“Kalijuga. Wiek waśni i sporów” to mroczny, ale tętniący życiem dziennik podróży i wyjątkowe spojrzenie na Indie, kraj, który przechodzi szybkie przemiany, starając się pogodzić siłę nowoczesności z siłą tradycji.


Kalijuga. Wiek waśni i sporówKalijuga, “wiek demona Kali”, to ostatni z eonów, na jakie dzieli się czas, zwany także wiekiem żelaza czy “wiekiem waśni i sporów”, to epoka upadku, w której ubywa mądrości i cnoty, a człowiek żyje krócej i pogrąża się w grzechu. Dharma, symbolizowana przez krowę stoi teraz tylko na jednej nodze.

William Dalrymple przemierza Indie wzdłuż i wszerz, od Sri Lanki po północno-zachodnie pograniczne, by opisać manifestacje demona Kali. Gromadzi opowieści o upadku wartości i standardów politycznych, o tym, jak władza staje się narzędziem usankcjonowanego prawnie terroru, jak religia staje się źródłem konfliktów i cierpienia, a sukces świętowany jest ze splendorem ocierającym się o obsceniczność.

Spotyka piętnastoletnie partyzantki i wegetariańskich terrorystów zdeterminowanych, aby zniszczyć pierwszą w Indiach restaurację KFC, je śniadanie z leciwą aktywistką Maharani, a obiad z narkotykowym baronem z pogranicza z Pakistanem; bywa na szalonych bombajskich przyjęciach jak i w miejscach, gdzie porto i papierosy nadal są serwowane gościom z miniaturowych srebrnych wagoników. Poznaje takie postacie, jak Imran Khan i Benazir Bhutto; jest świadkiem kultu żądnej krwi bogini Paraśakti i krwawych masakr kastowych w Biharze.

Z każdej strony tej kroniki politycznej korupcji, przemocy na tle etnicznym i społecznej dezintegracji przebija jednak miłość, jaką autor darzy subkontynent indyjski. To mroczny, ale tętniący życiem dziennik podróży i wyjątkowe spojrzenie na kraj, który przechodzi szybkie przemiany, starając się pogodzić siłę nowoczesności z siłą tradycji.

William Dalrymple, ur. 1965 r. w Szkocji – pisarz, historyk i krytyk literacki, którego zdania w sprawie Afganistanu zasięgał prezydent Obama, napisał osiem książek, za które otrzymał liczne nagrody. Po polsku dotychczas ukazało się “Dziewięć żywotów: na tropie świętości we współczesnych Indiach”, “Powrót króla. Bitwa o Afganistan 1839-42”, “Miasto dżinów” i “Ze Świętej Góry”. Jest członkiem Królewskiego Towarzystwa Literackiego, Królewskiego Towarzystwa Geograficznego oraz Królewskiego Towarzystwa Azjatyckiego. Jest również jednym z fundatorów i organizatorów Festiwalu Literackiego w Dżajpurze. Pisze także scenariusze do audycji i filmów dokumentalnych.

William Dalrymple
Kalijuga. Wiek waśni i sporów
Przekład: Berenika Anna Janczarska
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 9 listopada 2017
 
 

Kalijuga. Wiek waśni i sporów

Spis treści

Przedmowa autora
1. PÓŁNOC
Kalijuga
W księstwie Awadhu
Miasto Wdów
Radźmata – wojownicza królowa Gwalijaru
Na wschód od Eton
2. W RADŻASTANIE
Smutna historia Bahveri Devi
Wojny kastowe
Sati Mata
3. NOWE INDIE
Portrety z Bombaju
Palce lizać – fuj… Bangalur i pogromcy fast foodów
4. POŁUDNIE
Na dworze Rybiookiej Bogini
Pod Ćar Minar
Paraśakti
5. NA OCEANIE INDYJSKIM
Z wizytą u donny Georginy
Na Tygrysim Szlaku
Grób czarownika
6. PAKISTAN
Imran Khan: na tablicy zero
Pogranicze
Krew na torach
Benazir Bhutto: angielskie czytadła w Karaczi

Na dworze Rybiookiej Bogini

MADURAJ, 1998 ROK

Kto w rozmigotany poranek jeszcze przed wschodem słońca spojrzy z góry na Maduraj, miasto świątyń, zobaczy niespotykany widok.
Miasto leży na szerokiej równinie, gładkiej i zielonej jak pole ryżowe w czasie żniw. Wznoszą się na niej cztery ludzką ręką wyciosane góry zwieńczone pofałdowaniem mniejszych kondygnacji. To gopury (gopura) – monumentalne bramy wielkiej madurajskiej świątyni Minakszi, Rybiookiej Bogini, miasta w mieście, jednego z najświętszych miejsc w Indiach.
Gopury górują nad miastem tak jak katedry dominowały w panoramie średniowiecznej Europy. Mają postać wielkich zwężających się uskokowo piramid, których piętra roją się od jaskrawokolorowych rzeźb bóstw, demonów, bohaterów eposów i jakszów i kończą mniej więcej w trzech czwartych wysokości wachlarzem kobrzych łbów zwieńczonym kwiatonem w formie demona. Zdumiewająca złożoność i bogactwo zdobień rzucają się w oczy już z daleka, nim jeszcze wzrok zdoła rozróżnić konkretne kształty.
Dla Tamilów tutejszy krajobraz jest święty, a pochodzenie każdego jego elementu szczegółowo opisują madurajskie mity. Skała była niegdyś wściekłym słoniem, którego Śiwa zamienił w kamień za to, że chciał stratować miejscowych braminów; rzeka Wajhaj powstała z rozkazu boga Sundareśwary, męża Minakszi, by nasycić pragnienie jednego z gości na ich weselu, karła obżartucha, któremu po zjedzeniu stu pięćdziesięciu kilogramów ryżu okropnie zachciało się pić.
Pośrodku równiny stoi świątynia, miejsce najświętsze ze wszystkich. Jest ona bowiem – i zaświadczy o tym każdy bramin – tirthą (sanskr. tirtha – bród), łącznikiem między sacrum i profanum. Przekraczając próg świątyni, bogobojni pielgrzymi wchodzą w strefę graniczną między dwoma różnymi stanami świadomości, gdzie to, co duchowe, może się uobecnić i stać namacalne; świątynia to brama. przez którą przechodzi się ze świata ludzi do świata bogów tak łatwo, jak przeprawiamy się przez leniwy strumyk w środku pory suchej.
Choć słońce jeszcze nie wstało, z punktu obserwacyjnego na skraju miasta dostrzegłem wokół świątyni początki gorączkowej świątecznej krzątaniny. Gopury oświetlone były punktowo, a z ulic w stronę świętego centrum sunęły płomienie i światełka niczym chmara ciem lecąca do lampy w letnią noc.
Tłum gęstniał, w miarę jak zagłębiałem się w labirynt ulic; grupki kobiet z kwiatami we włosach śpieszyły w kierunku świątyni, niosąc w rękach ofiary – mleko i olej kokosowy, dzbany z ghi i torby pełne prasad. Na ulicy zaparkowało kilka autobusów, z których wylewali się falami łysi pielgrzymi ubrani w żółte lungi – wyznawcy boga Wenkateśwary, którzy ogolili sobie głowy i złożyli włosy w ofierze w wielkiej świątyni w Tirupati – wsysani przez strumień rowerów i riksz. Rozstawiono już kilka straganów z girlandami nagietków, szklanymi bransoletkami, drewnem sandałowym i kadzidełkami, przy których przystawali pielgrzymi, targując się ze sprzedawcami o amulety i przedmioty ofiarne, a po chwili z powrotem wtapiali się w  tłum.
Gdy dotarłem do świątyni, słońce stało już na niebie, a dziedziniec tętnił życiem. Pod wieżami gopur ustawiały się rzędy żebraków z wyciągniętymi dłońmi, a na wolnych połaciach ziemi pielgrzymi kładli się plackiem, zwróceni twarzą do bramy. Niektórzy rozpalali na kamiennych płytach przy wejściu małe kamforowe ogniska i zaczynali odprawiać pudźę, nie zwracając uwagi na przetaczający się tłum żebrzących ascetów i bywalców religijnych festiwali, którzy prawie rozdeptywali im ołtarzyki. Ze środka dobiegał łoskot bębnów i miękki łopot skrzydeł wystraszonych gołębi.
Przeszedłem przez Bramę Ośmiu Bogiń i znalazłem się w długim ocienionym arkadami korytarzu. W środku panował mrok. Po obu stronach ciągnął się las rzeźbionych filarów, które okazały się piersiastymi kariatydami w postaci jaksziń, kurtyzan, bogiń i tancerek. Cała architektura głęboko i świadomie przesiąknięta była pierwiastkiem kobiecym – zmierzając długim, prostym, przypominającym łono korytarzem do wewnętrznego sanktuarium rezydującej tu bogini, z każdym krokiem pogrążało się w coraz głębszych ciemnościach.
Ta wszechobecna kobiecość ma swoje uzasadnienie. Madurajska świątynia jest jedną z nielicznych w Indiach poświęconych bóstwom obu płci, w której najpierw oddaje się hołd bogini, a dopiero potem bogom. Dla większości pielgrzymów jest to przybytek Minakszi, a jej małżonek, bóg Sundareśwara, „Piękny Pan”, to tylko bóstwo poboczne, czczone wyłącznie w towarzystwie żony, choć zasadniczo rzecz biorąc, jest formą najpotężniejszego z bogów, samego Śiwy. To ze względu na Minakszi, a nie jej drugą połówkę, sanktuarium zasłynęło w całych Indiach. Bogini ma reputację wyjątkowo szczodrej – obsypuje swoich wyznawców błogosławieństwami, a zwłaszcza potomstwem. Podobno kto pomodli się przed ołtarzem Minakszi – czy też Amman, matki, jak nazywają ją pielgrzymi – a potem zawiąże sznureczek na banianie rosnącym na dziedzińcu, po dziewięciu miesiącach doczeka się przychówku.
Ostentacyjna płodność przebija ze wszystkich świątynnych zdobień. Z gzymsów i kwiatonów wytryskuje mrowie głów, demony, półbogowie i bóstewka wyzierają zza rogów i gnieżdżą się pod sufitami, wielka woluta jest panteonem hinduskich bóstw, odtworzonym z jeszcze większym zapałem na ścianach gopur. Jakby płodność Minakszi była tak wielka, że każdy centymetr kamiennej elewacji w sposób organiczny pączkuje w nadprzyrodzone formy niczym nagie pustynne pędy bożodajni obsypujące się kwiatami po deszczu.
Nagle, zupełnie niespodziewanie, z bocznej nawy do środkowej wjechał drewniany świątynny rath. Pchała go chmara półnagich bóstw, a oświetlały płonące żółte pochodnie nasączone olejem kamforowym, które niosła procesja kapłanów. W jedwabnym „tabernakulum” na górze rydwanu stała złota figura samej bogini, ustrojona girlandami i odziana w złocistą szatę – w blasku pochodni połyskiwał klejnot kolczyka tkwiącego w jej nosie. Za rathem sunął drugi świątynny pojazd, wiozący wizerunki Minakszi i Sundareśwary oraz ich syna, sześciogłowego boga wojny Murugana. Dwóch kapłanów wprowadziło parę krów rasy brahma, obwieszonych draperiami i bębenkami i namaszczonych kropkami z szafranu i kurkumy.
Przy akompaniamencie gongów i dzwoneczków korowód ustawiał się wzdłuż głównej osi, a do procesji dołączył słoń w czapraku i trzeci rath z wielkim złotym koniem. Z innej części świątyni wyłonił się zespół muzyków uderzających w czynele i bębny i dmących w rząd piszczałek nagaśwary – gigantycznego tamilskiego oboju, którego zgrzytliwe, chropawe dźwięki napełniły przestrzeń jazgotem przypominającym pawi wrzask. Potem ucichły i cała procesja powoli wypłynęła na rampy przed świątynią, a stamtąd na ulice, gdzie przywitały ją wiwaty oczekujących pielgrzymów.
– Dokąd idą? – spytałem ciemnoskórego Keralczyka w zielonym lungi, który akurat przechodził obok.
– Do basenu – odparł. – Raz do roku funduje się bogom przejażdżkę łodzią po świętych wodach. – Po chwili dodał: – Żeby to zobaczyć, co roku razem z przyjaciółmi przychodzimy tu piechotą z naszej wsi w Kerali.
– Pewnie nogi was bolą – powiedziałem. – To szmat drogi.
– Cieszymy się, że możemy tu pielgrzymować. Bogini daje nam siłę. Czasami udaje nam się pokonać całą trasę w niecałe dziewięć dni.
– Kto zobaczy święto Teppam, może liczyć na obfitość bożych darów – dodał znajomy mężczyzny, szczupły Keralczyk. – Co roku odczuwamy dobrodziejstwa.
– I dlatego właśnie ci wszyscy ludzie tu przychodzą?
– Oczywiście – odrzekł pierwszy z pielgrzymów. – Ta świątynia to jedno z najświętszych miejsc w Indiach, a mamy teraz jeden z najbardziej pomyślnych dni. Gdy w taki dzień jak dziś poprosi się o coś boginię, nie odmówi.
– Będzie pan ją prosił o coś konkretnego?
– Wszyscy pragną dzieci – powiedział pierwszy mężczyzna. – I to o nie zwracamy się do Minakszi. Bogini ma wielką siłę i moc.
– Nie ma pan dzieci? – spytałem.
– Mam trzech synów, ale chciałbym mieć sześciu.
– A pana żona ilu by chciała?
– Tylko trzech. Dlatego została w Kerali.
– Minakszi dba o swoich wyznawców – zapewnił mnie jego towarzysz. – Jest dla nas jak matka. Daje nam siłę i moc. Usuwa wszelkie przeszkody. Ujrzeć ją, dostąpić darśanu, to wystarczy.
Zostawiwszy świątynię w tyle, szliśmy teraz przez środek Maduraju. Słońce już wstało, a sklepikarze otwierali swoje stragany: „Veg & Tiffin”; Kamizelki i Bielizna Męska „Anand”, Parasole Bell Brand; Artykuły Metalowe u Raj Lucky’ego. W miarę jak ulice zapełniały się przechodniami, procesja zwalniała. Na przedzie maszerowało czterech tęgich policjantów, leniwie wymachujących swoimi lathi na rowerzystów próbujących jechać pod prąd. Świątynne rydwany zatrzymywały się mniej więcej co sto metrów, by kapłani mogli przyjąć dary od wiernych stojących po obu stronach drogi, namaścić im głowy wibhuti i kumkumem (czerwonym proszkiem symbolizującym seksualność bogini) i zapalić lampki na tacach z ofiarami. Tych, którzy dawali pieniądze, błogosławił dodatkowo świątynny słoń, który najpierw brał trąbą banknoty, przekazywał je mahautowi, a potem przykładał koniuszek trąby do głowy darczyńcy.
W niektórych miejscach na trasie procesji wzniesiono małe prowizoryczne ołtarzyki – często ledwie stoliki na kozłach, zastawione lampkami i ukwieconymi wizerunkami bogów, bogiń i świętych mężów. Łatwo je było pomylić z przydrożnymi budkami partii politycznych agitujących przed zbliżającymi się wyborami, ponieważ jedne i drugie uginały się pod wyglądającymi niemal identycznie podobiznami bohaterów, liderów politycznych i bogów. W Indiach rozdział religii od polityki często się zaciera i wobec tego, że gwiazdy filmowe grają bogów, jednocześnie uczestnicząc w życiu politycznym (jest tak zwłaszcza na Południu), ikonografia dryfuje między świątynią, srebrnym ekranem i wiecem wyborczym. Poza tym wielu mieszkańców Maduraju wierzy, że w dawnych czasach Minakszi i Sundareśwara rządzili ich miastem jako król i królowa, więc są w tej samej mierze politykami, co istotami boskimi. Procesja przystawała więc przy obu rodzajach stolików, braminom i kandydatom w wyborach zarzucano na szyje girlandy, a nad rathem rozbijano kokosy.
Dochodziła dziesiąta, gdy pochód dotarł do świętego basenu na skraju miasta, otwartego akwenu ze świątynią na wyspie. Tutaj złote figurki bóstw ustawiono na tratwach używanych do pływania po jeziorze.
– Teraz bogini się kąpie – wyjaśnił jeden ze starszych braminów, gdy patrzyłem, jak tratwa wypływa na wodę. – Powinniśmy dać jej chwilę prywatności. Niech pan wróci o dziesiątej wieczorem, by zobaczyć kulminacyjny moment uroczystości.
– Taki mamy zwyczaj – dodał jego syn, również będący kapłanem w tutejszej świątyni, przystojny chłopak, nagi od pasa w górę, jeśli pominąć przewieszony przez ramię święty sznur. – To bardzo stara ceremonia – podjął. – Odprawiamy ją od ponad dwóch tysięcy lat. Jestem sześćdziesiątym trzecim pokoleniem kapłanów świątynnych. Kult bogini przekazywano nam od najdawniejszych czasów. Obchodzimy to święto tak samo jak dawniej. Nic się nie zmieniło. Ani jeden szczegół.

Bramin powiedział prawdę. Świątynia w Maduraju jest współczesna tym ze starożytnej Grecji czy Egiptu, jednak podczas gdy bogowie z Teb i Partenonu pomarli i odeszli w niepamięć, bóstwa hinduistycznych Indii są dziś bardziej żywe, a ich świątynie odwiedzane tłumniej niż kiedykolwiek dotąd.
Cywilizacja indyjska jest jedyną wielką kulturą, która przetrwała w nienaruszonej formie od czasów starożytnych – w świątyniach takich jak madurajska nadal można uczestniczyć w uroczystościach i praktykach rytualnych opisywanych przez greckich podróżników odwiedzających Indie na długo przed powstaniem Rzymu. Dopiero gdy uchwyci się niewiarygodną archaiczność hinduizmu, zrozumie się, jakim cudem jest jego ciągłość.
Maduraj to jedno z najstarszych świętych miast Indii, Benares Południa. Był ważnym ośrodkiem na długo przed tym, jak w IV w. p.n.e. na Zachodzie odnotowano jego istnienie. Od najwcześniejszych dni stanowił ważny przystanek na Szlaku Korzennym, łączącym uprawy pieprzu w Indiach z uginającymi się od dóbr stołami basenu Morza Śródziemnego. Legendarne bogactwa Maduraju opisywał Megastenes, grecki ambasador, który przybył do Indii w 302 r. p.n.e., wspomina o nim także Periplus Maris Erythraei, najwcześniejszy dokument opisujący Szlak Korzenny, datowany na I w. n.e., autorstwa anonimowego Greka z Aleksandrii.
W Periplus… odmalowano wspaniały obraz dworskiego życia tamtych czasów, wspomniano, że okolice Maduraju importowały śródziemnomorski cień do powiek, perfumy i srebra, doskonałe włoskie wino oraz piękne i utalentowane muzycznie niewolnice, które brano sobie tutaj za konkubiny. W zamian miasto eksportowało jedwab, kość słoniową, perły i przede wszystkim pieprz. O Maduraju wspominają zarówno Strabon, jak i Ptolemeusz – pierwszy narzeka na drenaż cesarskiego skarbca ze srebra spowodowany handlem z Indiami. Obraz ten potwierdza niedawne odkrycie rzymskich monet w nadmorskiej rzymskiej faktorii nieopodal Pondicherry, gdzie rozładowywano statki. W złotym okresie handlu, za rządów Nerona, w Rzymie przyjęto nawet emisariusza z Maduraju; jest też wzmianka o świątyni Augustusa wzniesionej na indyjskim wybrzeżu, najprawdopodobniej dla rzymskich kupców osiadłych w Karnatace. Nawet angielskie słowa pepper i ginger są zapożyczeniami z tamilskiego – od pippali i singabera – i weszły do angielszczyzny w średniowieczu przez greckie Bizancjum.
Kosmopolityczne koneksje Maduraju potwierdzają również tamilskie źródła, według których królowie z dynastii Pandjów zatrudniali jawanów (Greków i Rzymian) – obok pułku tamilskich amazonek – w charakterze gwardii przybocznej. Wiemy to, bo wokół świątyni w Maduraju wyrosła bogata tamilska tradycja literacka sangam [tamil. caṅkam – zgromadzenie, akademia literatury, przyp. tłum.], której kolebką była mityczna madurajska akademia poetów.
Utwory sangam, które przetrwały do naszych czasów, niezwykle obrazowe i bardzo przystępne, odmalowują heroiczne społeczeństwo, które nie byłoby obce Homerowi, Wergiliuszowi ani autorowi Beowulfa: świat rydwanów i wojowników, w którym odmowa jednego króla, by oddać rękę córki drugiemu, staje się zarzewiem wojny i w którym żołnierze, a nawet ich matki, cieszą się na perspektywę poniesienia śmierci w walce, taki bowiem koniec gwarantował bohaterowi nirwanę.
Tancerki i kurtyzany jako uwodzicielki to kolejny temat podejmowany przez poetów. Śilappadikaram, jeden z najsłynniejszych utworów literatury sangam, opowiada o tragedii księcia Kowalana, który zakochuje się w słynnej kurtyzanie Madhawi z Puhar, przez co zaniedbuje żonę i traci cały majątek. W końcu, oskarżony o kradzież, zostaje ścięty na ulicy Maduraju, a jego wierna żona mści się, zsyłając na miasto pożogę.
Najpiękniejszy z poematów, jakie zrodziła epoka sangam, to Girlanda Maduraju, pean na cześć świąt odbywających się w mieście, ułożony najprawdopodobniej w II w. n.e. Jedna z jego części niemal dokładnie odmalowuje scenę, którą tysiąc siedemset lat później miałem okazję zobaczyć na własne oczy:
„[Maduraj] iskrzy się mrowiem flag powiewających nad domami i sklepikami z jadłem i napitkiem; ulicami płyną szerokie rzeki ludzi wszystkich kolorów skóry, sprzedających i kupujących na bazarach albo śpiewających do tonów wygrywanych przez wędrownych muzyków […]. [Wokół świątyni] w oparach ghi i kadzideł [stoją stragany] oferujące łakocie, girlandy kwiatów, wonne mączki i pan […], [podczas gdy obok tłoczą się] mężczyźni nanizujący bransoletki z muszelek, kowale, sprzedawcy tkanin, krawcy szyjący ubrania, rzemieślnicy wytwarzający przedmioty z miedzi, sprzedawcy kwiatów i drewna sandałowego, malarze i tkacze”. Zarówno miasto, jak i świątynia w swej obecnej postaci zachowały strukturę opisaną w Girlandzie…, z ulicami układającymi się w koncentryczne koła wokół świątyni. Choć budynki zostały wielokrotnie spalone i odbudowane i w większej części wzniesiono je po XVII wieku, plan centrum powstałego przed I w. n.e. nadal dość wiernie reprezentuje klasyczny indyjski wzór mandali, geometrycznego diagramu zorientowanego na cztery strony świata i symbolizującego idealny kosmos.
Najbardziej chyba zdumiewającym przykładem ciągłości Maduraju jest to, jak bardzo żywy w świadomości mieszkańców jest poemat z epoki sangam Święte gry Śiwy, opowiadający o mitycznym ślubie Sundareśwary i Minakszi – przytaczane w nim mity zna każdy sklepikarz i rikszarz. Ponadto wydarzenia opisane w Świętych grach… pozostają fundamentem kalendarza, według którego żyje miasto, determinują zarówno cykl świąt religijnych, jak i szczegółowy przebieg codziennych rytuałów w kompleksie świątynnym.
Minakszi, tak wtedy, jak i teraz, jest czczona w mieście jako bogini płodności, a w centrum kultu znajduje się jej związek z Sundareśwarą. Co noc figury Minakszi i Sundareśwary kładzie się na spoczynek w komnacie sypialnej w świątyni. Przed opuszczeniem przybytku kapłani wyjmują jeszcze z nosa Minakszi kolczyk, żeby nie skaleczył jej małżonka, gdy ten połączy się z nią w akcie seksualnym, zapewniającym trwanie i odnawianie się świata.
Igraszki miłosne między dwoma bóstwami są tak rozkoszne i zniewalające, że Sundareśwara jest jedyną formą Śiwy, w której ten lubieżny bóg dochowuje swej partnerce wierności. Raz do roku bogowi przynosi się figurę ślicznej tamilskiej bogini Ćellattamman, „aby zregenerował swoje moce”, ale bóg jej odmawia i odtrącona Ćellattamman wraca do swojej świątyni tak rozwścieczona, że aż trzeba ofiary z bawołu, by ją uspokoić. Święto Teppam, w którym brałem udział, także jest związane z nieodpartą seksualnością bogini Minakszi. Dla wiernych bowiem przejażdżka pary bóstw po jeziorze jest elementem uwodzenia, które osiąga swój cel później tej samej nocy.
Wszystko to oczywiście sprawia, że święto Teppam wydaje się najodpowiedniejszą porą do zawarcia małżeństwa. Przechadzając się w jego wigilię po terenie świątyni, znalazłem się w długim rzędzie konkurujących ze sobą grupek weselników – wieś za wsią ustawiała się w kolejce, by połączyć ślubem swoją młodzież. Podekscytowane rodziny czekały w głównej nawie prowadzącej do ołtarza Minakszi. Po odprawionych rytuałach ślubnych wracały do południowej części krużganków otaczających świątynny basen, żeby się odprężyć i zdjąć co bardziej niewygodne elementy weselnych strojów.

 
Wesprzyj nas