Historia Marii Toorpakai przypomina baśń ze zbioru tych, w których dzielna kobieta w męskim przebraniu dokonuje bohaterskiego czynu ilustrując tym samym ponadczasową prawdę o tym, że to nie płeć, a siła charakteru w połączeniu z determinacją prowadzą do rzeczy wielkich. Tyle, że historia Marii zdarzyła się naprawdę i to nie kilka wieków temu, a teraz.


Pakistańska córkaMaria urodziła się w Pakistanie i bardzo szybko, bo w wieku zaledwie kilku lat, zdała sobie sprawę, że jej życie skończyło się zanim na dobre się zaczęło. Będzie nosić szaty okrywające ją od stóp do głów, za najmniejsze przewinienie może spotkać ją surowa kara cielesna lub śmierć, niczego, poza służeniem mężowi, nie będzie wolno jej robić, nie opuści nigdy domu bez towarzystwa mężczyzny, nie będzie mogła mieć własnego zdania ani podjąć edukacji. Dla Marii świat, gdzie młode kobiety popełniają samobójstwa, by tylko uniknąć takiego losu, był codziennością, widziała go od urodzenia. Ale Maria nie chciała umrzeć, jako energiczne i żądne przygód dziecko, chciała bawić się na świeżym powietrzu tak jak chłopcy, których wolno było jej jedynie oglądać z okna. Nadszedł też moment, gdy zrozumiała, że pragnie uprawiać sport i brać udział w zawodach, co jest dla kobiet, a nawet dla dziewczynek w Pakistanie oczywiście haram – zakazane. Wszystko to brzmi jak średniowieczne, brutalne fantasy, trzeba więc dodać w tym momencie datę urodzenia Marii – 1990 rok.

W książce „Pakistańska córka” Maria, obecnie profesjonalna zawodniczka squasha, od kilku lat plasująca się w ścisłej czołówce najlepszych na świecie graczy, z pomocą dziennikarki Katherine Holstein, opisała w szczegółach co zrobiła, by dotrzeć do miejsca, w którym znajduje się dziś. I jest to opowieść, jaką czyta się z narastającym niedowierzaniem. Autorki rozpoczynają ją od chwili, gdy zdesperowana Maria, zaledwie kilkuletnie dziecko pragnące bawić się na zewnątrz tak jak chłopcy, postanawia, w przypływie żalu i złości, spalić swoje dziewczęce stroje, ściąć włosy… i stać się chłopcem. Jej odyseja po wolność nie byłaby oczywiście możliwa, gdyby pomysłu nie wsparli rodzice. Ojciec Marii, pozostając pod wrażeniem determinacji córki, zaakceptował jej ryzykowny pomysł i dołożył wszelkich starań, by jego „nowy syn” nie został zdemaskowany. Nie zaprzestał wsparcia nawet wtedy, gdy dalsze udawanie przestało być możliwe, a Maria stała się obiektem brutalnych ataków.

Postawa rodziców jest zresztą w tej opowieści zarówno kluczowa, jak i symboliczna. „Kiedy jej rówieśniczki bawiły się lalkami, a ja biegałam jak w amoku, Ayesha ćwiczyła swoje umiejętności deklamatorskie” – pisze Maria o swojej siostrze. „Mawiała nam, że jej największą ambicją jest zostać sekretarzem generalnym ONZ i zabiegać o pokój na świecie. Jak w przypadku wszystkich naszych marzeń, ojciec zachęcał Ayeshę z niesłabnącym entuzjazmem” – wspomina. Ostatecznie, już jako dorosła, Ayesha została członkinią zgromadzenia narodowego, reprezentującą kobiety w pakistańskiej partii Tehreek-e-Insaf. To rodzice, niezłomnie wspierając ich wysiłki, dali im szanse na dobre życie, pokazując jednocześnie, własnym przykładem, że atmosfera pełna pokoju, wzajemnego szacunku i zrozumienia jest najlepszą i prawdopodobnie jedyną możliwą drogą do wyzwolenia się spod jarzma ekstremistów.

Marii udało się zbiec z Pakistanu, daleko od miejsc, gdzie ekstremalna interpretacja islamu, szerzona przez talibów stoi na przeszkodzie pokojowego rozwoju całego społeczeństwa i pragnących wolności jednostek

Korzystając z furtki, jaką stała się dla niej kariera sportowa, Marii udało się zbiec z Pakistanu, daleko od miejsc, gdzie ekstremalna interpretacja islamu, szerzona przez talibów stoi na przeszkodzie pokojowego rozwoju całego społeczeństwa i pragnących wolności jednostek. Za sobą zostawiła codzienność, której częścią jest terror fizyczny i psychiczny, zamachy bombowe dokonywane przez współobywateli. Toorpakai obecnie mieszka w Toronto i cieszy się wolnością, choć, jak wspomina, pierwsze chwile w Ameryce Północnej, dokąd w wieku 20 lat wyjechała na turniej squasha ze świadomością, że jest to bilet w jedną stronę, nie należały do łatwych. Nawet dla osoby tak zahartowanej w boju o to by przetrwać, będąc wierną swoim marzeniom, świadomość konieczności zbudowania życia w nowym miejscu, tak odległym od rodzinnych stron i bezgranicznego wsparcia rodziców, okazała się bardzo trudna do udźwignięcia. Maria jednak i tym razem udowodniła, że nie da się pokonać ani okolicznościom ani własnemu strachowi. Jej inspirująca historia, napisana emocjonalnie, niewolna od patetycznych fragmentów, warta jest przeczytania, bo pojawiające się w książce niedostatki walorów literackich równoważy wartość dokumentalna. Wanda Pawlik

Maria Toorpakai, Pakistańska córka, Tłumaczenie: Robert Filipowski, Wydawnictwo SQN, Premiera: 14 czerwca 2017
 
 

Pakistańska córka

Maria Toorpakai
Pakistańska córka
Tłumaczenie: Robert Filipowski
Wydawnictwo SQN
Premiera: 14 czerwca 2017
 

Rozdział 1
Między górami

Mój rodzinny dom otoczony był zapierającymi dech w piersiach bezkresnymi łańcuchami górskimi znanymi jako Dom Boży, składającymi się z ogromnych, stromych skał wypełnionych światłem koloru ognia. Pomiędzy szczytami, skryte w łagodnych dolinach, płynęły rzeki, wzdłuż których wznosiły się wioski z błota i kamienia. Nad tym wszystkim rozpościerała się aż po horyzont wielka błękitna kopuła nieba. W dolinach, w których rosła kukurydza i pasły się owce, trudno było spotkać człowieka. Żadnych odgłosów. Można było iść przez kilka dni i nie natknąć się na żywą duszę, a mimo to wszędzie dało się wyczuć boską obecność.
Dla mnie ta cicha i piękna kraina jest niebem. A jednak gdy świat myśli o moich rodzinnych stronach, widzi w wyobraźni przedsionek piekła. Mający kształt siekiery Południowy Waziristan, zajmujący powierzchnię 6500 kilometrów kwadratowych przy spływającej krwią, niespokojnej granicy z Afganistanem w północno-zachodniej części Pakistanu, należy do Terytoriów Plemiennych Administrowanych Federalnie, lecz w rzeczywistości rządzi się sam za pomocą starożytnego systemu despotycznych plemiennych praw. Obecnie znajduje się tu główny matecznik talibów, przez co uznawany jest za najniebezpieczniejsze miejsce na świecie, ale w mojej pamięci zachował się jako mój dom i gdybym tylko mogła, powróciłabym do niego bez wahania – gdyby tylko nie żądano tam mojej głowy.
Popołudniami wiał tam ożywczy wiatr, na przemian przynosząc chłodne i ciepłe podmuchy powietrza. Ale gdy tylko pogoda zmieniała się przed burzą lub gdy jedna pora roku przechodziła w następną, z gór nadchodził inny wiatr, przeganiając wzdłuż szczytów długie pasma chmur i owijając je wokół nich ciasno niczym grube bandaże. Przynosił obce mi zapachy, przywołując – jak to sobie wyobrażałam – niewidzialne światy, pobudzające we mnie chęć, by ruszyć w podróż daleko od naszego spokojnego, skrytego między górami domu.
Ten sam wiatr wiał w dniu, w którym się urodziłam, 22 listopada 1990 roku, w wiosce takiej samej jak inne, cichej i małej, niewyróżniającej się plamce w rozległej zielonej dolinie. Moja matka, Yasrab, miała 26 lat i musiała urodzić mnie bez niczyjej pomocy – bez szpitala, bez lekarza, bez żadnego znieczulenia. Sąsiadki przyniosły kubki chłodnej wody i pasy czystych tkanin. Mężczyźni poszli modlić się do meczetu, jeść owoce mango zerwane z dziko rosnących gajów i ssać kostki cukru. Pokój, w którym rodziła, był ciemny, a zza zamkniętych drzwi nie mógł dobiec żaden dźwięk. Gdy było już po wszystkim, nikogo w klanie nie interesowało, czy mój płacz jest zdrowy, czy świadczy o niedomaganiu ani czy urodziłam się żywa czy martwa. Podobnie jak moja starsza o cztery lata siostra, Ayesha Gulalai, byłam dziewczynką, co stanowiło skazę na naszym plemieniu.
Mój ojciec, Shams Qayyum Wazir, nie miał jeszcze trzydziestki i był wyzwolonym mężczyzną o szlachetnym pochodzeniu, co oznaczało, że wśród Pasztunów uchodził za zdrajcę. Shams ani razu nie sprawił, że ja albo moja siostra czułyśmy się gorsze od starszego ode mnie o pięć lat brata, Taimura Chana, ani od bliźniaków Sangeena Chana i Babraka Chana, którzy przyszli na świat ku chwale naszej rodziny, kiedy miałam cztery lata. W przeciwieństwie do innych pasztuńskich rodzin, w których kobiety służyły mężczyznom, wszyscy żyliśmy w naszym wielkim, błotno-ceglanym domu jak równi sobie. Trzymaliśmy się naszej muzułmańskiej wiary, obchodząc wszystkie święta i przestrzegając postów, modląc się pięć razy dziennie, ale ojciec nauczył nas, że ludzie na świecie w różny sposób docierają do Boga. Moja rodzina składała się z wolnomyślicieli, przez co popadła w niełaskę w naszym konserwatywnym plemieniu, ale dzięki czemu mogła się także z niego wyzwolić.

*

Każdy mieszkaniec Waziristanu, czy to Północnego, czy Południowego, nazywany jest Wazirem, ale słowo Wazir odnosi się także do plemienia Pasztunów, którzy licznie zamieszkują nasz region. Łączy ich język paszto, a kierują się kodeksem honorowym Pasztunwali, na który składają się rodowe prawa powodujące liczne niesnaski i rywalizację między rodzinami. Choć Wazirowie podzieleni są na klany, razem jesteśmy bardzo silni. Żadnej zewnętrznej władzy, jakkolwiek byłaby silna i choćby stosowała najnowocześniejszą broń, nie udało się podbić Wazirów ani nawet na jeden dzień zająć naszej ziemi. Doświadczeni w podbijaniu i kolonizowaniu brytyjscy imperialiści wpuścili do Waziristanu legiony żołnierzy, którzy zostali wyparci przez nieustraszonych miejscowych wojowników. Uśmiechając się z dumą, ojciec powiedział mi pewnego dnia, że Wazirowie w ciągu jednego popołudnia zmasakrowali 400 brytyjskich żołnierzy. Swoim gościom Pasztunowie oddadzą każdą cenną rzecz, jaką mają, ale wystarczy ich raz obrazić, a odetną wam głowę, zanim zdążycie mrugnąć.
W dzieciństwie nie znałam innych osób niż ludzie mojej krwi, których mogłam rozpoznać od pierwszego spojrzenia. Nawet jeśli turyści zapuszczali się w te rejony, nigdy nie docierali do mojego małego, odizolowanego świata. Cudzoziemcom nie udałoby się przeniknąć na nasze ziemie niepostrzeżenie. Wazirowie są masywni i wysocy, mają silne kończyny i szerokie dłonie. Kiedy wazirskie kobiety bronią potomstwa, są nieustraszone, a ich głosy huczą głęboko z wnętrza ich ciał. Mówią, że kiedy wazirska kobieta się odzywa, lepiej jej słuchać. Według legendy nasi ludzie są potomkami słynnego pasztuńskiego przywódcy Sulejmana i jego syna Wazira. Założyli wiele plemion, które zasiedliły obszerne połacie ziemi.
Na mapie Waziristan wygląda jak łata przyszyta do poszarpanych krawędzi Pakistanu, łącząca Afganistan z łańcuchem gór Preghal. Więzy krwi i wspólna przeszłość, której początków należy szukać w starożytnych dolinach Afganistanu, spaja ze sobą obie strony Przełęczy Chajberskiej. Żadna granica wyryta w kamieniu przez człowieka ze strzelbą ani namalowana na papierze krwią poległych wojowników nie rozerwie arrasów naszych więzów. Dokądkolwiek bym się udała, moja ziemia, moi ludzie, mój ojciec przypominali mi, że jestem pełnokrwistą Wazirką. Wazirką przede wszystkim.
Wszystkie wspomnienia naszego pierwszego domu, wzniesionego z cegieł pukka i błota, zaczynają się tak samo: najpierw cichy poranek, ciepło słońca ogrzewa wszystkie przedmioty. W moim domu narodziny dnia zdawały się magiczne, choć codziennie wyglądały tak samo, niczym rodzinna pieśń rozbrzmiewająca w każdym domu, w każdej wiosce. Pasztunki budzą się bardzo wcześnie, przed pierwszym pianiem koguta. Plemienna matka nie musi zastanawiać się, co robić danego dnia. Jej obowiązki – nadające rytm życia całej rodzinie – są tak święte i wrodzone, jak bicie jej serca, dzięki któremu otwiera oczy, niezależnie od tego, jak zmęczona może być po znoju poprzedniego dnia. Wszystko, co robi wazirska kobieta, wyryte jest w koleinach długiej ścieżki, którą przemierzała jej matka, babka i prababka. Nie wolno jej z niej zbaczać. Nie ma dostępu do telewizji, gazet ani magazynów, nawet radia są rzadkością. Wiedza traktowana była jak ktoś obcy, komu nie wolno ufać – nie mówiąc już o zapraszaniu do siebie.
Zgodnie z powszechnie akceptowanymi zasadami pasztuńskie kobiety miały siedzieć w domu, a na zewnątrz wolno im było wychodzić jedynie, gdy od stóp do głów okrywały je szaty zwane abajami lub burkami albo w wielkich chustach zwanych czadorami, i to tylko z mężczyzną – mógł nim być nawet mały chłopiec – u boku. Trzymanie kobiet w czterech ścianach i zakrywanie ich to praktyka zwana purdah – konserwatywny muzułmański zwyczaj, wedle którego przedstawicielki płci pięknej nie powinny być wystawiane na widok mężczyzn. Zwyczaj ten nigdy nie był kwestionowany, tak jak nie kwestionuje się kierunku wiatru albo wschodu słońca. Dla osób z zewnątrz wygląda to jak zniewolenie, ale dla mnie – przynajmniej wtedy – żadna z tych kobiet nie sprawiała wrażenia nieszczęśliwej. Wszystkie wiedziałyśmy, gdzie jest nasze miejsce. A nasze miejsce określała nasza pozycja w domu oraz pozycja naszej rodziny w plemieniu. Wierzyłam w to, dopóki nie utraciłam mojej pozycji.
Zawsze sobie wyobrażałam, że moja matka budzi w każdym, kto wstał po niej – czyli w moim ojcu, mojej siostrze, moich braciach i we mnie – ducha. Dopóki nie wstała, wokół nie było nic, tylko pustka – ani nieba, ani ziemi, ani rzeki, ani doliny. Budząc się, matka budziła słońce, tak jak podsycała ogień, układając drewna na palenisku.
W ciemnej błotnej lepiance, w pokojach nasyconych zapachem ziemi członkowie rodziny błądzili po omacku, budząc się kolejno. W domach, które często zamieszkiwane były przez wielopokoleniowe rodziny, najpierw z łóżka wstawały matki, potem dzieci, a mężczyźni, niczym bestie, drzemali najdłużej. Młodsi opiekowali się starszymi, goląc ich chropowate, wyżłobione przez czas twarze i układając ich ubrania oraz włosy. W Waziristanie wiele osób mieszka w ogromnych domach, gdzie pod jednym dachem żyją wielopokoleniowe rodziny – ciotki, wujkowie, kuzyni, dziadkowie i oczywiście dzieci. Rodzina zawsze wspólnymi siłami budowała dom i każdy miał swoje miejsce w hierarchii – najwyżej byli najstarsi – tak jakby każdy był trybikiem w maszynie.
Nawet ptaki, które szanowaliśmy, zajmowały wśród nas specjalne miejsce. Usunęliśmy jedną cegłę pukka ze ściany naszego ganku, żeby gołębie mogły w niej uwić gniazdo. Zawsze odnajdywał się tam jakiś ptak wiedziony instynktem, którego nigdy nie potrafiłam pojąć, stając się członkiem naszej rodziny. Na jednym z nas spoczywał obowiązek kruszenia czerstwych resztek chleba i karmienie gołębia, żeby się zadomowił.
W mojej wiosce każde dziecko miało proste obowiązki. Dziewczynki opiekowały się najmłodszymi, zanim te nauczyły się same jeść. Ktoś chodził z pełnymi wiadrami wielkości połowy jego wzrostu srebrną ścieżką od strumienia, niosąc chlupoczącą chłodną wodę. Czasami biegłam z moim metalowym wiadrem, uderzając w niego złamanym patykiem i wzbijając obutymi w sandały stopami tumany kurzu z rozpalonej ziemi. W gorące letnie popołudnia udawaliśmy się małymi gwarnymi grupkami do górskiego źródła, gdzie taplaliśmy się w pomarszczonej wodzie, po której powierzchni pływały kwiaty przypominające lotosy.
Zanim wróciłam do domu z wypełnionym po brzegi, ciężkim wiadrem, matka zdążyła już przygotować na śniadanie jogurt ze świeżego mleka. Pachniało chlebem naan, posiekaną miętą i parzoną czarną herbatą. Gdy tylko wstał ostatni mężczyzna, cała rodzina zbierała się razem z hałaśliwymi i radosnymi dziećmi. Ojcowie siadali w ciszy na jedwabnych matach pod ścianą. Kobiety przemykały pomiędzy resztą domowników niczym strumień, z którego właśnie czerpałam zimną wodę, podając świeże, proste posiłki, na przykład małe miseczki krojonych owoców – wszystko to w przestronnej, ciepłej kuchni, która była sercem naszego domu.
Ale w naszych porankach w Waziristanie najbardziej lubiłam cichą ceremonię, którą dziś postrzegam niemal jak świętą powinność; rozpoczynała się, kiedy wywiązawszy się z mojego obowiązku, przekazywałam matce świeżą wodę. Moja matka zwilżała nią ziemistą podłogę naszego domu, zanurzając ręce w wiadrze i strząsając z koniuszków palców wielkie srebrne krople. Gdy podłoga zmiękła od chłodnej górskiej wody, przecierała ją i ubijała, wydobywając z niej słodki zapach wilgotnej gliny. Słodkie perfumy rozchodziły się po całym domu, swym niewidzialnym pięknem oznajmiając nam, że rozpoczął się kolejny długi dzień.
Zanim w ogóle się dowiedziałam, że istnieje jakiś zewnętrzny świat, musieliśmy rozstać się z naszą idyllą. Moja rodzina wyprowadziła się z tego wielkiego domu z przewiewnymi pokojami, porzucając stabilność naszych zwyczajów i wysoką pozycję w plemieniu – wszystko przez to, że ojciec stanął w obronie swoich ideałów, pozwalając żonie i córkom żyć we względnej wolności. Chciał, żebyśmy wszyscy odebrali dobrą edukację, i wiedział, że za samo marzenie o tym będzie musiał uciec z naszej małej wioski. Moja rodzina nie wstydziła się swoich wielkich ambicji. Gdy moja siostra Ayesha miała sześć lat, brała udział w debatach konkursowych i pisała przemówienia na temat praw kobiet, demokracji, pracy dzieci i środowiska. W wieku czterech lat wolno mi było ubierać się jak chłopiec i z procą biegać po wiosce. Moja matka, na którą wołaliśmy Aami, pragnęła zdobyć stopień naukowy. A mój ojciec, nasz Baba, nie wymagał od matki noszenia burki; znajdował się w samym środku tego wszystkiego, niczym prowodyr zrywający ze starodawnymi zasadami z uporem krewkiego Wazira.
Wówczas nie zwracałam uwagi na żaden z tych szczegółów, ale dla naszej starszyzny były one poważną zniewagą. Zniewagą całego plemienia. Zniewagą Boga. Starszyzna już wcześniej dwukrotnie zamknęła ojca za jego liberalne poglądy. Dążenie do oświecenia wiązało się z karami – więzieniem, a w najgorszym wypadku śmiercią. Jeśli wszyscy chcieliśmy się uczyć, to nie mieliśmy wyboru i musieliśmy odejść. Ale nawet w takim otoczeniu nie znaliśmy strachu. Na tym polegała wspaniałość bycia Wazirką i córką mojego ojca. Nie baliśmy się niczego. Po prostu się przeprowadziliśmy i żyliśmy dalej.
W kolejnych latach przenosiliśmy się wielokrotnie, każde nowe miasto pociągało mnie nowymi przygodami i dziwnymi postaciami – zarówno pozytywnymi, jak i negatywnymi – czyniąc ze mnie kobietę, jaką miałam się stać. Nawet dziś jedna z tych historii się wyróżnia: to dzięki niej zrozumiałam, że mój świat jest jak kocioł pełen niebezpieczeństw, nie tylko dla mnie, ale dla każdego, kto w nim żył. Było to dla mnie przełomowe odkrycie: jego okropieństwo, pomimo wszystkiego, co przydarzyło mi się wcześniej i później, do dziś nie opuściło mojej sponiewieranej psychiki. Wspominając moje dzieciństwo w Pakistanie, często myślę o chwili, kiedy na dobre przestałam być dzieckiem.
Miałam siedem lat i żyłam już jak chłopiec. Ojciec pracował jako nauczyciel w koledżu w Miramshah, nowoczesnym mieście z gęstą betonową zabudową, które leżało w dolinie przylegającej do stromych szczytów pasma gór Hindukusz. Każda nowa przeprowadzka rozpoczynała się tak samo: ojciec i matka załadowywali na wóz niezbędne rzeczy, jak naczynia, materace wypełnione uschłymi liśćmi, zakurzone podręczniki ojca oraz para gdaczących kurczaków, i ruszaliśmy w drogę. Zmierzaliśmy w stronę Północnego Waziristanu, trasa była wyboista i długa, prymitywny pojazd wiózł naszą rodzinę przez góry wyłaniające się z pyłu unoszącego się nad suchą drogą. Podróż zapamiętałam jako ciąg powoli przesuwających się krajobrazów, gdy mijaliśmy wioski i gdy zatrzymywaliśmy się, by kupić owoce mango i morele z rozklekotanych stoisk. Drogi były kamienne i wąskie, a z jasnego nieba lał się żar. Dotarcie z Południowego Waziristanu na północ musiało nam zająć dużo czasu.

 
Wesprzyj nas