“Zaufanie” to napisana świetnym piórem komedia obyczajowa, która ukazała się w 1879 roku, najpierw w odcinkach w „Scribner’s Monthly”, a następnie w całości.


ZaufanieHenry James zestawia w powieści dwie postaci o skrajnie odmiennych osobowościach i – bawiąc się ich perypetiami – pokazuje, że nie wszystko w życiu da się przewidzieć i zaplanować, a na wrażeniach – nie tylko tych pierwszych – nie warto polegać.

Podczas pobytu w Sienie, Bernard Longueville – młody Amerykanin, którego głównym celem w życiu jest smakowanie jego uroków – poznaje tajemniczą rodaczkę, która wzbudza jego żywe zainteresowanie. Niebawem Bernard otrzymuje list od swojego przyjaciela Gordona, zapalonego naukowca amatora, który prosi o pilny przyjazd do Baden-Baden.

Na miejscu okazuje się, że Gordon potrzebuje rady, lecz Bernard – z różnych względów – ociąga się z jej udzieleniem. Przyjaciele rozstają się na długi czas, po czym znów spotykają, ale ich przyjaźń, na pozór niezniszczalna, staje pod znakiem zapytania…

„Zaufanie” ukazało się w 1879 roku, najpierw w odcinkach w „Scribner’s Monthly”, a następnie w całości.

***

Henry James jest w historii powieści tym, kim Szekspir w dziejach poezji.
Graham Greene

Henry James (1843–1916) – wybitny amerykański pisarz, krytyk i teoretyk literatury, reprezentant realizmu psychologicznego. W swoich znakomitych powieściach zgłębiał mentalność Amerykanów, zderzając ją z kulturą europejską.

Henry James
Zaufanie
Przekład: Magdalena Moltzan-Małkowska
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 23 listopada 2017
 
 

Zaufanie


ROZDZIAŁ I

Było to na początku kwietnia, Bernard Longueville spędził zimę w Rzymie. Ruszył na północ z myślą o kilku zobowiązaniach towarzyskich, które nęciły go po drugiej stronie Alp, lecz uległ czarowi włoskiej wiosny i znalazł pretekst, aby zostać. Spędził pięć dni w Sienie, choć zamierzał tylko dwa, i wciąż nie czuł się na siłach ruszyć w dalszą drogę. Młodzieniec o refleksyjnym usposobieniu pierwszy raz bawił we Włoszech, więc nie oceniajmy go zbyt surowo za opieszałość. Miał smykałkę do rysowania i postanowił sporządzić kilka zapisków w tejże formie. W Sienie były dwie stare oberże, obie liche i brudne. Do tej, gdzie ulokował się Longueville, prowadził ciemny, obskurny korytarz zwieńczony tabliczką z napisem, mogącym uchodzić z oddali za dantejskie wezwanie do porzucenia wszelkiej nadziei. Druga oberża znajdowała się w pobliżu i dzień po swoim przyjeździe, kiedy ją mijał, ujrzał dwie damy, niewątpliwie członkinie licznej braci anglosaskiej, z których jedna była młoda i poruszała się z wdziękiem. W Longueville’u, mężczyźnie szarmanckim – czasami aż nadto – ten widok wzbudził poczucie żalu. Gdyby zamieszkał w tej oberży, miałby urocze towarzystwo, a tak dzielił lokum tylko z wysublimowanym Niemcem, który palił w jadalni kiepski tytoń. Stwierdził w duchu, że takie już jego szczęście, co było dlań typowe, wyciągał bowiem spontaniczne oraz nie do końca uzasadnione wnioski pod wpływem określonych sytuacji i nie doceniał opatrzności, która usiała jego życiorys mnogością okazji – zwłaszcza takich, gdzie mógł zabłysnąć galanterią, która go cechowała. Na przekór tym niedogodnościom słoneczne, ciche dni toskańskiego kwietnia upływały mu całkiem przyjemnie i czerpał wielką uciechę z malowniczego otoczenia. Ówczesna Siena była bezcennym darem śred­niowiecza dla współczesnej wyobraźni i żadne inne włoskie miasto nie wzbudziło większego zainteresowania obserwatora żądnego zrekonstruowania dawnych obyczajów. Bernard Longueville właśnie nosił się z takim zamiarem, uwielbiał bowiem poważną literaturę i swego czasu zapuścił się kilkakrotnie w średniowieczną historię. Przyjaciele uważali go za niezwykle bystrego, lecz nie czuli się przy nim onieśmieleni, bo nie miał w sobie zadęcia. Istotnie, zadziwiał pomyślunkiem, a do tego okazał się świetnym kompanem, ale prawdziwą miarą jego błyskotliwości było powodzenie, z jakim zajmował samego siebie. Nade wszystko przedkładał wewnętrzne debaty i w swoim towarzystwie czuł się najlepiej. Rozmawiając z przyjaciółmi, nieraz skrzył dowcipem, lecz śmiałbym twierdzić, że najlepsze kąski zachowywał na własny użytek. I wcale nie działo się tak z pogardy dla rozumu współbraci: po prostu własne towarzystwo stało się dlań większym bodźcem niż towarzystwo innych ludzi. Mimo to nie lubował się w samotności; przeciwnie, był nader towarzyską bestią. Od początku należy zaznaczyć, że zdawał się pełen sprzeczności, co zapewne wyjdzie w toku niniejszej narracji.
Jak łatwo przewidzieć, czerpał niemałą przyjemność z własnych przemyśleń i wniosków na temat sieńskiej architektury i wczesnej sztuki toskańskiej, włoskiego życia ulicy oraz dziwactwa apenińskich pejzaży. Gdyby zamieszkał w drugiej oberży, niewykluczone, że ładna dziewczyna, która minęła go z odwróconą główką w mrocznej arkadzie, podzieliłaby się z nim chlebem na tej intelektualnej biesiadzie. Jednakże przyszedł dzień, gdy wydawało się, że mogłaby jeszcze zebrać okruchy owej uczty, gdyby naszła ją ku temu chęć. Otóż codziennie po śniadaniu Lon­gueville udawał się na wielki plac w Sienie – rozległą piazza w kształcie podkowy, gdzie odbywa się targowisko pod oknami zwieńczonego blankami pałacu, z którego gzymsu, z lekkością pióra na kapitańskiej czapce, wyrasta prosta, wysoka wieża. Spacerował tam, pochłonięty obserwacją śniadego contadino1 zdejmującego towar z osła i półgodzinną utarczką o pęk marchwi, marzył, aby młoda dziewczyna z oczami jak ruchliwe agaty pozwoliła mu się narysować, a w przerwach podziwiał piękną, smukłą wieżę na tle błękitnej połaci niebios.
Po tym, gdy znaczna część tygodnia minęła mu na tych poważnych czynnościach, postanowił wyjechać z Sieny, ale nie czuł się usatysfakcjonowany zawartością swojej teczki z akwarelami. Siena była niesłychanie malownicza, lecz on się nie przykładał. Ostatniego ranka swego pobytu, kiedy rozglądał się po zatłoczonym placu, zdjęty poczuciem, że na przekór wyjątkowej malowniczości nie jest to miejsce na sztalugę, przypomniał sobie cichy zakątek w innej części miasta, na który natknął się podczas jednego z pierwszych spacerów: kąt samotnego tarasu przylegającego do miejskich murów, gdzie trzy lub cztery zmurszałe obiekty zdawały się drzemać w słońcu – w tym uchylone drzwi pustego kościoła z wypłowiałym freskiem nadproża oraz stara żebraczka siedząca obok na zydlu z trzema nogami. Tarasik miał starą, wypolerowaną balustradę, mniej więcej na wysokość męskiej piersi, a nad nią roztaczał się widok na osobliwe wzgórza w smętnych barwach. Po lewej stronie mury miasta zakręcały na zewnątrz, ujawniając swe nierówne, ogorzałe oblicze. W ścianę kościoła wmurowano gładką, kamienną ławkę i tam Longueville odpoczywał wówczas godzinę, chłonąc kompozycję, której elementy wymieniłem i której tło stanowił gzyms tarasu. Uznawszy ją za wymarzony temat, postanowił tam wrócić ze swoimi przyborami. Tego ranka udał się z powrotem do oberży i je zabrał, a następnie ruszył labiryntem pustych uliczek na skraju miasta, w obrębie murów, niczym zbędne fałdy ubrania, którego właściciel skurczył się z wiekiem.
Dotarł do porośniętego trawą tarasu i zastał go tak samo słonecznym i ustronnym jak przedtem. Stara łachmaniarka, złorzecząc w drzwiach świątyni, domagała się wsparcia, poza tym nic nie mąciło ciszy. Żółty blask słońca ocieplał brązową powierzchnię murów i rozjaśniał kotliny wśród etruskich pagórków. Longueville usadowił się na pustej ławce, po czym rozstawił przenośną sztalugę i jął wywijać pędzlem. Przez pewien czas pracował gładko, w poczuciu braku zakłóceń, toteż niemal boleśnie odczuł dźwięk dzwonu, który w oddali wybił południe. Niebawem przerwano mu po raz kolejny. Odgłos cichych kroków kazał mu podnieść głowę i ujrzał młodą kobietę – stała obok, przyglądając się zręcznemu artyście. Drugie spojrzenie upewniło go, że ma do czynienia z ładną dziewczyną, która musiała właśnie wyjść z kościoła; widział ją wcześniej przy drugiej oberży. Była wówczas w towarzystwie starszej kobiety. Podejrzewał jednak – sam nie wiem, na jakiej podstawie – że obserwowała go dłuższą chwilę, nim ją zobaczył. Zapewne byłoby zuchwalstwem spytać, co o nim myśli, lecz sam Longueville od razu wyciągnął na jej temat dwa albo trzy wnioski. Po pierwsze, stwierdził, że jest nadobnym stworzeniem, ale wygląda na dosyć śmiałą, a po drugie, uznał, iż z całą pewnością ma do czynienia z rodaczką. Odwróciła się niemalże w momencie, gdy podchwycił jej wzrok, ledwie zdążył uchylić kapelusza, czego po krótkim wahaniu nie omieszkał uczynić. Jej mina również zdradzała wahanie; przeniosła wzrok ponownie na wejście do kościoła, jakby wiedziona odruchem, żeby tam wrócić. Stała tak jeszcze chwilę, co nasunęło mu wniosek, że niełatwo ją spłoszyć, po czym podeszła z wolna do balustrady tarasu. Wsparta łokciami o wysoki gzyms, tyłem do Longue­ville’a, kontemplowała wiejski krajobraz. Longueville wrócił do malowania, ale z mniejszą niż dotąd uwagą. Zastanawiał się, co dziewczyna robi tu sama, i przyszło mu do głowy, że jej towarzyszka – zapewne matka – przebywa w kościele. Obie znajdowały się w środku, kiedy przyszedł – kobiety lubią przesiadywać w świątyniach – i spędziły tam ponad pół godziny; jak widać, matka jeszcze nie miała dosyć. Z kolei młoda dama upodobała sobie widok, który malował Longueville: spostrzegł, iż ulokowała się w samym środku jego pierwszego planu. W pierwszym odczuciu uznał, że to niedobrze, w drugim doszedł do wniosku, że wręcz przeciwnie. Potem odwróciła się bokiem, oparła jedną rękę na gzymsie, w drugiej trzymała złożoną parasolkę, zwieszoną u boku. Zastygła bez ruchu, zupełnie jakby stanęła tam po to, aby ją uwieczniono. O tak, zdecydowanie działała na korzyść obrazka. Jej profil, regularny i delikatny, odznaczał się na tle nieba, w czystym cieniu zalotnego kapelusza; miała zwinną i lekką figurę obleczoną szarą suknią, zapiętą do samej góry w myśl przykazań ówczesnej mody i odsłaniającą szeroki rąbek szkarłatnej halki. Trwała tak, jak gdyby urzeczona widokiem. Czy ona pozuje, czy ustawiła się na mój użytek? – pytał siebie w duchu Longueville. Uznał to jednak za niepotrzebne założenie, gdyż widok był wystarczająco piękny sam w sobie, a poza tym ładna dziewczyna ma prawo żywić upodobanie do cudnych krajobrazów. Pozuje czy nie pozuje, zastanawiał się; umieszczę ją na moim obrazku, zdecydował. W zasadzie sama to uczyniła. Ludzki akcent jest jak najbardziej wskazany. Zręcznie domalował dziewczęcą postać, a po upływie dziesięciu minut udało mu się uchwycić podobieństwo. Jeśli wytrzyma kolejne dziesięć minut, pomyślał, obrazek będzie gotowy. Niestety, młoda dama nie wytrzymała; widok i poza chyba ją znudziły. Odwróciwszy się, ponownie stanęła twarzą do Longueville’a i wolnym krokiem ruszyła naprzód, jakby chciała raz jeszcze wejść do kościoła. W tym celu musiała go minąć, a kiedy znalazła się bliżej, wstał odruchowo, z obrazkiem w dłoni. Ponownie spojrzała na niego – z miną, jak określił w duchu, „śmiałą” – ciemnymi, bystrymi oczami. Włosy miała ciemne i gęste: była niebywale powabną dziewczyną.
– Jaka szkoda, że pani się poruszyła – rzekł pewnie po angielsku. – Tak pięknie pani wyglądała.
Stanęła, spoglądając na niego uważniej, po czym przeniosła spojrzenie na obrazek, który jej podawał. Ledwo omiotła go wzrokiem, bowiem Longueville wzbudził jej większe zainteresowanie. Nie wiedział, czy się zarumieniła, później przyszło mu do głowy, że może ją wystraszył. Lecz gdy się odezwała, w jej głosie nie było obawy.
– Jestem panu bardzo zobowiązana. Nie sądzi pan, że dosyć się napatrzył?
– W żadnym razie. Niezmiernie chciałbym dokończyć obrazek.
– Nie jestem zawodową modelką – oznajmiła młoda dama.
– W tym sęk – odpowiedział ze śmiechem Longue­ville. – Nie mogę pani zaproponować wynagrodzenia.
Nie podchwyciła żartu. Odwróciła się bez słowa, ale coś w wyrazie twarzy dziewczyny i jego własne odczucia skłoniły Longueville’a do dalszej szarży. Odczuł żywą potrzebę dopięcia swego.
– Widzi pani, to będzie akt czystej życzliwości – ciąg­nął. – Wręcz miłosierdzia. Wystarczy pięć minut. Proszę mnie potraktować jak włoskiego żebraka.
Dziewczyna zdążyła odłożyć obrazek i nieco się oddalić. Longueville wciąż stał i składał ręce z przymilnym uśmiechem.
Przystanęła i znowu na niego spojrzała, jakby uznała go za dziwne indywiduum, lecz wydawała się rozbawiona. Na pewno się nie bała, przejawiała wręcz ochotę, żeby się podroczyć.
– Chcę iść do matki – oświadczyła.
– A gdzie jest pani matka?
– Oczywiście w kościele. Przecież nie przyszłam sama!
– Naturalnie, ale zapewniam panią, że jej matka dobrze się tam czuje. Byłem w tym kościółku, jest uroczy. Na pewno odpoczywa, musi być zmęczona. Jeżeli zechce pani ofiarować mi pięć minut, z pewnością wyjdzie do pani.
– Pięć minut? – upewniła się.
– Tyle wystarczy. Będę dozgonnie wdzięczny. – Roz­bawiły go własne słowa. Na obrazku zależało mu mniej, niż wskazywała jego wypowiedź, ale usilnie zabiegał, aby śliczna nieznajoma spełniła jego prośbę.
Dziewczyna ponownie przeniosła wzrok na jego dzieło.
– Czy pański obraz jest tego wart? – spytała.
– Mam wielki talent – zapewnił ze śmiechem. – Przekona się pani, kiedy skończę.
Powoli zawróciła w stronę tarasu.
– Trzeba mieć talent, żeby mnie nakłonić do pozowania. – I podeszła tam, gdzie poprzednio stała. Longueville zrobił ruch, aby pójść za nią, jak gdyby w celu pokazania, o jaką pozę mu chodzi, lecz zdecydowanym ruchem wskazała sztalugę.
– Ma pan tylko pięć minut. – Natychmiast wrócił do pracy, a ona spróbowała się ustawić. – Proszę mi powiedzieć, czy tak jest dobrze.
– Wspaniale. – Longueville, popatrując na nią, machał pędzlem. – To bardzo miłe z pani strony, że zadaje sobie trud.
– Jeśli w ogóle pozuję, chcę robić to, jak należy – odparła po dłuższej chwili.
– Pozuje pani cudownie – zapewnił.
Zbyła jego słowa milczeniem, toteż przez jakiś czas malował szybko i w ciszy. Był nieco poruszony, a jego myśli dotrzymywały kroku ruchom pędzla. Istotnie, pozowała wspaniale i malowanie jej sprawiło mu wielką przyjemność. Natchnęła go uroda i bezpośredni sposób bycia dziewczyny, więc zadowolił się tym na chwilę. Snuł przypuszczenia na jej temat – kim jest, czym się zajmuje – i doszedł do wniosku, że jej bezpośredniość to nie wulgarna zuchwałość, ale efekt oryginalnego i niewątpliwie intrygującego charakteru. Nie ulegało wątpliwości, iż jest damą w każdym calu, lecz jej nieprzeciętna inteligencja również rzucała się w oczy. Patrzył z zachwytem na namalowaną postać. Bardzo udana – wręcz świetna, uznał w trakcie ostatnich pociągnięć pędzlem. W tym samym momencie zjawiła się towarzyszka modelki. Wyszła z kościoła, rozejrzała się i przystanęła, przenosząc wzrok z córki na młodzieńca w rogu tarasu, następnie szybkim, lekkim krokiem podeszła do dziewczyny.
Pięć minut Longueville’a dobiegło końca, więc wstał i wziąwszy obrazek, podszedł do dam. Starsza, która wsunęła dłoń pod ramię córki, spojrzała na niego ze zdziwieniem; była uroczą, starszą panią. Miała delikatne rysy, ładne oczy i pięknie zarysowane ciemne brwi, nad którymi wiły się pasma srebrzystych włosów, dosyć kokieteryjnie ułożonych.
– To mój portret – oznajmiła jej córka, kiedy Longueville podszedł bliżej. – Ten pan mnie namalował.
– Namalował ciebie, kochana? – wymamrotała matka. – Czy to nie nagłe?
– Bardzo nagłe… Bardzo niespodziewane! – zawołała ze śmiechem dziewczyna.
– I zważywszy na to, naprawdę świetne – zapewnił Longueville, podając swoje dzieło starszej pani, która wziąwszy je do ręki, oglądała. – Doprawdy nie wiem, jak pani dziękować – zwrócił się do swojej modelki.
– Teraz mi pan dziękuje – odpowiedziała. – Nie miał pan prawa zaczynać.
– Pokusa była tak wielka.
– Powinniśmy opierać się pokusom. Należało poprosić, żebym się usunęła.
– Obawiałem się, że pani odmówi. Stała pani w moim polu widzenia.
– Mógł pan mnie z niego wyprosić.
– Byłbym wówczas niepocieszony. Poza tym byłby to z mojej strony przejaw braku kultury.
Spoglądała na niego chwilę.
– Owszem. Ale to, co pan zrobił, było większym nietaktem.
– A to ci dopiero ambaras! – rzekł Longueville. – Zatem cóż nakazywały względy przyzwoitości?
– Obrazek jest bardzo ładny. – Z tymi słowy starsza pani oddała go Longueville’owi. Tymczasem córka nawet nie zaszczyciła go wzrokiem.
– Mógł pan odczekać, aż sobie pójdę – ciągnęła ta kłótliwa osóbka.
Pokręcił głową.
– Nigdy nie marnuję okazji!
– Mógł pan namalować mnie później, z pamięci.
Popatrzył na nią z uśmiechem.
– Teraz zapamiętam o wiele lepiej!
Ona też lekko się uśmiechnęła, ale zaraz spoważniała.
– Ja wolałabym zapomnieć o tym incydencie. Nie podoba mi się rola, jaką w nim odegrałam.
– Oby nigdy nie odegrała pani mniej stosownej! – zawołał Longueville. – Mam nadzieję, że chociaż pani matka zechce przyjąć pamiątkę tej chwili. – I ponownie zwrócił się z obrazkiem do starszej pani, która przysłuchiwała się rozmowie córki z rzutkim nieznajomym i patrzyła ze zdziwieniem na oboje. – Czy zechce pani przyjąć mój obrazek? – zapytał. – Myślę, że dobrze uchwyciłem podobieństwo.
– Och, dziękuję, dziękuję, nie śmiałabym – szepnęła, zbywając go ruchem ręki.
– Niechaj to będzie zadośćuczynienie za moją zuchwałość – dodał Longueville i już wydzierał kartkę z bloku.
– Dawanie go pogarsza jeszcze sytuację – stwierdziła dziewczyna.
– Ależ, kochanie, jest śliczny! – wykrzyknęła matka. – Jesteś na nim jak żywa.
– To pogarsza sytuację!
Longueville nie wytrzymał. Przewrotność młodej damy nie wynikała może ze złośliwości, lecz zakrawała na niegrzeczność. Jakby uparła się zaistnieć jako nadobna dręczycielka.
– Co dokładnie? – zapytał, marszcząc brwi.
Zauważył już, że jest bystra i zawsze ma gotową odpowiedź. Teraz jednak chwilę zwlekała.
– To, że daje nam pan obrazek – odparła.
– Zaproponowałem go pani matce – zaznaczył.
Lecz ta uwaga, wynikająca z jego irytacji, nie wywarła na dziewczynie wrażenia.
– Czy malarz nie nazywa tego studium? – ciągnęła. – Studium stanowi wartość dla samego artysty. Mógł pan powiedzieć, że zatrzyma swój obrazek, gdyż może się panu przydać.
– Radzę nie wdawać się z nią w dyskusję, łaskawy panie – odezwała się pojednawczo starsza pani i ponownie przyjęła obrazek.
– Przyznaję – powiedział Longueville, zwracając się do niej – że jestem bardzo niekonsekwentny. Proszę złożyć to na karb mojego szacunku.
– To dla ciebie, mamo. – Jego modelka puściła rękę matki i się odwróciła.
Starsza kobieta spoglądała na obrazek z uśmiechem, który zdawał się wyrażać czułą chęć załagodzenia sytuacji.
– Jest bardzo piękny. Jeśli nalega pan, abym go wzięła…
– Byłby to dla mnie wielki zaszczyt.
– No dobrze, w takim razie zachowam go i bardzo panu dziękuję. – Chwilę spoglądała na młodzieńca, gdy jej córka się oddalała. Longueville uznał ją za uroczą osobę, kogoś w rodzaju nawróconej kwakierki, mistyczki o pragmatycznym usposobieniu. – Z pewnością uważa pan, że jest dziwna – rzekła.
– Jest bardzo ładna.
– Bardzo mądra – uzupełniła matka.
– I pełna wdzięku.
– Ale i dobra! – zawołała starsza pani.
– Z pewnością ma wszystkie te przymioty – rzekł z uczuciem Longueville, a jego towarzyszka odwzajemniła pozdrowienie ze skrupulatnym wdziękiem i pospieszyła za córką.
Longueville został tam, zapatrzony w krajobraz, ale go nie widział. Doskwierało mu poczucie, że skorzystał z okazji, a zarazem ją stracił. Po jakimś czasie spróbował namalować żebraczkę, która zamarła jak rachityczny posąg w drzwiach kościoła. Lecz te wysiłki go nie zadowoliły i nagle odłożył pędzel. Nie była dość ładna – miała kiepski profil.

1 Rolnik (wł.)

 
Wesprzyj nas