“Więzienie i pokój” to trzeci tom Sagi moskiewskiej Wasilija Aksionowa, kontynuacja losów Gradowów, inteligenckiej rodziny ze Srebrnego Boru.


Więzienie i pokój. Saga moskiewskaNikt z rodziny nie spodziewał się, że dramatyczna walka o przetrwanie tak bardzo odmieni życie Borysa Nikiticza Gradowa, seniora rodu, jego dzieci i wnuków.

Pod koniec lat czterdziestych i w pierwszej połowie pięćdziesiątych, po wyniszczającej wojnie, Związek Radziecki zdumiewa stabilizacją i wzrostem swojej potęgi. Motorem rozwoju kraju jest szeroko rozumiany realizm socjalistyczny, rozpowszechniany w państwach satelickich, czego też boleśnie doświadcza bratnia Polska.

Inaczej niż dotychczas ma się kształtować kultura i polityka społeczeństwa socjalistycznego. Literaturę i sztukę musi cechować zaangażowanie polityczne i ideowe, musi służyć budowie ustroju komunistycznego, stanowić przeciwwagę dla kapitalistycznego Zachodu.

ZSRR oddziela się od świata żelazną kurtyną. Starzejący się Stalin rządzi niepodzielnie i jest obsesyjnie podejrzliwy. Dopatruje się wrogów nawet wśród członków politbiura. Nikt nikomu nie ufa. Wiadomo, że za każdy przejaw niesubordynacji grozi więzienie albo śmierć.

Dla większości Rosjan Stalin jest w tym czasie wcieleniem władzy, twórcą sukcesów narodu i partii. On, jedyny autorytet we wszystkich dziedzinach działalności państwa totalnego, jest władcą ludzkich losów.

Wasilij Pawłowicz Aksionow urodzony 20 sierpnia 1932 w Kazaniu, zmarł 6 lipca 2009 w Moskwie. Jeden z największych współczesnych prozaików rosyjskich – pisarz, dramaturg filmowy, scenarzysta. Syn pisarki Jewgieniji Ginzburg.

Wasilij Aksionow
Więzienie i pokój. Saga moskiewska. Tom 3
Przekład: Maria Putrament
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 11 stycznia 2018
 
 

Więzienie i pokój. Saga moskiewska


Wszyscy byliśmy w ręku bożym,
W boskim kułaku rozwartym.
Kiedy raz szedłem Arbatem,
Bóg jechał w pięciu limuzynach…

Borys Słucki
przeł. Sławomir Kędzierski

Wprawdzie autor przytoczonych wersów wyróżniał się talentem spośród poetów czasu radzieckiej dojrzałości, nie osiągnął w nich jednak precyzji Chlebnikowa, dlatego i to nasze motto, podobnie jak poprzednie zaczerpnięte z tekstu Lwa Tołstoja, wymaga pewnego komentarza.
Borys Słucki, wychowany na ideałach kolektywizmu, materializmu, internacjonalizmu i wszelkich innych „izmów”, nazywając Stalina bogiem, użył tego słowa w negatywnym sensie. Z pewnością nie miał na myśli Boga, Stwórcy wszechrzeczy, lecz jakiegoś bożka, tyrana, który zawłaszczył święte idee rewolucji, zbezcześcił porywy młodych literatów, by na gruzach sponiewieranej demokracji dźwignąć kult swojej osoby. Stąd oszałamiający z punktu widzenia materialisty obraz tego „boga” jadącego jednocześnie w pięciu samochodach! Rozpościera się przed nami niesamowity widok: noc, Arbat i bóstwo, rozmnożone na pięć samochodów, jedzie gdzieś w sobie tylko znanym kierunku. Wcale się nie spieszy. Podobno nie przepadał za szybką jazdą. Takie sobie gadki-szmatki, jak to bywa z człowiekiem nierosyjskiego pochodzenia.
W latach sześćdziesiątych w garażach Mosfilmu stał jeden z owych pięciu samochodów, być może główny, w którym przemieszczała się najważniejsza część bóstwa, jego ciało. Był to wykonany na zamówienie opancerzony packard z grubymi szybami. Nawet z potężnym silnikiem trudno było sobie wyobrazić to monstrum w pędzie. Równomierny, niespieszny ruch, budzący przerażenie. Przodem i z tyłu suną jeszcze cztery czarne potwory. Razem są całością – „bogiem” komunistów. Niekiedy pisarz, porównując dwa przeciwstawne uczucia – strach i odwagę – ulega pokusie uznania, że są to zjawiska tego samego rzędu. Jednak strach jest bardziej zrozumiały, bliższy biologii, jestestwu, w zasadzie pokrewny odruchowi, odwaga natomiast wydaje się bardziej skomplikowana. Takie mamy wrażenie w momencie, kiedy się rozpoczyna nasz tom trzeci, to znaczy w końcu lat czterdziestych, kiedy kraj, który niedawno dokonał cudów odwagi, skuty był obezwładniającym strachem pięciosamochodowego Stalina.

I

MOSKIEWSKIE SŁODYCZE

Do Zatoki Nagajewskiej wpływał motorowiec „Feliks Dzierżyński”, dumny ptak morski, by tak rzec, „zwiastun rewolucji”. Pewnie Morze Ochockie ze swymi niewolniczymi, żałosnymi skorupami, jak na przykład rozpadająca się „Dżurma”, nie widziało takich wspaniałych statków.
„Feliks” zjawił się w tych stronach po wojnie, by stanąć na czele flotylli Dalstroju1. Byli więźniowie opowiadali o zagranicznym gigancie różne rzeczy. Pletli nawet, że statek należał niegdyś do samego Hitlera, w trzydziestym dziewiątym roku pechowy Führer podarował go naszemu przywódcy, by zacieśnić socjalistyczne związki. Podarował, później zrobiło mu się żal statku, więc go odebrał, a przy okazji o mało nie zagarnął Moskwy. Rzecz jasna, los ukarał go za przewrotność, teraz statek wrócił do nas na zawsze i dumnie nosi imię „rycerza rewolucji”. Z bajki wynikało, że cała Wielka Wojna Ojczyźniana wybuchła z powodu tej skorupy, byli zekowie bowiem potrafią wymyślić niesamowite historie, kiedy nałykawszy się czifiru2, siedzą nocą w baraku. A do każdej obowiązkowo wplatają swego ulubionego bohatera, noszącego ksywę Półtora Iwana.
Półtora Iwana, potężny i piękny niczym posąg, młody i zarazem dojrzały zek o zwierzęcym wyglądzie, skazany był łącznie na czterysta osiemdziesiąt pięć lat więzienia plus cztery wyroki śmierci, które w ostatniej chwili darował mu sam Stalin. Właśnie Półtora Iwana, a nie żaden admirał, otrzymał rozkaz od wodza poprowadzić „Feliksa” z żywym towarem na Kołymę. Jakże tak – więzień został dowódcą etapu? Tak właśnie: zek, ale nie żaden nygus, jak ty i ja, lecz sam Półtora Iwana! W owym czasie pod pokładem „Feliksa” siedziało tysiąc stu piętnastu byłych Bohaterów Związku Radzieckiego, czyli ludzi niebezpiecznych. Jeśli dowieziesz gadów na Kołymę – powiedział do Półtora Iwana Stalin – sam zostaniesz bohaterem, zapiszemy twoje imię złotymi literami w annałach… Gdzie? W annałach, dupo, w annałach! Jeżeli nie dowieziesz, rozstrzelam cię własnoręcznie albo zrobi to Ławrientij Pawłowicz Beria.
Wasz rozkaz będzie wykonany, towarzyszu Stalin – odparł Półtora Iwana i poleciał z Pokryszkinem na Daleki Wschód. Jak się to skończyło? Zamiast w Nagajewie „Feliks” przycumował w porcie sanitarnym Francisco. Witał go osobiście prezydent Harry Truman. Wszystkim bohaterom przywrócono tytuły i wydano po milionie. Teraz pędzą w Ameryce dostatni żywot: są syci, obuci i ubrani. A Półtora Iwana za zdradę ZSRR miał dostać nagrodę – dziesięć milionów i daczę w Argentynie. Nie – rzekł Półtora Iwana – nie zdradziłem ojczyzny, chciałem tylko uratować towarzyszy broni, nie trzeba mi waszych pieniędzy, towarzyszu Truman. I zawrócił „Feliksa” w drogę do kraju ojczystego. Podczas kiedy płynął, zameldowano o wszystkim Stalinowi. Stalin się zachwycił: takich właśnie ludzi potrzebujemy, a nie mięczaków jak wy, Wiaczesławie Michajłowiczu Mołotow!
Wysłano na Daleki Wschód pułk MGB3, który miał dokonać egzekucji bohatera naszej powieści. Operator sfilmował zakończenie życia Półtora Iwana, film pokazano wszystkim członkom politbiura razem i z osobna. Ma się rozumieć, że w rzeczywistości rozstrzelano sobowtóra, a Półtora Iwana na spotkaniu ze Stalinem zjadł z nim pieczonego barana i wypił samowar spirytusu, po czym w mundurze pułkownika MGB pojechał na Dalstroj i zgubił się w jednym z odległych łagrów.
Podobne brednie docierały niekiedy do kapitana „Feliksa”, ale nie interesował go folklor tego rodzaju. W ogóle trudno dociec, co interesowało tego człowieka. Stojąc na mostku statku – w przeszłości był używany do układania kabli na dnie Atlantyku, następnie został przejęty przez nazistów, by wreszcie jako trofeum dostać się do Związku Radzieckiego – kapitan obojętnie, lecz uważnie oglądał strome kołymskie skały sięgające dna Zatoki Nagajewskiej, kołysanej podmuchami północno-wschodniego wiatru, a wzdymane błyskawicznie fale wyglądały niczym tłum zeków usiłujących się rozgrzać. Nie interesowały kapitana zestawienia ostrych, czystych barw, powiedzmy – purpurowe zbocza i sine chmury na tle przezroczystych niezmierzonych przestrzeni, zjawiska meteorologiczne natomiast traktował, rzecz jasna, z uwagą. Przypłynęliśmy w samą porę, myślał kapitan, dobrze by było w porę odpłynąć. Zdarzało się, że tę zatokę w ciągu jednej nocy ścinał mróz.
Kiedy niegłośno wydawał rozkazy do maszynowni, zręcznie cumując olbrzyma przy nabrzeżu „krainy szakali”, jak w myślach zawsze nazywał Kołymę, usiłował zapomnieć o ładunku, to znaczy o kontyngencie, jak pisano w niezliczonych towarzyszących dokumentach. Całą wojnę pływał przez Pacyfik na drobnicowcach do Seattle po lend-leasowskie przesyłki, bardzo był rad ze swego losu i miał w nosie japońskie okręty podwodne. Był wówczas całkiem innym człowiekiem, nasz wcale jeszcze niestary kapitan. W tamtych czasach wszystko go interesowało w zamorskim kraju sojuszniczym. Bez trudu znalazł wspólny język z jankesami, ponieważ nieźle go znał, to znaczy biegle mówił po angielsku. Zachwycało go owo sensowne życie na morzu. Gdybyż tak… – myślał teraz często w samotności swojej kajuty, nie odważył się jednak nigdy dokończyć zdania rozpoczętego spójnikiem wyrażającym gorące życzenie. Ostatecznie robię to, co robiłem zawsze – prowadzę statek. Nie obchodzi mnie wcale, co ładują na mój statek w Waninie, buldożery czy siłę roboczą. Są ludzie, którzy z obowiązku zajmują się tą siłą roboczą, niech ich nazywają zekowozami, a nie mnie, kapitana jednostki pływającej o wyporności dwudziestu trzech tysięcy ton. Nie muszę wcale zastanawiać się nad innym niż nawigacyjnym sensem tych rejsów, zresztą ten inny sens nic a nic mnie nie interesuje.
Jedyne, co kapitana interesowało naprawdę, to osobowy studebaker, który mu zawsze towarzyszył w specjalnym boksie w ładowni. Kapitan kupił go w Seattle w ostatnim roku wojny, teraz podczas postojów w Waninie i w Nagajewie dźwig wyładowywał samochód na nabrzeże i kapitan zasiadał przy kierownicy. Ani w jednym, ani w drugim porcie nie było dokąd jeździć, on jednak jeździł, jakby chciał w ten sposób podkreślić, że jest kapitanem żeglugi wielkiej, a nie godnym pogardy przewoźnikiem więźniów. Kochał swojego studebakera bardziej niż żonę, która – jak się wydaje – zapomniała o nim, mieszkając we Władywostoku wśród kolonii marynarskich rodzin. W związku z samochodem zapowiadała się nielicha chryja: już kilkakrotnie na posiedzeniach komitetu partyjnego zarzucano kapitanowi nadużywanie stanowiska służbowego, wyniosłość, nadmierny pociąg do cudzoziemszczyzny. Dzisiaj, w tysiąc dziewięćset czterdziestym dziewiątym roku, posiadanie takiego cacka jak amerykański samochód osobowy może źle się skończyć. Krótko mówiąc, doświadczony dowódca statku, kapitan wożącego więźniów „Feliksa Dzierżyńskiego”, chronicznie cierpiał na melancholię, co otoczenie odbierało jako szczególną cechę charakteru. Nie odbiło się to jednak niekorzystnie na jego wyjątkowych umiejętnościach zawodowych, cumowanie przy nabrzeżu nagajewskim po raz kolejny przebiegło bez najmniejszego zarzutu.
Zamocowano cumy, spuszczono trapy, jeden – z górnego pokładu – dla załogi, drugi – z luku znajdującego się tuż nad linią wodną – dla kontyngentu. Otoczyli już go dowódcy wochry4 i żołnierze z karabinami i psami. Za nimi tłoczyli się cywilni pracownicy brygady sanitarnej, był wśród nich magazynier Kirył Borysowicz Gradow, urodzony w tysiąc dziewięćset trzecim roku, który odbył swój wyrok do ostatniego dnia, spędził jeszcze w łagrze pół roku „aż do specjalnego rozkazu” i osiedlił się w Magadanie jako pozbawiony na pięć lat praw obywatelskich. Pracę magazyniera w zakładzie dezynsekcyjnym załatwił mu jakiś znajomek z sowchozu hodowlanego. Po kołymskich przeżyciach Kirył uważał ją za synekurę. Zarobku starczało na chleb i tytoń, udało się nawet zaoszczędzić kilka rubli na czarny płaszcz przerobiony ze starego marynarskiego szynela, co najważniejsze, magazynierowi należał się – o tym Kirył nawet nie marzył, a teraz mówił z radosnym przydechem – oddzielny pokój.
Gradow niedawno ukończył czterdzieści sześć lat. Jego oczy nadal patrzyły żywo, ale zda się pod wpływem zimnego kołymskiego błękitu zmieniły nieco barwę. Nie wiadomo dlaczego rozrosły się brwi, gdzieniegdzie błyskało w nich srebro. Poprzeczne zmarszczki na policzkach wydłużyły twarz. W swoim kusym ubraniu i w walonkach z kaloszami wyglądał jak przeciętny mieszkaniec Kołymy i od dawna przestał się dziwić, kiedy na ulicy wołano na niego „hej, ojczulku!”.
Teoretycznie mógł w każdej chwili kupić bilet i machnąć się na „kontynent”. Jako pozbawiony praw obywatelskich ani w Moskwie, ani w obwodzie moskiewskim nie otrzymałby meldunku, jednak – znowu teoretycznie – można było zamieszkać na sto pierwszym kilometrze od stolicy. Prawdę mówiąc, było to jednak niewykonalne nie tylko ze względu na cenę biletu, w jego odczuciu astronomiczną (i ojciec, i siostra wysłaliby mu natychmiast owe trzy i pół tysiąca rubli), lecz przede wszystkim dlatego, że powrót do przeszłości wydawał się czymś nienaturalnym, to jak wejście w bajkowy świat przedstawiony na arrasach.
W liście do Niny i rodziców napisał, że oczywiście przyjedzie, ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie nadeszła odpowiednia pora. Nie uściślał, kiedy to będzie, więc rodzina wpadła w popłoch: Czyżby miał zamiar spędzić tam całe pięć lat, aż do końca wyroku? Tymczasem Magadan ogarnęła tak zwana druga fala. Zamykano tych, którzy po odbyciu wyroków wyszli niedawno na tak zwaną wolność. Kirył spokojnie czekał na swoją kolej. Teraz, kiedy się zakorzenił w chrześcijaństwie, powszechne cierpienie wydawało mu się naturalniejsze niż radości pojedynczych szczęściarzy. Siebie ze swoim oddzielnym pokojem również zaliczał do szczęściarzy. Cieszył się każdą chwilą tak zwanej wolności, którą wciąż jeszcze odczuwał jako uwolnienie od konwoju, a nie rzeczywistą wolność, cieszył się każdym wyjściem do sklepu lub fryzjera, nie mówiąc o kinie czy bibliotece, jednak chociaż minęło półtora roku „wolnego” życia, ciągle podświadomie wyrzucał sobie, że się tak łatwo „urządził”, „załapał”, w głębi serca bowiem uważał, iż właściwym miejscem dla cierpiącego człowieka nie jest bufet z pierniczkami, lecz etapowe kolumny zdążające powoli w stronę zagłady. Pamiętał, że bogatemu trudno wejść do królestwa niebieskiego, a teraz czuł się bogaczem.
W całej Kołymie, milionowym katorżniczym kraju, nie było ani jednego egzemplarza Biblii. Za jej posiadanie człowieka „wolnego” wyrzucono by natychmiast z Dalstroju, a może i aresztowano, a zeka z miejsca wysłano do kopalni podlegającej Pierwszemu Zarządowi, to znaczy do kopalni uranu.
Jednak tu i tam w barakach, wśród przyjaciół Kiryła, krążyły owoce łagrowej twórczości – książeczki wielkości dłoni, zszyte igłą i nitką, oprawione w zgrzebne płótno lub strzępy starego koca. Nowo nawróceni chrześcijanie zapisywali w nich chemicznym ołówkiem to, co udało się zapamiętać z Pisma Świętego, fragmenty modlitw, przekazy działalności Jezusa, wszystko, co zachowali w pamięci z czasów przedrewolucyjnego dzieciństwa lub z literatury, co w nich przetrwało przez trzy dziesięciolecia życia bez Boga, pomimo własnego – jak teraz uważali – ateistycznego otumanienia.
Pewnego razu ktoś zawołał Kiryła, kiedy szedł skrzypiącym drewnianym chodnikiem po magadańskiej ulicy. Aż drgnął cały na dźwięk tego głosu, pochodzącego z „arrasu”, to znaczy z nierzeczywistej krainy, czyli ze Srebrnego Boru. Dwie kuse postacie w pikowanych spodniach – dwaj byli więźniowie – rozminęli się w półbiegu i potknąwszy się nagle, teraz powoli, ze zdziwieniem odwrócili się ku sobie. Na Kiryła spoglądała obramowana szpakowatymi kosmykami czupryny i brodą pofałdowana twarz Stiopy Kalistratowa, imażynisty, nieudanego męża jego siostry, Niny. Stiopa! A więc przeżył?
Okazało się, że były członek bohemy nie tylko przeżył, lecz nawet potrafił jakoś się urządzić. Wypuszczono go z łagru wcześniej niż Kiryła, ponieważ wcześniej został aresztowany. Pracuje jako portier w warsztatach samochodowych, to znaczy nic nie robi, jak przez całe życie, tylko pisze wiersze. W łagrze także pisałeś wiersze? Stiopa zachmurzył się. W łagrze nie napisał ani linijki. Wyobraź sobie, ani linijki w ciągu dziesięciu lat! A teraz zaczęła się prawdziwa „jesień bołdinowska”. Nie lękasz się, Stiopa, że zamkną cię po raz drugi? Nie, teraz niczego się nie boję, najważniejsze mam za sobą, życie minęło.

 
Wesprzyj nas