczu i hełmie. Przyglądali się, jak kolumna przejeżdża przez otwarte zasieki. Żołnierze w wystrzępionych szubach zsuwali się ciężko z pancerzy. Spod hełmów i czap patrzyły poczerniałe twarze, wąskie oczy. Jeden podbiegł chwiejnie, wziął go z rąk ojca, podniósł do góry, zagadał coś. Ojciec pokręcił głową, powiedział: bolnoj. Żołnierz woniał samogonem i cebulą. Sięgnął pod płaszcz, wyjął woreczek koloru brudnego bandaża, rozsupłał zębami, niezdarnie wcisnął mu w ręce. Po rękawach rozsypała się kasza. Odpiął kaburę, zakołysał nim, zaśmiał się dziko. Gdy ojciec chwycił żołnierza, ten zachwiał się i wyszarpnął pistolet. Wahnął nim raz, drugi, wypalił nisko, tuż nad dachami i nagimi koronami morw.
Tego dnia mrówczy gwar w miasteczku rozbrzmiał pełniej, ale podbiegły był mrozem. Nocą huczały pojedyncze strzały, niósł się śmiech, wrzaski, co jakiś czas przeszyte kobiecym piskiem. Czołgi odjechały następnego ranka. Kilka dni później ojciec załadował się na sanie z grupką uzbrojonych ludzi i pojechał w las. Wrócili po zmroku, w świetle pochodni. Do nocy rozmawiał z matką przyciszonym głosem. Potem uzbrojone fury wyjeżdżały z miasteczka co parę dni. Wracały niekiedy z workiem mąki, który ktoś zdążył w porę ukryć pod podłogą, niekiedy z naręczem blaszanych kubków, z poduszką, samotną kozą na sznurku, kurą, z psem, który urwał się z łańcucha, uciekł z pożaru i włóczył się po lesie.
Z pierwszym podmuchem wiosny załadowali wszystko, z czym przybyli, oraz garść zimowych ubrań, które matka pozszywała z łachów nie do końca spranych z krwi, i boso, z nogami owiniętymi tylko w szmaty, wraz z paroma rodzinami wyruszyli śladem skośnookich żołnierzy. Myślał, że okrężnie wracają do domu, ale nie, przed wieczorem dotarli do innego, większego miasteczka ze stacją kolejową.
Przy torach kipiało. Gdy przeciskali się przez tłum, on na rękach ojca, bracia drepczący półkroczkami i trzymani ciasno pod ramiona przez matkę, trącały go pyski krów, ciasne pakunki pierzyn, koszyki z kurami, kożuchy, natarte łojem włosy, buchało zewsząd samogonem, machorką, rozglądało się dokoła, spoglądało w niebo. Ktoś wrzasnął mu prosto do ucha: samoloty! Skuliło się wszystko, spełzło głęboko w siebie, zakryło głowy rękoma. Jakiś kożuch runął w śnieg, potem wrzasnął, gdy buchnęła go w bok związana para krowich racic. Ojciec zadarł głowę w niebo, wtulił mu głowę w kołnierz kapoty. Po niebie przeciągała jednak tylko biała cisza. Tłum dźwignął się z kucek, rozprostował, puścił przygięte do ziemi krowie łby. Po chwili gdzieś z dalekiej strony, nie z nieba, tylko z tej zdradzieckiej niskości nad ziemią, wyziernej i czujnej, niedostrzegalnej dla tego, kto ma się stać jej ofiarą, nadbiegły chłośnięcia, zimne i wściekłe, sszut, sszut, sszut. O trzy, cztery kożuchy dalej ktoś charknął, bluznął w bok krwią, runął. Potem ktoś inny, tuż obok. Koszyk z jajami rozprysnął się, strzelił strzępkami wikliny. Dopiero teraz z przystacyjnych uliczek dobiegły pojedyncze huki i seryjne gruchotania: rat-pat-pat, pat, pat, rat-pat-pat, rat-pat. Rozwrzeszczało się dokoła. Po drugiej stronie tłumu na stację wtaczały się wagony. Ojciec zgiął się wpół, trzymał mu głowę tak nisko, że trącał nią sobie o kolana, i z ręką wygarniętą naprzód brnął między szuby, kosze, czapy. Idziesz?, ryczał. Idę!, odwrzaskiwała matka.
Gdy sunęli gęstą falą, oni i tłum, w stronę otwartych wagonów, strzelanina zdwoiła się, potroiła, zapiekła, potem nagle ucichła. Wagony były pełne, ale ludzie ciągle wtłaczali się za deski, parli w głąb. Ktoś szarpał się z krową, trzy pary rąk dźwigały ją w górę, ryczący łeb chwiał się i łypał na wszystkie strony. Ktoś machał płachtą zapisanych papierów, zapluwał się ze złości, próbował wstrzymywać. Wdarli się. Ojciec wyciągnął go ponad głowy, matka syknęła: płacz! Rycz jak najgłośniej! Ryknął. Jakieś ręce wciągnęły go do środka. Za nim gramolili się bracia. Pociąg odjechał pod wieczór.
Zasnął na stojąco, inaczej się nie dało, w gnojnym zapachu stojącej obok krowy. Zbudził go blask sypiący się przez ściany wagonu. Przed oczyma miał śpiące głowy braci, wzajem oparte czołami. W wagonie nie było powietrza, tylko dławiący opar. Oddychał słabo. Próbował oprzeć się o spódnicę matki, ale czuł, że nawet szorstki len nie podtrzyma go, zsuwał się w siny fetor między nogami tłumu, bosymi, w onucach, czarno-czerwonych szmatach. Ojciec chwycił go, gdy ciemność trzepotała mu już przed oczyma, wyłuskał spomiędzy kapot, wsadził sobie na ramiona. Chybotał się na tych ramionach, wczepiony w natłuszczone ojcowe włosy, do późnego ranka, gdy dojechali na stację. Wysiedli razem z częścią tłumu, opierzchli, przetrąceni. Matka z głośnym ziajaniem spijała życie z zimnego powietrza. Jeden z braci złamał się w nogach, drewniany pajacyk, wyśliznął się jej spod ręki, runął w piach. Ojciec nie zauważał tego przez chwilę, osłonił tylko oczy przed słońcem i patrzył po zgliszczach stacyjnego miasta.
Ludzie, do których dotarli po długim marszu przez pola, ponoć byli ich rodziną. Zamieszkali u tej rodziny w stodole. Co dzień jadali cienki żur na śniadanie, na obiad chleb z kawałkiem twarogu, wieczorem wybierali palcami suchą fasolę z jednej miski. Ojciec i bracia wstawali do pracy przed świtem. Jego po śniadaniu matka prowadziła do obory, odwiązywała krowę, wciskała mu w rękę postronek i pchnięciem posyłała na pastwisko. Gospodarstwo było większe niż ich dawne. Szóstka dzieciaków przygarnęła trzech nowych obojętnie, wujowie i babki za to powarkiwali na matkę: chachło. Na ojca nie, ojca się bali. Czas rozmiękł, strach przed wojną tajał pomału, choć gdy układali się do snu w sianie na zapolu, ojciec kładł obok siebie siekierę, a pod ścianą stawiał widły. Wujowie pełnili warty w chałupie. Na dębie pośrodku wsi wisiał stary, dziurawy gar, obok kłonica ze spalonego wozu. W ten zmyślnie sprawiony dzwon miano w razie najścia bić na trwogę. Gdy nadeszła pora żniw, kto miał, szedł w pole z zatkniętym za pasek zdobycznym pistoletem.
Minęła kolejna zima, a on wciąż nie mówił. Któregoś wieczoru na przednówku rozjazgotała się awantura. Najstarszy wuj z ojcem wypili butelkę, coś nagle pękło między nimi i targnęli się nawzajem za kołnierze, strzelili głowami. Żmujda, bluznął wuj, parszywa żmujda. Po to wam Bóg ręce dał, żeby chałupę odbudować. Dłużej was żywić nie będę. Następnego ranka matka spakowała dobytek, powkładała jemu i braciom na przyboś świeżo uplecione postoły. Uwierały ich w stopy, nawykłe do chodzenia boso. Ruszali już, gdy rozdzwonił się alarmowy gar. Ojciec pobiegł pod dąb. Kłonica bębniła tak długo, aż zbiegła się prawie cała wioska. Matka wstrzymała jego i braci, może przelękła się tej nieznanej wieści. Pod dębem wybuchł wrzask, potężniał dłuższą chwilę. Trwał jeszcze, gdy przybiegł ojciec i wydyszał niepewnie: wojna się skończyła. Ale która?, spytała matka. Niemcy ubici, odparł ojciec. Wszyscy?, przeszło mu przez myśl, ale nie odezwał się.
Nie odezwał się też, gdy spakowali się i wyszli na drogę po raz drugi. Było to już pod koniec lata, po kolejnych żniwach pod bronią, wśród szarych płacht deszczu. Szli boso. Dzień wybrał ojciec, czy może raczej wybrał im go jakiś papier, który ojciec przywiózł jednego razu z miasteczka. Ten papier zakończył częste kłótnie o wyjeździe, jakie często toczyli z matką. Wpadali wtedy w krzyk, ręce pokazywały to na zachód, na wschód. Gdy on znów zobaczył stację, skulił się, żelazisty smak uderzył mu do gardła. Cisio, kruniu, cisio, szeptała matka. Już nie będą strzelać. Patrz. Przy peronie stali zieloni żołnierze w rogatych czapkach. On jednak nie wiedział, którzy to, czyi. Gdy po trzech dniach czekania wsiedli do wagonu i matka ułożyła go w kącie na zwiniętej pierzynie, cudem uchronionej przed deszczem, bracia przysiedli w kucki, a ojciec rozwieszał mokre łachy, nie wiedział, na który kierunek padło. Wagon parował owczym łojem, cielną krową, namokłymi kożuchami, samogonem, pieczonymi ziemniakami, cebulą, ludzkimi sfajdaniami po ciemnych kątach, gdy kto nie wytrzymał do postoju, które zresztą nie były rzadkie, pociąg co jakiś czas stawał w polu, po wagonach szły wtedy butelki samogonu w stronę maszyny i po chwili ruszał dalej. Jechali dokądś, nie wiedział dokąd, przez pięć następnych tygodni. Dom nad rzeką szybko przestawał być domem, nie był już miejscem, tylko wnętrznością dawnej, głuchej nocy, tętniącą i dymną. Jazda była wszystkim. Tak sobie myślał, choć nie mówił tego, nie odzywał się. Jazda mieściła w sobie czarniawy popiół miast, wypalone pola z kanciastymi kształtami rozpłatanych czołgów, wyszczerzone trupy koni wrośnięte w miedze, zgarbione wraki ciężarówek, a także żniwo, ciemne żniwo, którego nikt jeszcze nie wygarnął z trawy, z ruin, z błota, nie włożył na wóz o wysokich burtach i nie odesłał do miasteczka, by mógł przyjąć je ksiądz z gałganem na ustach i nosie. W opuchłym cielsku jazdy mrowiły się wszy, modlitwy, kłótnie, wrzaski, śpiewy. Z gęstwiny powietrza wytapiał się czasem ból, trącał kogoś, łamał wpół. Którejś nocy zbudził go szloch, niedaleki, zza kilkorga pleców. Rozbłysnął nagle w mroku i płonął do rana, nieukojony. Zapalono lampy, ale płacz bił blaskiem mocniejszym niż nafta, podobnym do tego, który kiedyś rozpalał się u nich nad lasami. Rano pociąg stanął na stacji. Kilka par rąk odsunęło drzwi, do środka buchnął ociekły ziąb. Na peron wyniesiono zawiniątko, po nim skuloną, dygoczącą matkę. Jej szloch tlił się jeszcze, rozjaśniał siność poranka. On wyjrzał zza pleców ludzi. Na budynku dostrzegł utrąconą w połowie tablicę z nazwą stacji: OMIERZ. Pod ścianą stali dwaj chłopcy ulani z identycznej formy. Nigdy dotąd nie widział bliźniaków, dlatego wydało mu się zwyczajne, że nie mówią do siebie głośno, tylko obracają się ku sobie, patrzą na usta, wyrzucają z siebie bezdźwięczne słowa i szarpią powietrze zamaszystymi ruchami brudnych rąk. Sapnął parowóz. Jeden z bliźniaków obrócił się i głębokimi oczyma wyłuskał go z tłumu. Palcami zaczął właśnie kreślić jakiś znak.
Jazda mieściła też w sobie długie postoje, po dwa, trzy dni. Tłum z wagonów wylewał się wtedy na tory, palił ogniska, piekł ziemniaki, modlił się, kłócił, śpiewał, szarpał, pił samogon, rozbierał się do naga, kładł na szynach koszule, spódnice, kalesony i kamieniami z nasypu tłukł wszy. Zbierano owoce z zapomnianych jabłoni i śliw rosnących gdzieniegdzie przy torach. Czasem wynoszono coś z wagonów, kolejne zawiniątka, większe i mniejsze, i grzebano pod zbitymi z patyków krzyżami. On wciąż nie mówił nic. Matka głaskała go siną ręką, szeptała: kruniu. Bracia nękali ją pytaniami, znużeni, trzęsieni coraz dokuczliwszym nerwem. Ojciec powtarzał obce nazwy, może je wymyślał, opowiadał jakieś przyszłe historie. Wokół ruin przystacyjnych miasteczek ciemniały lasy, pościnane czasem wpół mocarną ręką. Po miastach, które ocalały, krzątali się ludzie. Między domami unosiły się tam białe obłoki ulepione z grubych kropel. Któregoś razu przychwycił je baczniejszym wzrokiem i ujrzał, że to pierze. Na podwórzach ludzie pruli pierzyny i wygarniali tę biel ze środka, brodzili w niej, puste poszwy zwijali w toboły i pakowali na fury i ciężarówki. Wsie stały wśród jezior, szaro-czerwone, z kamieni i cegieł, kryte dachówkami zamiast strzech. Raz stanęli w ogromnym mieście o ciężkich murach pobudowanych z sadzy i zgiełku. Na placu za stacją roił się jarmark. Ludzie prędkimi, ostrymi ruchami wyładowywali spod bud ciężarówek błyszczące meble, stosy barwnych ubrań, futer. Na płachtach juty rzuconych wprost na ziemię szkliły się naczynia, migotały jakieś złotawe kształty, z koszów wychylały się rzędy butelek. Na skraju placu stał pod ścianą harmonista, chłopak nie starszy od jego braci. Wydało mu się, że słyszy śpiew, że pomiędzy sapnięciami parowozu wiatr donosi jego strzępki do wagonu, rozpoznał w nich nawet jakąś piosenkę, zanucił w myśli, ale gdy wsłuchał się mocniej w drżący głos chłopaka, ten nagle obrócił się w bok, opuścił instrument, skończył, a śpiew nie umilkł, trwał dalej. Musiał więc płynąć skądś indziej, może przyjechał w którymś wagonie, gubił się po kawałeczku na każdej stacji i teraz uleciały jego ostatnie słowa.

 
Wesprzyj nas