“Arystokratka w ukropie” to najlepiej sprzedająca się czeska książka 2015 roku. Pamiętnik surrealistyczny. Gwarancja czeskiego humoru.


Arystokratka w ukropieRodzina Kostków przybyła z USA do Czech do dawnej siedziby rodu – zamku Kostka. Lecz zamiast kultywować szlacheckie tradycje, Kostkowie muszą zmierzyć się z morawską rzeczywistością, która bardzo odbiega od ich wyobrażeń o życiu arystokracji.

Kilogramy antydepresantów i hektolitry orzechówki nie rozwiązują pojawiających się problemów.

Tymczasem na zamku nieuchronnie rozpoczyna się dochodowy sezon turystyczny, a nikt, łącznie ze służbą, nie przywykł do ciężkiej pracy…

“Arystokratka w ukropie” to wyborne perypetie w czeskim stylu:
– jak fani Heleny Vondraczkowej demolowali zamkowe eksponaty,
– kto kolaborował z Himmlerem,
– czy szkolna wycieczka może napawać większą grozą niż martwa pokojówka w kominie?

Wartka akcja, inteligentny humor i wytrawne dialogi.

UWAGA: czytanie w miejscach publicznych na własną odpowiedzialność!

Evžen Boček
Arystokratka w ukropie
Przekład: Mirosław Śmigielski
Wydawnictwo Stara Szkoła
Premiera: 1 lutego 2016
 
 

Arystokratka w ukropie


Sytuacje i postaci w książce są wymyślone.
Z wyjątkiem księcia Schwarzenberga oczywiście.

Mały słowniczek dla tych, którzy nie czytali Ostatniej arystokratki lub czytali, ale już zapomnieli

Benda – adwokat i wierzyciel rodziny Kostków. Jego była żona zostawiła go z córką Deniską.

Caryca – otyły kot, którego rodzina Kostków przywiozła z USA.

Dean Reed – jedyny Amerykanin, który wyemigrował do NRD, żeby występować w niemieckich westernach. Był obecny na weselu Helenki Vondraczkowej na zamku Kostka.

Deniska – córka Bendy, anorektyczka i była narkomanka. Benda płaci hrabiemu Kostce apanaże za jej internowanie na zamku Kostka. Słownik Deniski zawiera przede wszystkim słowa psycho i super.

Ein Kessel Buntes – program telewizyjny z czasów NRD, w którym często występowała Helenka Vondraczkowa i przystojniak Dean Reed.

Heinrich Himmler – jeden z głównych przywódców III Rzeszy. Kilka razy nocował na zamku Kostka.

Helenka Vondraczkowa – najpopularniejsza czeska piosenkarka. Brała ślub na zamku Kostka.

Hrabia Franciszek Kostka – największy biedak w historii rodu. Wszyscy chcą od niego wyciągnąć pieniądze. Ojciec Marii III.

Hrabina Vivien Kostka – Amerykanka uwielbiająca księżną Dianę i duchy. Żona Franciszka Kostki i matka Marii III.

Gwiazda – zamek należący do arystokratycznego rodu Launów.

Józef – kasztelan na zamku Kostka. Nie cierpi zmian, hałasu i ludzi, w szczególności muflonów. Służy rodzinie Kostków podobnie jak jego ojciec, dziad i pradziad.

Książę Schwarzenberg – najbardziej znany i najbogatszy czeski arystokrata.

Launowie – ród szlachecki żyjący w stanie permanentnej walki o majątek rodowy.

Maria III – narratorka niniejszej książki oraz książki Ostatnia arystokratka. W przyszłości duch na zamku Kostka.

Max Laun – rówieśnik Marii III. Po wielkiej rodzinnej bijatyce żyje obecnie w jednej z wielu gajówek należących do księcia Schwarzenberga.

Milada – menedżerka wynajęta przez hrabiego Kostkę w celu rozreklamowania zamku Kostka. Wcześniej pracowała dla księcia Schwarzenberga oraz dla rodziny Launów.

Muflon – slangowe określenie turysty.

Ojciec Milady – kasztelan na zamku Gwiazda.

Orlando i Leonardo alias Olek i Leoś – dogi niemieckie mieszkające na Kostce. Ich głównym zajęciem jest gryzienie zamkowych papci.

Pan Spock – ogrodnik zamkowy wyglądający jak pan Spock z serialu Star Trek. Muzyk i hipochondryk obawiający się raka, zawału, cukrzycy, Alzheimera, Parkinsona i łysienia, ponieważ na te wszystkie choroby cierpiał jego ojciec.

Pani Cicha – sprzątaczka, kucharka i wierna fanka Helenki Vondraczkowej. Uwielbia orzechówkę własnej produkcji.

Prozak – lek przeciwdepresyjny. Hrabina Kostka przywiozła z USA całą walizkę prozaku, a pan Spock zaczął go zażywać z powodu depresji wywołanej łysieniem.

Skubanie – tym słowem hrabia Kostka oznaczył w kalendarzu dzień, w którym musi wypłacić pracownikom pensje.

Nazywam się Maria Kostka z Kostki. Jestem trzecią Marią w historii rodu.
Marię I pochowano w 1450 roku w rodzinnym grobowcu, nie sprawdzając, czy jest wystarczająco martwa. Kiedy parę lat później otworzono grobowiec, siedziała na schodach. Od tego czasu nasze zwłoki są chowane w zamkniętych trumnach.
Zamknięta jest również trumna Marii II, która przy jednej z prób wyprodukowania kamienia filozoficznego najwyraźniej wynalazła dynamit. W trumnie zamknięto tylko część jej garderoby i perukę, ponieważ ciało zniknęło wraz z wieżą, w której mieściło się laboratorium.
Obie są naszymi straszydłami. Ani jedna nie dożyła dwudziestu lat.
Jeśli nie liczyć dziesiątek nieślubnych potomków, które Karol Wacław spłodził podczas swojej działalności misyjnej w równikowej Afryce, jestem jedynym członkiem rodu urodzonym poza Europą. Urodziłam się w Nowym Jorku.
Byłam Amerykanką. Dla pozostałych Amerykanów byłam Mary Kostka.
Mój ojciec też był Amerykaninem. Marzył o tym, by być nierzucającym się w oczy nauczycielem literatury, którym zresztą był. Koledzy i studenci zwracali się do niego Frank. Nikt z nich nie miał pojęcia, że jest on czeskim arystokratą. Zapewne nikt z nich nie miał pojęcia również o tym, że istnieją jakieś Czechy.
Dziś naturalnie oboje jesteśmy Czechami. Mój ojciec to Franciszek Antoni Kostka z Kostki, obrońca Bożego Grobu, członek Zakonu Maltańskiego i patron kościoła Wniebowzięcia Maryi Panny w Kostce.
Mimo iż używanie tytułów szlacheckich zostało w Czechach zakazane już w 1918 roku, wszyscy zwracają się do ojca panie hrabio, per Frank mówi do niego tylko moja matka. Matka wciąż jest Amerykanką. Ma na imię Vivien.
Kostka to siedziba naszego rodu. Pierwotnie był to gród, który w XIII wieku wybudował rycerz Mikołaj Kostka i nazwał go Kostka. Od tego czasu jesteśmy Kostkowie z Kostki.
Dwa miesiące po ukończeniu budowy Kostkę zdobyli rycerze zakonu krzyżackiego. Potem Kostkę zdobywał praktycznie każdy, kto akurat koło niej przechodził.
W XVIII wieku moi przodkowie przebudowali Kostkę na zamek barokowy. Z pierwotnej zabudowy zachowały się tylko katakumby i grobowiec.
Pięć razy Kostkę traciliśmy i pięć razy dostawaliśmy ją z powrotem. Po raz pierwszy zabrał ją nam zakon krzyżacki. Po raz drugi husyci. Po raz trzeci Ferdynand II Habsburg, który podarował ją zakonowi krzyżackiemu. Po raz czwarty Kostkę zabrał nam Adolf Hitler, który podarował ją Heinrichowi Himmlerowi, który podarował ją SS.
Po raz piąty Kostkę zabrali nam oczywiście komuniści w 1948 roku.
W 1996 roku po raz piąty dostaliśmy ją z powrotem.

06.03. – Dzień D

Już o wpół do piątej rano Józef przechadzał się po dziedzińcu i wyglądał turystów. Dźwięk jego kluczy brzmiał jak dzwon pogrzebowy. Po chwili na dworze pojawiły się również psy, które ojciec wykopał z pokoju, kiedy ściągnęły go z łóżka wraz z prześcieradłem i domagały się, by rzucać im kapcie. Wskutek przedwczorajszego spożycia prozaku przespały dwanaście godzin i najwyraźniej ich biorytm przewrócił się do góry nogami.
Józef nie tylko psów nie przegonił, ale wręcz głaskał je i nazywał swoimi kumplami. Kumple dowiedzieli się, że za kilka godzin Kostkę opanują barbarzyńcy, których dzieci będą ciągać Olka i Leosia za ogon i uszy oraz obmacywać gałki oczne.
Zakładam, że podobne przemówienie Józef wygłosił też kozom i owcom.
Przy śniadaniu jeszcze raz próbował przekonać ojca, żeby nie wpuszczać na Kostkę żadnych turystów. Siebie odważnie nazwał strażnikiem naszego rodu i tradycyjnych wartości, po czym niemal płaczliwym głosem zaprezentował nam kolejną wariację na swój ulubiony temat: turystyka jako mutacja dżumy. Niestety w panicznym strachu przed zbliżającym się sezonem turystycznym nie zauważył, że jego rozmówca w wyniku upadku z łóżka jest dość podrażniony. Ojciec skarżył się na ból głowy i rozmazane widzenie, co pan Spock od razu zdiagnozował jako krwiak podtwardówkowy. Cokolwiek by to nie było – brzmi bardzo niepokojąco. Ponadto do naszej kolekcji upomnień wczoraj dołączyło również wezwanie do natychmiastowej zapłaty rachunku za wodę. Nie można się więc dziwić, że płomienną mowę potępiającą nowoczesnych najeźdźców ojciec przerwał rozkazem, by Józef zamknął paszczę i szorował otworzyć bramę.
Lęk przez turystami zaciemnił Józefowi mózg. Po dziesięciu minutach wrócił z dziecinną wymówką, że bramy nie da się otworzyć. Rzeczywiście nie dało się jej otworzyć, Józef jednak przemilczał fakt, że zatrzasnął w zamku bramy jakąś zapadkę, o której istnieniu nie mieliśmy pojęcia. Rozpoczęcie sezonu uratowała pani Cicha, która odblokowała mechanizm za pomocą śrubokrętu i młotka.
Podczas tej operacji powiedziała nam, że ten sam trik przeciw turystom stosował również ojciec Józefa, którego nazywała „starym durniem”. Staremu durniowi brama blokowała się podobno co chwilę, a najwytrwalszym natrętom przystawiał drabinę, żeby mogli przejść górą. Ten sposób praktykował do czasu, kiedy pewna zasłużona działaczka Związku Przyjaźni Czechosłowacko–Sowieckiej nabawiła się przepukliny, a ze szczytu bramy musieli ją ściągać strażacy. Potem już nawet nie przystawiał drabiny i wściekły tłum przed zamkniętą bramą po prostu ignorował.
Dziś rano rolę wściekłego tłumu pełnił ojciec wrzeszczący przy zamkniętej bramie, że własnoręcznie zamuruje Józefa w katakumbach. Po części skłaniałabym się do opinii pani Cichej, która stwierdziła, że Józef nie miałby nic przeciwko temu. Wszystko wskazuje na to, że w katakumbach spędził całe dzieciństwo, uczył się tam jeździć na rowerze, a gdyby Kostka nie została oddana w nasze ręce, najprawdopodobniej wciąż ukrywałby się tam przed turystami.
Piętnaście po ósmej ojciec włączył zegar zamkowy. Wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że po wymuszonej przerwie jego bicie jest chyba jeszcze głośniejsze.
Przed dziewiątą pojawiła się pierwsza grupa najeźdźców. Byli to rodzice z małą córeczką, która już przy wejściu na dziedziniec dopytywała się, kiedy zobaczy „tę starą wiedźmę” – miała na myśli moją matkę. W ogóle wydaje się, że zdjęcie w „Błyskawicy”, na którym matka, cała umorusana i ze zmumifikowanym nietoperzem na głowie, wychodzi z kominka, zadziałało głównie na dziecięcych czytelników. Kostkę odwiedziło dziś łącznie dwieście pięćdziesięcioro ośmioro dzieci, z czego dziewięćdziesięcioro siedmioro domagało się Baby Jagi. Niektóre przyniosły ze sobą nawet wyciętą fotografię w nadziei, że dostaną autograf. Na szczęście większość z nich udało się nam spławić wymyśloną naprędce wymówką, że czarownica poleciała na wycieczkę. Jeden mały chłopiec uparł się, że na nią poczeka. Matce o jej popularności oczywiście nie powiedzieliśmy, choć wydawało jej się dziwne, dlaczego wszystkie dzieci włażą do kominka i coś tam do kogoś krzyczą. Milada też przeczuwa, że czarownica kiedyś z tej swojej wycieczki będzie musiała wrócić, więc już modeluje ze starej sukni, siana i pośmiertnej maski hrabianki Karoliny manekin, który jutro pan Spock ma powiesić w kominie. Lecz o wiele bardziej niż Baby Jagi potrzebujemy przewodników.
Według rozpiski Milady miałam dziś oprowadzić sześć grup. Oprowadziłam jedenaście lub dwanaście. Ojciec, który jeszcze rano z dużą pewnością siebie twierdził, że cztery grupy machnie bez mrugnięcia okiem, zaciął się już przy drugiej. Mimo że ja zaczęłam zwiedzanie ze swoją grupą dużo wcześniej, dogonił nas w kilka minut i przekazał mi swoich turystów mówiąc, że strasznie boli go głowa i widzi coraz mniej wyraźnie.
Jednak problemy ze wzrokiem nie przeszkodziły ojcu w ciągłym bieganiu do kasy i przeliczaniu pieniędzy. Według Milady był tam dziś przynajmniej sto razy. Matka jako przewodnik czeskich turystów również zawiodła. W czasie największego naporu, kiedy kilkadziesiąt rodzin domagało się natychmiastowego wpuszczenia, ponieważ owce i kozy przeżarte biszkoptami nie wydawały już nawet żadnych dźwięków, o jakimkolwiek ruchu nie wspominając, psy spały, a pani Cicha skubiąca gęś też opatrzyła się bardzo szybko, Milada wysłała do boju matkę. Kiedy tylko matka przemówiła, po stadzie jej owieczek przebiegła fala niepokoju. Rodzice i dzieci popatrzyli po sobie z przestrachem, przestępując z nogi na nogę. Po kilku minutach zaczęli szeptem zgadywać, w jakim języku mówi hrabina. Kiedy przejmowałam tę grupę, przeważał pogląd, że po chorwacku.
Następnie matka udała się do sali reprezentacyjnej, gdzie popijała kawę, przeglądała czasopisma spirytystyczne i wciąż zastanawiała się, dlaczego wszystkie dzieci włażą do kominka.
Mimo że ciągle sądzę, że Deniska jest szalona i z miejsca mogłaby zostać przyjęta do scjentologów albo do ruchu Moona, dziś poczułam do niej pewne oznaki sympatii, co bez wątpienia było spowodowane między innymi tym, że oszczędzono mi przebywania w jej towarzystwie. Co jakiś czas idąc na czele swoich grup spotykałyśmy się przelotnie na dziedzińcu, a z powodu zasłyszanych urywków jej wykładu starałam się udawać, że nie mamy ze sobą nic wspólnego. Jej turyści po zakończeniu zwiedzania mieli wprawdzie niezwykle rozszerzone źrenice, ale Deniska w odróżnieniu od rodziców nie wymigiwała się od pracy i oprowadzała jedną grupę za drugą. Po południu z ulgą zauważyłam, że przy piątej grupie mówiła już zdecydowanie wolniej i nie robiła tych piekielnych min. Przy siódmej grupie ochrypła. Teraz śpi. Jeśli się nie mylę, dziś po raz pierwszy zasnęła wcześniej niż ja.
Przy kolacji w ogóle się nie odzywała i tylko grzebała apatycznie w swojej codziennej porcji sparzonych otrębów.
Określenie Józefa mianem przewodnika byłoby niedokładne. Można by powiedzieć, że po prostu brał udział w zwiedzaniu. Podczas gdy ja i Deniska serdecznie witałyśmy gości zgodnie z instrukcją Milady, Józef swoich podopiecznych zapraszał do wejścia nienawistnym „włazić”. Jeśli już coś mówił, stał przy tym tyłem do zwiedzających i wyglądał przez okno. O wpół do pierwszej natknęłam się w sali przodków na grupę turystów, którzy sprawiali wrażenie rozbitków. Siedzieli wyczerpani na podłodze i czekali, aż ktoś ich uratuje, ponieważ przewodnik zniknął w jakichś tajemniczych okolicznościach, a oni od dwudziestu minut szukają wyjścia.
Józef później tłumaczył się tym, że kiedy zegar wybijał południe, strasznie rozbolała go głowa i musiał iść po tabletkę. Nie jestem zbyt dumna z tego, że po tych słowach zaczęłam na niego krzyczeć, żeby swoją bolącą główkę poszedł leczyć do pasieki. Józef przez chwilę przyglądał mi się zdziwiony, a potem spytał, czy każę go za to przywiązać do łoża tortur, czy może zadowolę się zwykłą chłostą.
Zadowoliłam się tym, że regularnie chodziłam kontrolować, czy nie porzucił kolejnej grupy.
Naprawdę nie chciałabym wiedzieć, co mówił o mnie turystom.
Ponieważ skarżenie na kogoś jest wysoce niearystokratyczne, nikomu nie wspomniałam o jego dezercji ani bardzo nietypowym podejściu do zwiedzających. Ale i tak chyba ktoś doniósł o tym Miladzie, ponieważ przy kolacji oświadczyła złowieszczo, że weźmie Józefa pod lupę.
Poza nieobecnością czarownicy, nieprofesjonalnym traktowaniem gości przez Józefa oraz żałosnym wymawianiem się ojca na krwiak podtwardówkowy uniemożliwiający oprowadzanie, jestem miło zaskoczona przebiegiem dnia D.
W odróżnieniu od zwiedzania bożonarodzeniowego tym razem nikt się nie upił, nic nie spłonęło, nikt nie został ranny i wszystko wskazuje na to, że nawet zarobiliśmy pieniądze.

 
Wesprzyj nas