“Przeprowadzka ” to powieść czasem nostalgiczna, czasem pełna czarnego humoru, poruszająca historia brytyjskiej rodziny, autorstwa Jenny Eclair, znakomitej satyryczki.


PrzeprowadzkaLee Clark, młody agent nieruchomości, w okazałym londyńskim domu widzi jedynie nieruchomość, którą musi jak najkorzystniej sprzedać. A jego właścicielka, Edwina Spinner, to tylko kolejna nieco zdziwaczała staruszka.

Jednak Edwinie, oprowadzającej tego chłoptasia po kolejnych pomieszczeniach, każdy mebel, każdy detal przywołuje chwile przeżyte w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat. Przed oczami ma pierwszego męża, Olliego, narodziny bliźniąt, ich dorastanie. A potem drugi ślub – z Dickiem – kolejną ciążę, wspólnie przeżyte lata.

Ten dom kiedyś tętnił życiem, teraz straszy pustką. W każdym kącie czai się rozpacz, niedopowiedzenia i wspomnienie krzywdy, jaką wyrządził jej rodzinie syn Dickiego, Lucas. Co sprawiło, że ta utalentowana, niebanalna kobieta, którą kiedyś była, zmieniła się w staruszkę, przytłoczoną własną samotnością?

Jeden dom, jedna kobieta, wiele sekretów.
Jakie to uczucie, oglądać własne życie jak film, klatka po klatce?

Jenny Eclair (ur. 1960) – brytyjska komiczka i pisarka, znana ze swoich ról w Grumpy Old Women i Loose Women. Została nagrodzona „Time Out” Cabaret Award, a także jako pierwsza kobieta otrzymała Edinburgh Fringe Festival’s Perrier Comedy Award. “Przeprowadzka” to jej szósta książka.

Jenny Eclair
Przeprowadzka
Przekład: Tomasz Kłoszewski
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 11 października 2017
 
 

Przeprowadzka


Edwina

1

Edwina podejmuje decyzję

Edwina chwyta się kurków zimnej i ciepłej wody i wstaje. Wanna trzeszczy, jakby chciała się wyrwać ze swojego łożyska. Ma klasycznie wygięte brzegi, popękaną miejscami emalię i mnóstwo plam od kamiennego osadu, które przypominają barwą rozlaną herbatę. Wszystko się rozpada, myśli Edwina, przeciera zaparowane lustro i uśmiecha się do własnego odbicia.
Kim, na Boga, jest ta drobna, srebrnowłosa kobieta z brązowymi jak u wiewiórki oczami? Gdzie się podziała piękna, wesoła dwudziestodwuletnia brunetka z czerwonymi ustami i jędrnym brzuchem?
Nadal tam jest, stwierdza i przypomina sobie swoją starą rosyjską matrioszkę. W środku są wszystkie Edwiny, od samotnej małej dziewczynki, uczennicy szkoły z internatem, do nadpobudliwej studentki akademii sztuk pięknych, młodej żony i wreszcie wdowy – wszystkie jej wcielenia tam są, upchane po kolei, aż po najmniejszą malutką laleczkę, która kryje się na samym dnie, pewnie nie większa niż orzeszek.
Jestem wciąż sobą, stwierdza; siada i zaczyna się wycierać. Ręcznik jest postrzępiony, a lustro stare i zmatowiałe.
Zanim przeszła operację usunięcia katarakty, była błogo nieświadoma oznak otaczającego ją rozkładu, ale rok temu, kiedy wróciła z kliniki okulistycznej w Moorfields i zaczęła nosić plastikowe soczewki kontaktowe, nagle dostrzegła zwisające z sufitu filigranowe pajęczyny, odchody myszy w kuchennych szafkach i spustoszenia dokonane przez korniki.
Dom zaczął się buntować przeciwko niej. Codziennie pokazywał, na co go stać, jak rozkapryszone chore dziecko. Na listwach przypodłogowych pojawiły się cienkie pęknięcia, woń stęchlizny zaczynała drapać w gardle, w toalecie na dole już dwa razy trzeba było naprawiać zerwany sznur od spłuczki.
Ogród zmienił się w dziką dżunglę; szyby w suterenie pokryły się zgniłym, zielonkawym nalotem. Bluszcz tak się rozrósł, że w kuchni nawet w czerwcu było ciemno jak w gęstym lesie.
Dom wyraźnie daje do zrozumienia, że powinna się stąd wynieść. Wyznaczony jej czas minął, teraz kolej na kogoś innego. To miejsce potrzebuje rąk silniejszych niż jej piegowate dłonie, którymi niepewnie chwyta się poręczy przy schodach. Moje małe, stare ręce, myśli.
Budynki z epoki georgiańskiej są wrogo nastawione do starszych ludzi, konkluduje i idzie powoli do sypialni, w której leży dywan upstrzony plamami pleśni; musi się mocno wysilić, żeby wysunąć szufladę mahoniowej komody z bielizną.
Prezent od rodziców Oliviera, wszystkie przyzwoite meble dostali od nich. Tak jak stojący zegar, na którego cyferblacie widnieją sympatycznie uśmiechnięte wizerunki słońca i księżyca. Nie pasują do smutnie spuszczonych wskazówek. Zatrzymały się na ósmej dwadzieścia – rano czy wieczorem?
Edwina czasem gubi się w tym wszystkim, chociaż robi co może, żeby utrzymać w dobrej formie zarówno umysł, jak i ciało: rano, zanim się ubierze, wykonuje kilka ćwiczeń jogi i kręci głową, żeby zmniejszyć sztywność barków. A jeśli chodzi o umysł… Dużo czyta, jest wykształcona, na półkach jej biblioteczki nie ma żadnej szmiry, są za to najprzeróżniejsze wartościowe książki, począwszy od literatury dla dziewcząt wydawanej przez Ladybird Books, przez albumy o krzewach i kwiatach, aż po opasłe tomy laureatów i kandydatów do Nagrody Bookera. W torebce nosi legitymacje członkowskie National Portrait Gallery i muzeum Tate. Co prawda straciły już ważność, ale zawsze…
Edwina stwierdza ze złością: Jesteś inteligentną, elokwentną kobietą. Nie jesteś gorsza niż ci jajogłowi z BBC 2, a gdyby ktoś poprosił, mogłabyś bez trudu przygotować kolację dla dwunastu osób. Wcale za tym nie tęskni; dni, kiedy jadalnię oświetlał blask świec i błysk sreber, dawno minęły. Dzisiaj najczęściej jada w kuchni, która znajduje się w suterenie – cóż, połączenie tacy i schodów to śmiertelnie niebezpieczna kombinacja.
Coraz większa część domu pozostaje niewykorzystana – do niektórych pokojów Edwina nie zaglądała już od miesięcy. Może powinna sobie zafundować wycieczkę z przewodnikiem, zobaczyłaby swój dom oczami kogoś innego, a może nadszedł czas, by go sprzedać.
Już kiedyś coś podobnego przyszło jej do głowy, szybko jednak odrzuciła ten pomysł, uznała, że jest niedorzeczny i śmieszny. Ale tym razem wszystko układa się w logiczną całość – nie chce być dłużej więźniem własnej przeszłości.
Oczywiście będę musiała zrobić generalne porządki, dochodzi do wniosku, kiedy po raz pierwszy od wielu tygodni decyduje się zasłać łóżko. Zwykle wydaje się jej to bez sensu, zważywszy, że wstaje późno, po południu ucina sobie drzemkę, a wieczorem kładzie się wcześnie. Prześcieradła są szare. Kiedyś miała pomoc domową, która zajmowała się praniem i prasowaniem, ale Alicia od dawna jest na emeryturze, a Edwina nie zniosłaby stresu, z jakim musiałaby się uporać, gdyby chciała zatrudnić kogoś innego.
W dzisiejszych czasach wszystko załatwia się przez internet. Jakieś pięćdziesiąt lat temu spotkała Alicię przez przypadek, na ławce w parku; przegadały dwie godziny i Edwina zaproponowała jej pracę. No tak, ale to zdarzyło się w ubiegłym wieku.
Kochana Alicia, mieszka na Saint Lucii i nadal pisze do Edwiny – przysyła koperty wypchane fotografiami swoich wnuków: Lucindy, Cuthberta, Dibble’a i Grubba.
Edwina czasem odpisuje i wysyła pośpiesznie nabazgraną kartkę. Po wystawie w Royal Academy kupiła cały zestaw pocztówek z pracami Davida Hockneya. Kiedy to było? Rok temu? A może dwa lata?
Rzadko teraz bywa na wystawach. Postępuje głupio, bo przecież autobus jadący do centrum ma przystanek tuż przed jej domem, ale czasem wygodniej jest nigdzie nie wychodzić i oglądać w telewizji Skarby ze strychu.
Edwina wkłada oliwkowe sztruksy. Nie przytyła od czasu, kiedy po raz pierwszy wychodziła za mąż. O drugim razie nie ma co wspominać.
Natychmiast stają jej przed oczyma oba śluby: obydwa odbyły się w urzędzie stanu cywilnego, nigdy nie wyjechała w podróż poślubną, pierwszy brała w optymistycznej białej sukience do kolan, a drugi w szarej, statecznej i stonowanej.
Rzecz jasna od tego czasu nieco przybrała na wadze, ale nigdy nie musiała nosić większych rozmiarów niż dziesiątka. Nie licząc okresów ciąży, rzecz jasna.
Te sztruksy kupiła w latach osiemdziesiątych, były drogie jak na tamte czasy, ale zawsze lubiła eleganckie ciuchy. Nawet dziś potrafi ubrać się szykownie; co za szkoda, że w szufladzie z wełnianymi rzeczami zagnieździły się mole. Sweter, który teraz wciąga przez głowę, miejscami prześwituje jak koronka – ma wygryzione dziury na rękawach i pod pachami. Nie szkodzi, jest ciepły. Niektóre kaloryfery nie działają i pewnie trzeba by je odpowietrzyć.
Edwina siada na wiklinowym krześle, które od niepamiętnych czasów stoi przy komodzie. Jest wyściełane wyblakłym różowym aksamitem. Edwina nie pamięta, czy kiedykolwiek wcześniej na nim usiadła. Nieważne, nic nie ma znaczenia, czas rozstać się z tym wszystkim: zapowietrzonymi kaloryferami, pokrytą kamieniem wanną i molami. Za długo trzyma się tego domu. Całkiem jak bluszcz oblepiający ściany od podwórza. Czas się uwolnić. Musi raz na zawsze zamknąć za sobą drzwi pod numerem sto trzydzieści siedem. Zabierze ze sobą trochę wspomnień – spakuje do małej walizki tylko te dobre, niepotrzebny jej ciężki bagaż. Może zostawić tu mnóstwo rzeczy.
Jakie to dziwne, że to ona wyprowadzi się stąd jako ostatnia. Przez ułamek sekundy słyszy, jak biegają po schodach – tupot kroków, śmiech, a potem cisza.
Tylko nie płacz! – napomina samą siebie.

2

Koła w ruch

Sprawa załatwiona. Edwina nie może się nadziwić, że zachowuje taki spokój. Postąpiła rozważnie: zadzwoniła do agencji nieruchomości, której biuro znajduje się nieopodal, i uzgodniła, że ktoś wpadnie i wyceni dom.
Zanim zajmie się czymś innym, musi najpierw zapisać datę spotkania w notatniku, który trzyma na biurku, i na kalendarzu ściennym. Te kalendarze przysyłała co roku jej przyjaciółka Joyce, biedaczka zmarła sześć tygodni temu – dostała udaru mózgu w pralni chemicznej – więc Edwina już nie będzie dostawać kalendarzy ze zdjęciami kotów.
Agent nieruchomości przyjdzie w piątek, a to daje jej dwa dni, aby doprowadzić dom do przyzwoitego stanu – odkurzy mieszkanie elektroluksem i użyje wybielacza w toalecie; ale najpierw śniadanie. Kiedy się ma siedemdziesiąt parę lat, trzeba się odżywiać rozsądnie: płatki owsiane i ryby morskie (oczywiście nie naraz, albo jedno, albo drugie), mnóstwo zieleniny, dużo wapnia potrzebnego dla kości i trochę galaretki owocowej (paznokcie). Czasami, z łakomstwa, zjada od razu pół słoiczka, zanim przypomni sobie, że po kolejną porcję będzie musiała pójść do sklepu.
Powinna zacząć sprzątanie od najwyższego piętra. Ale może też rozpocząć na dole, od kuchni. To w niej spędza najwięcej czasu; jest tu ciepło, stoją sofa i telewizor, kuchenka i zmywarka są pod ręką, a toaleta znajduje się na półpiętrze, za tylnymi drzwiami. Chroni się tu jak nielotny ptak, suterena stała się jej gniazdem i zdarzają się wieczory, kiedy zasypia na sofie, a rano budzi się ubrana, z oddechem śmierdzącym whisky.
Edwina siada i zaczyna się zastanawiać, co tak naprawdę oznaczać będzie przeprowadzka. Wie, że pod zlewozmywakiem jest szafka pełna rondli; niektórych nie używała od trzydziestu lat. Ma też mikser Kenwooda, maszynkę do lodów i masażer do stóp; wszystko poutykane po kątach, pokryte kurzem, niepotrzebne. Zbędne, bezużyteczne, mruczy pod nosem. Garnek do ryb? Po co mi to?
Nie tylko kuchnia jest przepełniona sprzętami gromadzonymi przez pół wieku. W jadalni na górze, w przeszklonym kredensie stoi cała zielono-złota zastawa Royal Doulton, a szuflady wypchane są lnianymi serwetkami i pudełkami srebrnych sztućców, których nikt nie polerował od lat.
To jasne, powinna zacząć wypełniać czarne plastikowe torby, poustawiać je w korytarzu, a potem wynieść do sklepu dobroczynnego ze starzyzną. Dałaby radę nosić po jednej torbie, ale teraz, kiedy zbiera myśli, ugotuje sobie jajko, usiądzie i posłucha Woman’s Hour, audycji radiowej dla kobiet nadawanej przez BBC 4.
Pół godziny później, kiedy zjadła już jajko i tosty, a w radiu podają nieprzyjemne informacje o przymusowym obrzezaniu kobiet, uświadamia sobie nagle, że sprzedaż domu to może i dobry pomysł, ale… dokąd ma się wyprowadzić? Niestety, kiedy się owdowiało (i to dwukrotnie) i nie mieszka się z pozostałą rodziną (a nawet nie utrzymuje się z nią bliskich kontaktów), to trzeba podejmować decyzje samodzielnie, a jak coś pójdzie nie tak, to nie ma na kogo zrzucić winy.
Edwina chwyta długopis i na odwrocie starej koperty zaczyna zapisywać argumenty za i przeciw dotyczące sprzedaży domu pod numerem sto trzydzieści siedem:
Jest za duży. Potknę się w nim i zabiję.
Wytrąca mnie z równowagi; niekiedy wieczorami nie czuję się w nim bezpiecznie, boję się. Ale bywają noce, kiedy nic mnie nie obchodzi, nawet myśl, że ktoś mógłby się włamać i zamordować mnie w łóżku.
Możliwe, że mam przed sobą jeszcze piętnaście lat życia. Nie muszę mieszkać w Londynie.
Mogłabym zamieszkać w Kornwalii. Mogę zrobić, co zechcę, zdrowie mi dopisuje, mam sprawny umysł i jestem niezależna finansowo.
Poniżej zanotowała: jajka, płyn do czyszczenia, gąbki, herbatniki.
Wyjdzie później. Stara się wychodzić codziennie – kiedy przestajesz się ruszać, niedołężniejesz. Ale teraz przejrzy szuflady w sosnowej komodzie, usiądzie na krześle z workiem na śmieci u stóp i bezlitośnie przetrząśnie ich zawartość. Gdziekolwiek się stąd wyniesie, nie zabierze ze sobą niepotrzebnych bambetli. Niepokoi ją, jak bardzo się zapuściła. Kiedy ma się taki duży dom, zawsze da się gdzieś poupychać różne rupiecie, jest tyle zakamarków i skrytek, poodkrywała je razem z dziećmi, gdy były jeszcze małe.
Chwilami, kiedy szybko odwróci głowę, wydaje się jej, że dostrzega jedno z nich. Małą, ciemną główkę i dłoń pełną skradzionych herbatników. Od czasu do czasu słyszy chichot dobiegający zza sofy.
Kiedy ludzie pytają, ile ma dzieci, nie wie, co ma odpowiedzieć. Jedno, dwoje, troje czy prawie czworo?
Szuflada po lewej stronie nie chce się wysunąć, ale Edwina nie ustępuje. Nie zamierza poddać się przy pierwszej przeszkodzie. Wsuwa linijkę w szeroką na cal szparę, przewraca w środku jakieś przedmioty i w końcu udaje się ją otworzyć.
Sznurki, stare, nieważne już znaczki pocztowe, nożyczki do paznokci, karty parkingowe, słoiczki z multiwitaminami, rolki taśmy klejącej. Ostatni list Alicii z Santa Lucii, jej najmłodszy wnuk otrzymał właśnie dyplom – fotografia zakłopotanego chłopaka w birecie, todze i ze zwiniętym rulonem w dłoniach.
Będzie musiała napisać o tym Alicii, właściwie mogłaby to zrobić od razu: wygrzebać jakąś kartkę pocztową i długopis, w którym jeszcze nie wysechł tusz, i poinformować swoją starą przyjaciółkę i gospodynię, że po tylu latach przeprowadza się do Kornwalii.
Edwinie zaczyna świtać pewien plan. Widzi siebie, jak wychyla się przez poręcz w jakimś wysoko położonym miejscu w St. Ives i patrzy na morze. Mieszka w drewnianym domku z werandą; siada na dworze i pije kawę, gdy jest zimno, a wino w słoneczne dni, i piecze sardynki na małym grillu. Znów zacznie malować; będzie malować morze farbami olejnymi, wykorzysta wszelkie odcienie niebieskiej barwy, od kobaltu do błękitu pruskiego.
Planowanie tego wszystkiego wyczerpuje ją, więc otula się starym kocem i kładzie się na sofie. Owinięta kraciastym pledem zastanawia się, jakby to było, gdyby ważni dla niej mężczyźni nie umarli.
Tylko Lucas jeszcze żyje, ale on tak naprawdę się nie liczy: nic ich nie łączy, nawet najmniejsza cząstka DNA. Przez wiele lat była dla niego troskliwą macochą, pamiętała o jego urodzinach, pakowała w ozdobny papier prezenty pod choinkę, przygotowywała śniadania i prała ubrania, ale zawsze czuła się jak aktorka odgrywająca rolę na scenie; tylko udawała, że zależy jej na nim.
Lucas nie był jej dzieckiem, był synem Barbary i jedynie – i to niechętnie – tolerowali się nawzajem. Prawdę mówiąc, gdyby większą grupą wybrali się na przejażdżkę po jeziorze i łódka wywróciłaby się do góry dnem, byłby ostatnim, którego próbowałaby uratować. Właściwie często się zastanawiała, czy gdyby miała taką okazję, nie przytrzymałaby jego głowy pod wodą.
Trudność bycia żoną i matką, myśli Edwina, polega na tym, że poczucie obowiązku nakazuje ci dbać o bezpieczeństwo rodziny, ale tak naprawdę jest to niewykonalne. Los bywa kapryśny, wszystko może się spieprzyć, a jeśli raz wydarzy się coś złego, to wcale nie znaczy, że pech się nie powtórzy.

Oczywiście wszystko się zaczęło, kiedy poznała Olliego.
Ollie Treadaway, złoty chłopak z Akademii Sztuk Pięknych Goldsmiths, silny, szczupły dziewiętnastolatek z modną kędzierzawą grzywką, chłopak, którego przeznaczeniem było nigdy nie dorosnąć.
Pamięta, jak prawie sześćdziesiąt lat temu zobaczyła go po raz pierwszy w uczelnianej stołówce. Rok 1957, była ubrana w szary sweterek polo i obcisłe rybaczki w czarno–białą kratkę; on miał na sobie granatowy marynarski sweter.
– Moja matka sama zrobiła go na drutach – wyjaśnił miękkim akcentem z Kerry. – Jezusie, można się w nim ugotować. – Stał w kolejce i czekał na jajka sadzone z frytkami, i nagle ściągnął sweter, a ona od razu pokochała blady odcień skóry tego chłopca.
Ollie Treadaway z dalekiej Irlandii. Jakby udało się jej złowić najlepszy okaz łososia.
Pochodził ze starej rodziny właścicieli ziemskich, dobrej rasy o nieco gwałtownym temperamencie. Było w nim coś urzekającego, i do tego te niejasne opowieści o podupadającej posiadłości, piciu i rozpustnych kobietach.
– To przekleństwo – powiedział jej kiedyś ze śmiechem. – Straszliwa, potworna klątwa Treadawayów. – Był tak rozbawiony, że nie potraktowała poważnie jego słów.
Klątwa czy nie, kiedy stryj i ciotka Olliego (oboje niezłe ziółka) zginęli w wypadku samochodowym (w grę wchodziła mgła, whisky i nadmorski klif), jego nad wyraz rozsądny ojciec zdołał uratować posiadłość, która znajdowała się na skraju bankructwa, i przywrócił rodzinie równowagę finansową. Threadawayowie nie byli już tak obrzydliwie bogaci jak niegdyś, ale nadal posiadali wiele akrów bujnych irlandzkich łąk, na których pasły się setki krów z wielkimi wymionami, dających mleko przetwarzane na doskonały ser.
Portrety olejne zmarłego stryja i ciotki Olliego namalowane w latach trzydziestych wisiały w hallu. Były chyba jedynymi przedmiotami, które starałaby się uratować, gdyby w domu wybuchł pożar.
Edwina zasypia. Śni się jej zagmatwany sen, w którym wszyscy znajdują się w łódce: ona, jej dwóch mężów i trójka dzieci; wszyscy po kolei ciągną słomki, aby wylosować, kto ma teraz utonąć.

 
Wesprzyj nas