Anthony McCarten w książce “Czas mroku” tworzy portret Churchilla na nowo. Odmalowuje wielkiego przywódcę, którym w tamte burzliwe i mroczne dni targały wątpliwości i który rozważał ustąpienie Hitlerowi.


Czas mrokuMaj 1940 roku. Trwa wojna, demokracje europejskie upadają, wojska Hitlera uderzają na Belgię, Holandię i Francję, a angielska opinia publiczna nadal nie rozumie, że świat stanął nad przepaścią.

Zaledwie kilka dni po objęciu stanowiska premiera Winston Churchill ma przed sobą trudny wybór ­­– negocjować z nazistami i uniknąć inwazji na Wielką Brytanię czy sprzeciwić się i narazić życie rodaków. Churchillowi nie sprzyjają ani król, ani własna partia. Musi przekonać naród.

Wygłasza mowę, która porusza serca Brytyjczyków…

Anthony McCarten tworzy portret Churchilla na nowo. Odmalowuje wielkiego przywódcę, którym w tamte burzliwe i mroczne dni targały wątpliwości i który rozważał ustąpienie Hitlerowi. Brytyjski premier nie jest tu ikoną. Jest człowiekiem ze wszystkimi ułomnościami i słabościami. Lecz to na nim spoczywa odpowiedzialność za losy świata.

***

McCarten mistrzowsko opisał wiosnę 1940 roku, kiedy losy świata spoczywały na barkach Winstona Churchilla. Rzetelna książka, od której nie można się oderwać.
Michael F. Bishop, dyrektor National Churchill Library and Center

U McCartena fakty historyczne wciągają jak najlepsza powieść. Trzymająca w napięciu, pouczająca, odważna książka.
Piers Brendon, historyk, były dyrektor Churchill Archives w Cambridge

Anthony McCarten – pisarz, dramatopisarz, scenarzysta. Autor scenariusza do filmu “Teoria wszystkiego”, za który zdobył nominację do Oscara oraz statuetkę BAFTA (Nagrodę Brytyjskiej Akademii Filmowej).

Książka towarzyszy filmowi “Czas mroku”, który powstał na podstawie scenariusza Anthony’ego McCartena.

Anthony McCarten
Czas mroku
Przekład: Jan Wąsiński
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 17 stycznia 2018
 
 

Czas mroku

Wprowadzenie

W ciągu wielu lat zgromadziłem na półkach niemało pozycji wydawniczych. Można by je objąć wspólnym tytułem Wielkie mowy, które zmieniły świat. Ich lektura pozwala na wysnucie tezy, że zaledwie kilka razy i przy spełnieniu licznych warunków miały miejsce wyjątkowe osiągnięcia oratorskie. Odpowiednia osoba użyła odpowiednich słów w odniesieniu do odpowiedniej koncepcji i wypowiedziała je w odpowiednim czasie.
Z pewnością we wspomnianych antologiach znajdzie się miejsce dla wystąpień Winstona Spencera Churchilla. Na pewno dla przynajmniej dwóch lub trzech. Już wtedy brzmiały one dość staroświecko i patetycznie, a nienaganna sztuka posługiwania się językiem ocierała się w jego przypadku o pompatyczność, niemniej zawsze zawierały one kilka wybornych zwrotów trafiających w punkt, wyjątkowo chwytliwych sloganów, których nie zapomnieliby słuchacze zarówno tysiąc lat wcześniej, jak i po upływie dziesięciu stuleci.
Kiedy w ramach drugiego kierunku studiów zająłem się przemówieniami Jawaharlala Nehru, Włodzimierza Iljicza Lenina, Jerzego Waszyngtona, Adolfa Hitlera, Martina Luthera Kinga i innych, zacząłem podziwiać zarówno samą sztukę krasomówstwa, jak i ludzi, którzy żonglowali słowami zdecydowanie, celnie i skutecznie. Gdy byli w najlepszej formie, niewypowiedzianym wcześniej ludzkim myślom potrafili nadać widzialny kształt, przekuć odmienne emocje we wspólną pasję, zdolną kwestie nieprawdopodobne zmieniać w rzeczywiste.
W przypadku Churchilla wyjątkowe wydało mi się to, że trzy spośród swoich wielkich przemówień przygotował w niespełna cztery tygodnie. Maj 1940 roku okazał się w jego życiu jedynym okresem, który przepełniał patetyzm. To wtedy powstały te wielkie oracje. Co było wówczas takiego szczególnego, co pozwoliło mu wznieść się na wyżyny? Jakie okoliczności polityczne i osobiste przywiodły go do tego – i to trzykrotnie w ciągu tak krótkiego okresu – by zamieniać słowa w szczere złoto?
Odpowiedź brzmi prozaicznie: Wielka Brytania znajdowała się w stanie wojny. Wszystkich ogarniała zgroza na widok skuteczności blitzkriegu, tego, jak europejskie demokracje pod gradem nazistowskich bomb padały jedna za drugą. Świadom powagi chwili nowy premier Wielkiej Brytanii, uzbrojony w długopis i armię maszynistek oczekujących na każde jego skinienie, w sytuacji, gdy napaść straszliwego przeciwnika wydawała się kwestią godzin, zastanawiał się, jakie słowa mogą porwać rodaków do heroicznego oporu.
Z fascynacji tymi zagadnieniami zrodziły się niniejsza książka oraz scenariusz do filmu “Czas mroku”. Podjąłem się analizy metod postępowania, sposobu myślenia, cech przywódczych i stanów duszy człowieka, który w jej niewątpliwie poetycznej głębi wierzył w owych decydujących dniach, że słowa mają znaczenie, liczą się i mogą odegrać dużą rolę w zmienianiu świata. Wstępne rozeznanie skłoniło mnie do skupienia uwagi na mrocznym okresie od niespodziewanej nominacji Churchilla na urząd premiera 10 maja 1940 roku do 4 czerwca, to znaczy niemal całkowitej ewakuacji spod Dunkierki zagrożonych klęską wojsk brytyjskich (co stanowiło zapowiedź nieuchronnego upadku Francji). Wtedy Churchill wygłosił ostatnie ze swoich trzech wielkich przemówień.
Brytyjskie Archiwa Państwowe udostępniły mi istotne narzędzie badawcze: oryginalne protokoły z posiedzeń Gabinetu Wojennego, którym w owych ponurych dniach przewodził Winston Churchill. Pozwoliło to rzucić światło na niezwykły w jego życiorysie okres niepewności, chwile wahania w niewzruszonym w zasadzie sprawowaniu przywództwa. Cokoły pozostawmy posągom, ludziom pozwólmy pozostać żywymi. Uważna lektura wspomnianych protokołów nie tylko ukazuje przywódcę, który – atakowany ze wszystkich stron i chwilami niepewny w sprawie wyboru kierunku – popadł w poważne tarapaty, lecz także nieznaną mi wcześniej możliwość zawarcia przez brytyjski Gabinet Wojenny pokoju z nieprzyjacielem, która na zawsze zmieniłaby świat. Jak bliski był Churchill podjęcia rokowań z Hitlerem? Z zaskoczeniem odkryłem, że niebezpiecznie bliski.
Gabinet Wojenny, który początkowo zbierał się w siedzibie Admiralicji (oddalonej od Downing Street o kilka minut spaceru ulicą, przy której znajdują się budynki rządowe – Whitehall), a później w schronie ulokowanym głęboko pod gmachem Ministerstwa Skarbu, stanął przed nie lada dylematem: Czy Wielka Brytania ma samotnie prowadzić walkę, niewykluczone, że za cenę unicestwienia własnych sił zbrojnych, a może nawet całego narodu, czy też uniknąć zbędnego ryzyka, szukając pokoju z Hitlerem?
Ambasador Włoch w Wielkiej Brytanii zasugerował, że za pewne ustępstwa terytorialne w koloniach afrykańskich, a także za Maltę i Gibraltar Benito Mussolini, faszystowski przywódca Włoch, może podjąć się pośrednictwa w rozmowach między Berlinem a Londynem. Churchill miał twardy orzech do zgryzienia. Lord Halifax, kontrkandydat do stanowiska premiera, forsował podjęcie rozmów, a przynajmniej możliwość rozeznania się w warunkach proponowanych przez Hitlera. Również poprzednik Churchilla na stanowisku szefa rządu, Neville Chamberlain, skłaniał się ku opinii, że zawarcie pokoju może być jedyną rozsądną drogą prowadzącą do uniknięcia katastrofy. Churchill poświęcił wiele godzin, by kierując się intuicją, w samotności dokonać właściwego wyboru.
Wielu czytelników zapewne będzie zaskoczonych, gdy się dowie, że wielki Winston Churchill, który przeszedł do historii jako zagorzały i nieugięty wróg Hitlera, oświadczył swoim współpracownikom z Gabinetu Wojennego, że w zasadzie nie sprzeciwiałby się rozmowom pokojowym z Niemcami, „o ile Herr Hitler jest gotów do zawarcia pokoju na warunkach polegających na przywróceniu niemieckich kolonii i jego władania nad Europą Środkową”. W pewnym momencie – 26 maja – miał nawet oświadczyć, „że byłby wdzięczny za wykaraskanie się z naszych obecnych tarapatów, pod warunkiem że zachowalibyśmy żywotne podstawy naszej potęgi, nawet kosztem ewentualnych ustępstw terytorialnych”.
Kosztem jakich terytoriów? Nie tylko europejskich, lecz także b r y t y j s k i c h. Ale to nie wszystko. Jak odnotował Chamberlain w pamiętniku pod datą 27 maja, Churchill oznajmił podczas obrad Gabinetu Wojennego: „gdybyśmy mogli wydostać się z obecnych opałów, poświęcając Maltę i Gibraltar i kilka afrykańskich kolonii, to skwapliwie bym z takiej oferty skorzystał”.
Czy Churchill rzeczywiście rozważał podjęcie rozmów ze skrajnie niebezpiecznym szaleńcem, któremu był bardziej niechętny niż komukolwiek innemu? Na to wygląda. Ciążyła na nim tak ogromna presja, że nie tylko rozważał taki pomysł, lecz także pozwolił, by lord Halifax przygotował ściśle tajne memorandum dla Włochów, które zawierałoby brytyjskie warunki i pozwoliło na wstępne rozeznanie, jak bardzo nieprzejednany może być Hitler.
Nie zgadzam się z tymi, którzy gotowi są twierdzić, że każde przypuszczenie, jakoby Churchill poważnie zastanawiał się nad takim porozumieniem, deprecjonuje tego wielkiego człowieka i go szkaluje. Mam wręcz przeciwne zdanie: publiczny wizerunek rwącego się do walki wojownika, który nigdy nie miał wahań i wątpliwości, nie przedstawia Churchilla w sposób, na jaki on zasługuje, ponieważ czyni go nierzeczywistym, banalnym i pozbawionym wielowymiarowości wytworem zbiorowych marzeń. Jego rozterki w sprawie rozwiązań, pokrywane umiejętnością robienia dobrej miny do złej gry, by podtrzymać morale rodaków, nie uwłaczają jego postaci, a raczej budzą uznanie.
Tak właśnie wyglądały chwile mroku, do których nawiązuje tytuł książki. Pamiętajmy jednak, że po nich i – co więcej – dzięki nim Churchill objawił się nieoczekiwanie jako porywający mówca w dwóch wspaniałych coups de théâtre, wybitnych przykładach peroratio – zakończenia mowy podsumowującego wywody i zwracającego się z patosem do słuchaczy. Pierwsze wygłosił w obecności członków rządu, niewtajemniczonych w obrady Gabinetu Wojennego, drugie zaś w parlamencie, i wtedy mógł je usłyszeć cały świat. Pierwsza z mów była preludium prawdziwego popisu oratorskiego i choć nie istnieje jej pełne nagranie, to jednak dwóch uczestników spotkania podaje w pamiętnikach ogólne jej zarysy i wiele kluczowych sformułowań. Druga przeszła do annałów już w chwili, gdy z ust Churchilla wydobywały się słowa wymieniające kolejno plaże, lotniska, pola, ulice, wzgórza, morza i oceany, a także przestworza jako miejsca, w których Wielka Brytania stawi opór budzącym postrach najeźdźcom.
W obu tych przemówieniach, a także w wygłoszonym kilka tygodni wcześniej – w którym obiecywał słuchającym krew, znój, łzy i pot, choćby tego nie chcieli – czerpał z potężnego arsenału istniejących środków retorycznych. Korzystał z lekcji pobranych, ogólnie mówiąc, u Greków i Rzymian, w szczególności zaś od Cycerona. Najpierw wzbudzał współczucie dla swojego kraju, dla siebie, dla współobywateli, dla sprawy, następnie zaś zmierzał w stronę emocjonalnego, bezpośredniego wezwania – przez rzymskich krasomówców określanego mianem epilogos – które miało poruszyć serca i wywołać łzy u każdego słuchacza.
Istnieją pierwowzory owych fajerwerków słownych, które Winston odpalił trzykrotnie w maju i na początku czerwca 1940 roku – w szczególności mowa Marka Antoniusza w obronie Maniusza Akwiliusza, kiedy to Antoniusz rozerwał tunikę Akwiliusza, żeby ukazać jego blizny wojenne – a których Izba Gmin i społeczeństwo brytyjskie nigdy wcześniej nie słyszały. Za pomocą słów Churchill odmienił polityczne nastroje, pokrzepił nadszarpniętą determinację rozdygotanego narodu i skierował go na niepewną drogę, która – koniec końców, pomimo wielu przeciwności i z poświęceniem zapowiadanym przez Winstona (a nawet jeszcze większym!) – doprowadziła do całkowitego zwycięstwa. Czyż nie jest to materiał na fascynującą historię?
Kiedy Winston Churchill umarł, powiedziano o nim, że w owych mrocznych chwilach 1940 roku, kiedy Wielka Brytania stanęła sama oko w oko z potężnym przeciwnikiem, zmobilizował język angielski i posłał go w bój. Nie jest to jedynie zgrabna przenośnia. W tamtych długich dniach miał do dyspozycji tylko słowa. Jeśli jednak ktoś miałby pozostać z zaledwie jednym narzędziem walki, akurat słowa można polecić z czystym sumieniem.
Potwierdza to historia.

WTOREK, 7 MAJA 1940



HITLER NAJECHAŁ JUŻ CZECHOSŁOWACJĘ, POLSKĘ, DANIĘ I NORWEGIĘ.

TERAZ GOTUJE SIĘ DO PODBICIA RESZTY EUROPY.

W WIELKIEJ BRYTANII PARLAMENT STRACIŁ WIARĘ W PRZYWÓDCĘ, NEVILLE’A CHAMBERLAINA.
ROZPOCZYNA SIĘ POSZUKIWANIE ODPOWIEDNIEGO NASTĘPCY.

I

IZBA PODZIELONA


Sala obrad parlamentu brytyjskiego huczała od oskarżeń i obelg. „Precz, precz!”, krzyczeli arystokraci i członkowie Izby Lordów, wychylający się z balkonów na piętrze, by wszystko dobrze widzieć. „Odejdź już! Zrezygnuj!” Brytyjska scena polityczna nigdy nie doświadczyła czegoś podobnego. Członkowie partii opozycyjnych zwijali listy swoich zapytań poselskich i oskarżycielsko wyciągali rulony w stronę załamanej, już przegranej – i skrycie niedomagającej – postaci, która siedziała naprzeciwko mównicy: wywodzącego się z Partii Konserwatywnej premiera Neville’a Chamberlaina.
Chamberlain jednak z różnych powodów nie kwapił się do zrezygnowania z funkcji przywódcy, zwłaszcza że nie widział nikogo na swoje stanowisko.
Wielka Brytania od ośmiu miesięcy znajdowała się w stanie wojny, która nie zapowiadała niczego dobrego. Zarówno politycy, jak i obywatele domagali się nie tyle przywódcy, ile wyjątkowego przywódcy – ze względu na wyjątkowe czasy – potrafiącego zapewnić to, co mogą tylko postacie wyjątkowe: słowa mogące poruszyć i porwać, przekonać i zelektryzować, natchnąć, a nawet wykuć w sercach zwykłych ludzi emocje w takim stopniu, jakiego oni sami by się po sobie nie spodziewali. Po słowach miały nastąpić działania i – zależnie od ich roztropności – ostateczny triumf albo krwawa klęska.
Być może zaskakiwało, ale w chwili tak wielkiego kryzysu Brytyjczycy, jak każdy naród, życzyliby sobie widzieć u swojego przywódcy zupełnie co innego: zdolność do wyrażania wątpliwości. Umiejętność krytycznego patrzenia na własne oceny, umysł zdolny do jednoczesnego przyswojenia dwóch sprzecznych ze sobą koncepcji, a następnie ich zestawienia; dar trwania bez podjętej decyzji, by dzięki temu móc prowadzić rozmowy z wciąż otwartym umysłem. Oczywiście to zupełnie co innego niż sytuacja, gdy postanowienie zostało już podjęte, a umysł może prowadzić debatę już tylko z samym sobą. Wtedy Wielkiej Brytanii nie był potrzebny ideolog. Potrzebny był jej ktoś, kto potrafi wszechstronnie analizować rzeczywistość – na wszelkie możliwe sposoby.
Oliver Cromwell w 1650 roku napisał do prezbiteriańskiego Kościoła szkockiego: „Na łaskę Chrystusa, zaklinam waszmościów, dopuśćcie, że możecie tkwić w błędzie”. W 1940 roku nastały niepewne czasy, Brytyjczycy musieli mierzyć się z tak poważnymi problemami, że od kolejnych kroków zależała wręcz przyszłość narodu. Najważniejsze wówczas pytanie brzmiało: gdzie znaleźć odpowiedniego przywódcę.

„Choćbyś pan robił jeszcze coś dobrego, tkwiłeś pan tu zbyt długo. Zrezygnuj pan, powiadam więc, wybaw nas już od siebie. Na litość boską, wynocha!” Po tych słowach Leo Amery, parlamentarzysta ze Sparkbrook w Birmingham, wśród burzy braw wracał na swoje miejsce1. Działo się to we wtorek wieczorem, 7 maja 1940 roku, w trakcie pierwszego dnia legendarnej dziś debaty norweskiej. Parlament obradował już prawie dziewięć godzin. Był letni, ciepły wczesny wieczór, na zewnątrz zapadł zmrok. Ostrze słów Amery’ego zostało wymierzone w Chamberlaina, kolegę z Partii Konserwatywnej.
Wielka Brytania była krajem podzielonym, współpracę w ramach rządu podkopywało wybujałe ego niektórych polityków i błahe różnice zdań między nimi, co przyczyniało się do fatalnych błędów wojskowych zarówno na lądzie, jak i na morzu. Triumf faszyzmu i zmierzch demokracji w Europie bynajmniej nie były już tylko mrzonką.
Zarzewie tej słynnej debaty pojawiło się pięć dni wcześniej, kiedy w sali obrad gruchnęła wieść, że Wielka Brytania po pierwszym w czasie wojny ataku nazistów na wojska angielskie ewakuuje oddziały z norweskiego portu Trondheim. Leo Amery oraz inni konserwatywni deputowani i lordowie wchodzący w skład komisji kierowanej przez lorda Salisbury’ego, mającej nadzorować prace rządu, a także członkowie międzypartyjnej parlamentarnej grupy operacyjnej Clementa Daviesa (z Partii Liberalnej), która miała podobne cele i zrzeszała też członków Partii Pracy, zgodzili się na przeprowadzenie debaty poświęconej rażącym błędom popełnionym w Norwegii. W wyniku tej debaty miał ustąpić przywódca, który zdaniem deputowanych zawodził ich samych oraz ojczyznę.
7 maja o godzinie 15.48, pierwszego dnia dwudniowej debaty, w części obrad poświęconej kwestii „prowadzenia wojny” jako pierwszy na forum parlamentu przemawiał Chamberlain. Jego słowa, które miały służyć uratowaniu posady, nie poprawiły jego sytuacji ani nie rozwiały obaw, że Wielka Brytania w gruncie rzeczy zmierza ku katastrofie. Raczej potwierdziły, że premier jest zmęczony, prezentuje postawę defensywną i można się po nim spodziewać jedynie tego, że wkrótce zaprowadzi naród do nieszczęścia. Mimo że wyglądał – jak ujął to później jeden z publicystów – na „załamanego i przywiędłego”2, nie złożył broni, choć przeciwnicy szyderczo obrzucali go pamiętnymi powiedzeniami.
Dobrze je wszystkie znał, jako że sam je ukuł: „pokój dla naszych czasów” (to jego wzniosła obietnica z poprzedniego roku) i „spóźnił się na autobus” (to o Hitlerze, który jego zdaniem już stracił okazję do rozpętania zawieruchy w Europie). Teraz te słowa wybuchły niczym granaty ręczne, które ktoś niechcący rzucił na ziemię.
Powściągliwe poparcie, które okazywano przemawiającemu Chamberlainowi, labourzysta Arthur Greenwood uznał za „sztuczne” ze względu na posępną atmosferę na sali: „[Izba] ma stroskane serce. Jest zaniepokojona, to coś więcej niż niepokój, jest wylękniona”3.
Kiedy Chamberlain wrócił na swoje miejsce, uwagę wszystkich przykuł konserwatywny deputowany, admirał sir Roger Keyes, który wszedł na mównicę w pełnym umundurowaniu (rzecz bez precedensu w Izbie Gmin) i uciszył zebranych. Ten odwieczny krytyk Chamberlaina napiętnował „wstrząsającą nieudolność” rządu4. A wiedział, o czym mówi, gdyż był naocznym świadkiem popełnianych błędów.
Następny w kolejce był Clement Attlee, przywódca opozycyjnej Partii Pracy. Raczej nie słynął ze szczególnego drygu do krasomówstwa, ale temat debaty wyraźnie mu służył, więc kąśliwie perorował o „nieporadnym” zmaganiu się rządu z ówczesną sytuacją:

Nie chodzi tylko o Norwegię. Norwegia to zwieńczenie wielu innych rozczarowań. O głównych odpowiedzialnych za taki stan rzeczy mówi się, że notują niemal nieprzerwane pasmo klęsk. Przed Norwegią były Czecho-Słowacja [sic!] i Polska. Wszędzie ta sama wymówka, że „za późno”. Pan premier wspominał chyba o spóźnianiu się na autobus. A co z tymi wszystkimi autobusami, które on i jego współpracownicy przegapiali od 1931 roku? Spóźnili się na autobusy pokoju, wsiedli za to do wojennego. Społeczeństwo jednak widzi, że ludzie, którzy konsekwentnie mylili się w swoich ocenach sytuacji, ci sami, którzy sądzili, że Hitler nie zaatakuje Czecho-Słowacji, i wierzyli, że Hitlera można jakoś ułagodzić, teraz nie zmiarkowali, że Hitler zaatakuje Norwegię.5

Tuż przed północą, 7 maja, los Chamberlaina został właściwie przesądzony, ale wielu odniosło wrażenie, że premier tego nie dostrzega. Owo zaślepienie nie było niczym nowym. Jego główny sekretarz John „Jock” Colville zapisał w dzienniku w poniedziałek, 6 maja 1940 roku: „Premiera bardzo przygnębiają wymierzone w niego ataki prasy […]. Sądzę, że owładnęła nim osobliwa próżność i wysokie poczucie własnej wartości, zrodzone jeszcze w Monachium*, które pomimo licznych ciosów od tamtego czasu tylko się nasilały”6.

 
Wesprzyj nas