Sebastian Rudd nie jest typowym prawnikiem. Broni tych, których inni omijają szerokim łukiem. Oto jedna z najbarwniejszych, najbardziej wyrazistych i kontrowersyjnych postaci wykreowanych przez Johna Grishama.


Samotny wilkSebastian Rudd nie jest typowym prawnikiem. Rolę jego biura pełni kuloodporna furgonetka z dostępem do bezprzewodowego internetu, wyposażona w barek, małą lodówkę, wygodne skórzane fotele, broń ukrytą w schowku i solidnie uzbrojonego kierowcę. Nie ma kancelarii, partnerów, współpracowników i tylko jednego podwładnego, który pełni funkcję kierowcy, ochroniarza, urzędnika sądowego i powiernika. Mieszka samotnie w małym, ale niezwykle bezpiecznym mieszkaniu na ostatnim piętrze, którego głównym meblem jest zabytkowy stół bilardowy. Popija burbona i nosi broń.

Sebastian broni tych, których inni prawnicy omijają szerokim łukiem. Dlaczego właśnie ich? Ponieważ uważa, że każdy ma prawo do sprawiedliwego procesu, nawet jeśli on sam musi grać nieczysto, by osiągnąć ten cel. Równie mocno jak niesprawiedliwości, nie znosi firm ubezpieczeniowych, banków i korporacji. I nie ufa władzy, choć w jakimś sensie ją reprezentuje.

Autor nie starzeje się i nie traci „pazura”, mimo ogromnego dorobku literackiego i sukcesów. Jego nowy bohater jest bardzo nowoczesny, bliski Jackowi Reacherowi charakterem i metodami działania.

***

„Najlepszy z żyjących autorów thrillerów”
Ken Follett

„Fantastyczna książka! Grisham wciąż potrafi wymyślać bohaterów z charakterem, intrygujące zagadnienia prawne i splatać je w porywającą historię łotrzykowską”
The Washington Post

„Sebastian Rudd jest swego rodzaju wojownikiem sprawiedliwości społecznej, który wbija szpilę systemowi sądownictwa. Jego bezceremonialność i brak ogłady połączone z mądrością sądów i niemal poetycką aurą, jaką wokół siebie roztacza, czynią z niego Philipa Marlowe’a dwudziestego pierwszego wieku”
The New York Times Book Review

John Grisham
Samotny wilk
Przekład: Anna Dobrzańska-Gadowska
Kolekcja: John Grisham W świetle prawa
Wydawca: Ringier Axel Springer / Albatros
Premiera w tej edycji: 16 listopada 20172017

Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym

Pod tym adresem można zakupić online prenumeratę całej kolekcji lub pojedyncze tomy.

Samotny wilk


CZĘŚĆ PIERWSZA
POGARDA


1

Nazywam się Sebastian Rudd i choć jestem znanym adwokatem ulicy, nie zobaczycie mojego nazwiska na billboardach, przystankach autobusowych ani w branżowym wykazie firm i instytucji. Nie płacę za to, żeby pokazywano mnie w telewizji, choć jestem tam częstym gościem. Moje nazwisko nie figuruje w żadnej książce telefonicznej. Nie prowadzę tradycyjnego biura. Legalnie noszę broń, ponieważ moje nazwisko i twarz ściągają uwagę ludzi, którzy również noszą broń i nie wahają się jej używać. Mieszkam sam, zwykle również sam sypiam, brak mi cierpliwości i wyrozumiałości potrzebnych do podtrzymywania przyjaźni. Prawo to moje życie – pochłania całą moją energię i – czasami – daje satysfakcję. W przeciwieństwie do pewnej zapomnianej osoby nie nazwałbym go „zazdrosną kochanką”1. Przypomina raczej apodyktyczną żonę, która sprawuje kontrolę nad książeczką czekową. Człowiek nie może się od niej uwolnić.
Sypiam w tanich motelach, które zmieniam co tydzień. Nie staram się oszczędzać, po prostu próbuję przeżyć. Wielu ludzi chętnie posłałoby mnie do piachu; niektórzy z nich głośno i dobitnie wyrażają swoją opinię. Na studiach prawniczych nie mówią ci, że pewnego dnia być może będziesz bronił człowieka oskarżonego o zbrodnię tak ohydną, że słysząc o niej, spokojni obywatele mają ochotę chwycić za broń i grozić, że zabiją oskarżonego, jego obrońcę i sędziego.
Mnie już grożono. Dla adwokata ulicy, który od dziesięciu lat zajmuje się tym co ja, to normalka.
Kiedy kończyłem studia prawnicze, pracy było jak na lekarstwo. Niechętnie zgodziłem się pracować w niepełnym wymiarze godzin jako obrońca z urzędu. Potem trafiłem do małej, niedochodowej firmy zajmującej się wyłącznie sprawami karnymi. Po kilku latach firma padła, a ja – podobnie jak inni – skończyłem na bruku i walczyłem o przetrwanie.
Jedna sprawa przyniosła mi rozgłos. Nie powiem, że stałem się sławny, bo – bądźmy szczerzy – jak można powiedzieć, że prawnik jest sławny w mieście, w którym mieszka milion ludzi? Wiele miejscowych papug myśli, że są sławne. Modląc się w duchu o to, żebyś zbankrutował, uśmiechają się z billboardów i głęboko zaniepokojeni twoimi krzywdami, zadzierają nosa w reklamach telewizyjnych. Sami płacą za swój rozgłos. Ja nie.
Jak co tydzień zmieniam motel. Jestem w trakcie procesu w posępnej, konserwatywnej mieścinie o nazwie Milo, dwie godziny drogi od miasta. Bronię upośledzonego umysłowo, osiemnastoletniego wyrzutka oskarżonego o zamordowanie dwóch dziewczynek. To jedna z najokrutniejszych zbrodni, z jakimi miałem do czynienia, a miałem do czynienia z wieloma. Moi klienci są prawie zawsze winni, więc nie tracę czasu na załamywanie rąk i zastanawianie się, czy dostaną to, na co zasługują. Gardy jest jednak niewinny. Nie żeby miało to jakiekolwiek znaczenie, bo nie ma. Dla mieszkańców Milo liczy się to, że sąd uzna go za winnego i skaże na karę śmierci, która zostanie wykonana najszybciej, jak się da, żeby cała mieścina poczuła się lepiej, a życie mogło toczyć się dalej. Tylko dokąd? Słowo honoru, że nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. To miejsce od pięćdziesięciu lat kisi się we własnym sosie i jeden parszywy werdykt niczego tu nie zmieni. Czytałem i słyszałem, że sprawa z Milo potrzebuje „zamknięcia”, cokolwiek to znaczy. Trzeba być idiotą, by uwierzyć, że ta mieścina rozkwitnie i stanie się bardziej tolerancyjna po tym, jak na Gardym zostanie wykonana kara śmierci.
Moja praca jest złożona i skomplikowana, a zarazem dość prosta. Państwo płaci mi za to, żebym jak najlepiej bronił oskarżonych o zabójstwa, za które grozi kara śmierci, a to oznacza, że dwoję się i troję, próbując rozpętać piekło w sali sądowej, gdzie nikt mnie nie słucha. W zasadzie Gardy został skazany w dniu, kiedy go aresztowano, a jego proces to czysta formalność. Tępi, zdesperowani gliniarze spreparowali zarzuty i sfabrykowali dowody. Prokurator wie o tym, ale to facet bez kręgosłupa moralnego, który w przyszłym roku będzie się ubiegał o reelekcję. Sędzia śpi. Ławnicy to mili, prości ludzie, którzy ze zdumieniem obserwują proces i naiwnie wierzą w kłamstwa, którymi karmią ich dumne władze.
W Milo nie brakuje tanich moteli, nie mogę się jednak w nich zatrzymać. Zostałbym zlinczowany, obdarty ze skóry lub spalony na stosie; albo wszystko skończyłoby się jeszcze szybciej, gdyby – przy odrobinie szczęścia – snajper wpakował mi kulkę między oczy. Policja stanowa zapewnia mi ochronę na czas procesu, ale mam wrażenie, że ci kolesie niespecjalnie się do tego przykładają. Postrzegają mnie tak jak większość ludzi. Dla nich jestem długowłosym oszołomem, na tyle chorym, żeby walczyć o prawa dzieciobójców i im podobnych.
Mieszkam w motelu Hampton Inn oddalonym o dwadzieścia pięć minut jazdy od Milo. Kosztuje sześćdziesiąt dolarów za noc i państwo zwróci mi te pieniądze. W pokoju obok mieszka Partner – potężny, uzbrojony po zęby facet, który nosi czarne garnitury i wszędzie mnie wozi. Jest moim szoferem, ochroniarzem, powiernikiem, uczniem, pomagierem i jedynym przyjacielem. Zdobyłem jego lojalność, kiedy ława przysięgłych uznała, że nie jest winny zabójstwa działającego pod przykryciem członka brygady antynarkotykowej. Wyszliśmy razem z sali sądowej i od tamtej pory jesteśmy nierozłączni. Kilka razy gliniarze po służbie próbowali go sprzątnąć. Raz chcieli sprzątnąć mnie.
A jednak wciąż trzymamy się na nogach. Choć może powinienem powiedzieć, że wciąż uchylamy się od kul.

2

O ósmej rano Partner puka do moich drzwi. Czas na nas. Mówimy sobie „Dzień dobry” i wsiadamy do mojego samochodu – dużej czarnej furgonetki Forda, przystosowanej do moich potrzeb. Ponieważ to także moje biuro, tylne siedzenia zostały ustawione wokół przykręconego do ściany małego, składanego stolika. Jest tu też kanapa, na której często spędzam noce. Wszystkie szyby są przyciemniane i kuloodporne. Mamy telewizję, system stereo, internet, lodówkę, barek, kilka sztuk broni i ubrania na zmianę. Siedzimy z przodu i wyjeżdżając z parkingu, rozpakowujemy kupione w fast foodzie bułeczki z kiełbaskami. Przed nami jedzie nieoznakowany samochód policyjny, który eskortuje nas do Milo. Drugi jedzie z tyłu. Ostatni raz grożono mi śmiercią dwa dni temu, a pogróżki wysłano e-mailem.
Partner nie odzywa się nieproszony. Nie ja wymyśliłem tę zasadę, ale ją uwielbiam. Ani jemu, ani mnie nie przeszkadzają długie przerwy w rozmowie. Po latach odzywania się wyłącznie wtedy, kiedy jest to konieczne, nauczyliśmy się porozumiewać za pomocą kiwnięć głową i milczenia. W połowie drogi do Milo otwieram teczkę i zaczynam robić notatki.
Podwójne morderstwo było tak makabryczne, że żaden z miejscowych prawników nie chciał mieć z nim nic wspólnego. Potem aresztowano Gardy’ego. Wystarczy na niego spojrzeć, by wiedzieć, że jest winny. Długie, farbowane na czarno włosy, zdumiewająca kolekcja kolczyków na twarzy i tatuaży na reszcie ciała, stalowe kolczyki w uszach, zimne, wyblakłe oczy i uśmieszek, który mówi: „Dobra, zrobiłem to, i co z tego?”. W pierwszym artykule, który pojawił się w lokalnej gazecie, opisywano go jako: „Członka kultu szatana, już wcześniej notowanego za molestowanie dzieci”.
To tyle w kwestii rzetelnego i bezstronnego dziennikarstwa. Gardy nigdy nie był wyznawcą kultu szatana, a sprawa o molestowanie opiera się na samych domysłach. Jednakże od momentu ukazania się artykułu Gardy był winny i nadal się zastanawiam, jak to się stało, że wciąż żyje. Chcieli go powiesić kilka miesięcy temu.
Nie muszę mówić, że wszyscy prawnicy w Milo pozatrzaskiwali drzwi i powyłączali telefony. W miasteczku nie ma obrońców z urzędu – jest zbyt małe – i nieliczne sprawy, jakie się tu trafiają, są rozdzielane przez sędziego wśród miejscowych adwokatów. Istnieje niepisane prawo, które mówi, że najmłodsi prawnicy w mieście biorą nisko płatne sprawy, bo – po pierwsze – ktoś to musi zrobić, a – po drugie – ich starsi koledzy robili to, gdy byli młodsi. Nikt jednak nie chciał bronić Gardy’ego i, prawdę powiedziawszy, wcale się im nie dziwię. To ich mieścina i ich życie, a kontakty z takim popaprańcem mogłyby poważnie zaszkodzić ich karierze.
Jako społeczeństwo wierzymy, że nawet najgorszy przestępca zasługuje na uczciwy proces, ale są wśród nas tacy, którzy twierdzą, że nie każdy zasługuje na kompetentnego prawnika gwarantującego uczciwość procesu. Często słyszę pytanie: „Jak to jest reprezentować taką szumowinę?”.
„Ktoś musi”, odpowiadam i czym prędzej odchodzę.
Czy rzeczywiście zależy nam na uczciwych procesach? Oczywiście, że nie. Chcemy sprawiedliwości i chcemy jej szybko. A sprawiedliwe jest to, co sami za takie uznajemy.
No i dobrze, że nie wierzymy w sprawiedliwe procesy, bo z całą pewnością takich nie ma. Domniemanie niewinności zastępuje domniemanie winy. Obowiązek dostarczenia dowodów jest parodią, bo dowody to często stek kłamstw. Przekonanie o winie oznacza, że oskarżony dopuścił się zarzucanego mu czynu, więc należy go zapuszkować.
Tak czy siak, prawnicy dali nogę, zostawiając Gardy’ego na pastwę losu. I tak oto dostałem telefon. W kręgach prawnych w tej części stanu mówi się, że jeśli nie możesz znaleźć nikogo innego, dzwonisz do Sebastiana Rudda. On podejmie się obrony każdego!
Kiedy aresztowano Gardy’ego, przed więzieniem zgromadził się tłum, który domagał się sprawiedliwości. Gdy szedł pod policyjną eskortą do furgonetki, która miała go zawieźć pod gmach sądu, ludzie obrzucali go wyzwiskami, pomidorami i kamieniami. Pisano o tym w lokalnej gazecie, a wiadomość pojawiła się nawet w regionalnych wieczornych wiadomościach (w Milo nie ma przyzwoitej sieci telewizyjnej, jest tylko kiepskiej jakości kablówka). Wnosiłem o zmianę miejsca, błagałem sędziego, żeby przeniósł proces co najmniej sto pięćdziesiąt kilometrów od Milo, gdzie – być może – znaleźlibyśmy przysięgłych, którzy nie rzucali czymś w oskarżonego albo nie przeklinali go przy obiedzie. Odmówiono mi jednak. Wszystkie wnioski przedprocesowe zostały odrzucone.
Po raz kolejny miasteczko chce sprawiedliwości. Chce zamknięcia sprawy.
Kiedy wjeżdżamy na krótki podjazd przed budynki sądu, nie czeka na mnie rozwścieczony tłum, ale rozpoznaję znajome twarze. Zbijają się w gromadę za policyjną barykadą i podnoszą tabliczki, które głoszą: „Powiesić dzieciobójcę!”, „Szatan czeka!” i „Rudd, won z Milo!”. Kilkanaście żałosnych dusz czeka tylko, żeby wygwizdać mnie i, przede wszystkim, okazać nienawiść Gardy’emu, który przyjedzie tu za mniej więcej pięć minut. Na początku procesu ten niewielki tłum skupił na sobie uwagę kamer; niektórzy z tych ludzi pojawili się w gazetach, razem ze swoimi tabliczkami. To, oczywiście, zachęciło ich, i od tej pory przychodzą tu co rano. Gruba Susie trzyma tabliczkę „Won z Ruddem!” i wygląda, jakby chciała mnie zastrzelić. Wybuchowy Bob twierdzi, że jest krewnym jednej z dziewczynek, i jego słowa, że „proces to strata czasu”, cytowano w gazecie.
Obawiam się, że w tej kwestii ma akurat rację.
Kiedy furgonetka się zatrzymuje, Partner wyskakuje i podbiega do moich drzwi, gdzie dołącza do niego trzech krzepkich zastępców szeryfa. Wysiadam i idę pod eskortą do tylnych drzwi sądu, podczas gdy Wybuchowy Bob wyzywa mnie od dziwek. Również tym razem udaje mi się bezpiecznie wejść do środka. Nie przypominam sobie, żeby w ostatnim czasie jakiś prawnik został zastrzelony w trakcie procesu, wchodząc do budynku sądu. Niemniej jednak pogodziłem się z myślą, że mogę być tym pierwszym.
Jako jedyni wchodzimy po wąskich schodach i dalej, do małego pokoiku bez okien, w którym niegdyś więźniowie czekali na spotkanie z sędzią. Gardy dociera na miejsce kilka minut później, cały i zdrowy. Partner wychodzi i zamyka za sobą drzwi.
– Jak leci? – pytam, kiedy zostajemy z Gardym sami.
Uśmiecha się i masuje nadgarstki, z których kilka godzin temu zdjęto kajdanki.
– Chyba nieźle. Nie wyspałem się. – Nie wziął też prysznica, bo się boi. Od czasu do czasu próbuje, ale strażnicy więzienni nie włączają mu ciepłej wody. Tak więc Gardy cuchnie nieświeżym potem i brudną pościelą; na szczęście siedzi daleko od ławy przysięgłych. Czarna farba powoli schodzi mu z włosów; z każdym dniem robią się jaśniejsze, tak samo jak jego skóra, która wydaje się coraz bledsza. Gardy zmienia kolory na oczach sędziów przysięgłych – kolejny dowód jego zwierzęcych zdolności i oddania szatanowi.
– Co się dziś stanie? – pyta z niemal dziecięcą ciekawością. Jego iloraz inteligencji wynosi 70 i ledwie wystarcza, żeby go skazać i uśmiercić.
– Obawiam się, że mniej więcej to samo, Gardy. Mniej więcej to samo.
– Możesz coś zrobić, żeby przestali kłamać?
– Nie, nie mogę.
Władze stanu nie mają żadnych dowodów rzeczowych, które łączyłyby Gardy’ego z morderstwami. Żadnych. Tak więc, zamiast dokonać oceny dowodów i ponownie rozpatrzyć sprawę, robią to, co zwykle w takiej sytuacji. Brną dalej w kłamstwa i podpierają się sfabrykowanymi dowodami.
Gardy spędził w sali rozpraw dwa tygodnie, wysłuchując kłamstw, zamykając oczy i powoli kręcąc głową. Potrafi godzinami kręcić głową i przysięgli mają go za wariata. Mówiłem mu, żeby przestał, żeby usiadł prosto, wziął długopis i bazgrał coś w notatniku, jak ktoś, kto posiada mózg i chce walczyć, wygrać. On jednak nie chce tego robić, a ja nie mogę wykłócać się z klientem w sali sądowej. Powiedziałem mu też, żeby zasłonił ramiona i szyję, żeby ukryć tatuaże, ale dla niego są powodem do dumy. Powtarzałem, żeby zdjął kolczyki, lecz on twierdzi, że chce zostać sobą. Bystrzaki z więzienia w Milo zabraniają noszenia kolczyków, chyba że nazywasz się Gardy i właśnie wybierasz się do sali sądowej. W tym przypadku możesz je sobie zatrzymać. Wyglądaj tak upiornie i demonicznie, jak to tylko możliwe, Gardy, żeby nikt nie miał wątpliwości, że jesteś winny.
Na gwoździu wisi wieszak z tą samą białą koszulą i spodniami khaki, które wkłada codziennie. Zapłaciłem za ten tani zestaw z własnej kieszeni. Gardy powoli rozpina pomarańczowy więzienny kombinezon i staje obok mnie. Nie nosi bielizny. Zauważyłem to już pierwszego dnia procesu i od tamtej pory staram się ignorować. Ubiera się powoli.
– Tyle kłamstw – mówi.
Ma rację. Prokurator powołał do tej pory dziewiętnastu świadków i żaden z nich nie oparł się pokusie, żeby delikatnie podkoloryzować zeznania albo kłamać w żywe oczy. Anatomopatolog, który przeprowadzał obie autopsje w stanowym laboratorium kryminalistycznym, zeznał, że ofiary utonęły, ale dodał również, że pośrednią przyczyną utonięcia były „ciosy tępym narzędziem” zadane w głowę. Dla prokuratora byłoby lepiej, gdyby ława przysięgłych uwierzyła, że dziewczynki zostały zgwałcone i pobite do nieprzytomności, zanim wrzucono je do stawu. Nie ma dowodów na to, że ofiary zostały wykorzystane seksualnie, ale oskarżyciel i tak włączył to do sprawy. Trzy godziny spierałem się z anatomopatologiem, ale trudno wykłócać się z ekspertem, nawet jeśli jest on niekompetentny.

 
Wesprzyj nas