“Zero K”, błyskotliwa powieść Dona DeLillo, uwodzi czytelnika nieporównanym zmysłem obserwacji i oddaniem ducha naszych czasów.


Zero KJedna z najbardziej erudycyjnych i poruszających powieści Dona DeLillo, jednego z największych amerykańskich pisarzy naszych czasów. Ta książka to oda do języka, wejrzenie w serce ludzkości, medytacja o śmierci i afirmacja życia.

Ojciec Jeffrey’a Lockharta, Ross, jest bilionerem po sześćdziesiątce, żonatym z młodszą od niego Artis Martineau, której zdrowie wciąż się pogarsza. Ross jest również głównym sponsorem tajnego ośrodka, w którym śmierć jest procesem doskonale kontrolowalnym, zaś ciała są zabezpieczane do czasu, aż postęp medycyny i technologii pozwolą im na powrót do życia i zdrowia.

Jeff dołącza do Rossa i Artis w ośrodku, by dokonać „nieostatniego pożegnania”, zanim jej ciało zostanie zahibernowane. „Nie mamy wyboru czy narodzić się, czy nie. Czy śmierć również musi być od nas niezależna? Czyż rzucenie wyzwania losowi i przeznaczeniu nie jest chwalebne?”.

Te właśnie pytania prześladują zarówno DeLillo, jak i bohaterów powieści. Podczas gdy Ross Lockhart, czuje głęboką potrzebę przejścia do innego wymiaru, przebudzenia się w nowym świecie, dla jego syna jest to marzenie niezrozumiałe. Jeff, narrator powieści, jest bowiem oddany życiu, doświadczaniu „pomieszanych zadziwień naszej współczesności tu, na Ziemi”.

Błyskotliwa powieść Dona DeLillo uwodzi czytelnika nieporównanym zmysłem obserwacji i oddaniem ducha naszych czasów: wiecznego starcia mroku – światowego terroryzmu, naturalnych katastrof i epidemii – i światła – piękna i uroku codzienności, miłości, „intymnego dotyku ziemi i promieni słońca”.

Don DeLillo – urodzony 20 listopada 1936 r., pisarz amerykański. Obok Thomasa Pynchona i Johna Bartha, jeden z czołowych przedstawicieli amerykańskiego postmodernizmu, pisze głównie powieści, ale też eseje, opowiadania i sztuki teatralne.
DeLillo nieobce są problemy dotyczące ery informacji, paranoiczna otoczka rzeczywistości staje się zjawiskiem centralnym dla wielu jego powieści. Przez krytyka literackiego Harolda Blooma zaliczony został do czwórki wielkich amerykańskich powieściopisarzy naszych czasów, obok Thomasa Pynchona, Philipa Rotha oraz Cormaca McCarthy’ego.

Don DeLillo
Zero K
Przekład: Michał Kłobukowski
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 18 października 2017
 
 

Zero K


3

Artis była sama w apartamencie, w którym mieszkała z Rossem. Siedziała na fotelu, w szlafroku i w kapciach, i tak jakby spała.
Co powiedzieć? Jak zacząć?
Pięknie wyglądasz, pomyślałem, bo rzeczywiście tak wyglądała — melancholijnie piękna, wycieńczona chorobą, szczupła twarz, włosy popielatej blondynki, nieuczesane, i te blade dłonie złożone na kolanach. Dawniej w myślach nazywałem ją Drugą Żoną, a potem Macochą i wreszcie Archeolożką. Ta ostatnia etykietka mniej ją zawężała — głównie dlatego, że w końcu zacząłem Artis poznawać. Lubiłem sobie wyobrażać, że jest uczoną ascetką, która czasem mieszka w prymitywnych obozowiskach i potrafi łaby się szybko przystosować do innego rodzaju bezlitosnych warunków.
Czemu ojciec poprosił, żebym przyjechał?
Żebym był z nim przy śmierci Artis.
Posiedziałem chwilę na wyściełanej ławce, patrząc i czekając, aż moje myśli odpadły od nieruchomej postaci w fotelu i został on, zostaliśmy obaj, Ross i ja, w zminiaturyzowanym pejzażu umysłu.
Rossa ukształtowały pieniądze. Już za młodu wyrobił sobie pewną renomę, analizując klęski żywiołowe pod kątem zysków. Lubił mi opowiadać o pieniądzach. Matka pytała: A co z seksem, przecież to raczej o nim powinien się czegoś dowiedzieć. Język pieniędzy był skomplikowany. Ojciec definiował terminologię, rysował diagramy, żył jakby w stanie wyjątkowym, zwykle przesiadywał w biurze dziesięć do dwunastu godzin dziennie, chyba że akurat pędził na lotnisko albo szykował się do udziału w konferencji. W domu stawał przed sięgającym podłogi lustrem i dopracowując gesty i miny, recytował z pamięci przemówienia, które przygotowywał, mowy o apetytach na ryzyko i rajach podatkowych. Romansował z dorywczo zatrudnioną pomocą biurową. Biegał w bostońskim maratonie.
A ja? Niewyraźnie mówiłem, powłóczyłem nogami, wygoliłem sobie łysą ścieżkę od czoła do potylicy: byłem jego osobistym antychrystem. Odszedł, kiedy miałem trzynaście lat. Odrabiałem lekcje z trygonometrii, gdy mi to oznajmił. Siedział naprzeciw mnie przy biureczku, na którym ze starego słoika po marmoladzie sterczały moje zawsze naostrzone ołówki. Mówił, a ja nie przestawałem odrabiać lekcji. Studiowałem wzory w podręczniku i pisałem w zeszycie raz za razem: Sinus cosinus tangens.
Dlaczego ojciec rzucił matkę?
Żadne nigdy mi nie powiedziało.
Wiele lat później wynajmowałem półtora pokoju na północy Manhattanu. Pewnego wieczoru w telewizji pokazano mojego ojca: drugorzędna stacja, słaby odbiór, Ross w Genewie, jakby podwojony, mówił po francusku. Czy wiedziałem, że mój ojciec włada tym językiem? Czy byłem pewien, że ten mężczyzna jest moim ojcem? Napomknął (w dolnych napisach) o ekologii bezrobocia. Słuchałem na stojąco.
A teraz Artis w tym ledwie wiarygodnym miejscu, pustynnym mirażu, czekała, aż ją wkrótce zakonserwują i stanie się lodowym ciałem w gmaszystej komnacie pogrzebowej. A potem niewyobrażalna przyszłość. Weźmy choćby same te słowa. Czas, los, traf, nieśmiertelność. A oto moja prostoduszna przeszłość, pyzate dzieje, chwile, które chcąc nie chcąc przyzywam, bo są moje, nie sposób ich nie widzieć i nie czuć, skoro wypełzają wokół mnie ze wszystkich ścian.
Raz w Środę Popielcową wszedłem do kościoła i stanąłem w kolejce. Rozejrzałem się po posągach, tablicach, witrażach i kolumnach, zanim ruszyłem do ołtarza i ukląkłem przy balaskach. Ksiądz podszedł i zrobił mi znak na czole, pomazał je kciukiem zanurzonym w poświęconym popiele. Prochem jesteś. Nie byłem katolikiem, podobnie zresztą jak moi rodzice. Nie wiedziałem, kim właściwie jesteśmy. Byliśmy wyznawcami Jedzenia i Spania. Odnoszenia Garnituru Taty do Pralni.
Kiedy odszedł, postanowiłem oddać się idei własnego porzucenia, przynajmniej połowicznego. Matka i ja rozumieliśmy się i darzyli zaufaniem. Przeprowadziliśmy się do Queens, do mieszkania z widokiem na ogród, ale bez własnego ogrodu. Oboje nas to urządzało. Odrosły mi włosy na plemiennie wygolonej głowie. Chodziliśmy razem na spacery. Do czego to podobne, żeby w Stanach Zjednoczonych Ameryki matka spacerowała z nastoletnim synem? Nie prawiła mi kazań — a jeżeli, to rzadko — o moich odchyłkach od dostrzegalnej normalności. Jadaliśmy łagodne w smaku potrawy i odbijali w tę i z powrotem piłkę tenisową na publicznym korcie. Ale ten dostojnie odziany ksiądz i lekki, jakby mielący ruch kciuka, którym naniósł popiół. I w proch się obrócisz.
Szedłem ulicami, rozglądając się za ludźmi, którzy by na mnie spojrzeli. Stawałem przed wystawami sklepów i wpatrywałem się we własne odbicie. Nie wiedziałem, co to w ogóle jest. Jakiś wydziwaczony gest poszanowania? Czyżbym płatał figla Świętej Matce Kościołowi? A może tylko próbowałem wepchnąć się w kadr i nabrać znaczenia? Chciałem, żeby ta plama przetrwała wiele dni, a nawet tygodni.
Kiedy wróciłem do domu, matka odchyliła się do tyłu, jakby chciała spojrzeć z dystansu. Przelotnie otaksowała mnie wzrokiem. Bardzo się pilnowałem, żeby się nie wyszczerzyć w uśmiechu, bo miałem uśmiech godny grabarza. Matka powiedziała coś o nudnym stanie śród na całym świecie. Odrobina popiołu minimalnym kosztem i oto środa to tu, to tam — stwierdziła — staje się pamiętnym dniem. Ojcu i mnie z czasem udało się częściowo przebrnąć przez napięcia, które przedtem nie pozwalały nam zbliżyć się do siebie, ja zaś zgodziłem się, żeby Ross załatwił parę spraw związanych z moją edukacją, ale wszystkie jego firmy omijałem szerokim łukiem.
A po latach, jakby o całe życie później, zacząłem poznawać kobietę, która siedziała teraz przede mną, pochylona ku światłu lampy, stojącej nieopodal na stole. A w jeszcze innym życiu — swoim własnym — otworzyła oczy i zobaczyła, że przed nią siedzę.
— Jeffrey.
— Wczoraj późno przyjechałem.
— Mówił mi Ross.
— I okazuje się, że to prawda.
Wziąłem ją za rękę i tak zostaliśmy. Niby nie było już nic więcej do powiedzenia, a mimo to rozmawialiśmy godzinę. Mówiła prawie szeptem i ja też niemal szeptałem, stosownie do okoliczności, a może do samego otoczenia, do tych długich cichych korytarzy, w których czułem się zamknięty i wyosobniony, do nowej generacji ziemskiej sztuki, wprawiającej ludzkie ciała w stan życia zawieszonego.
— Od samego przyjazdu raz po raz stwierdzam, że skupiam się na drobiazgach, coraz mniejszych drobnostkach. Mój umysł rozkręca się jak sprężyna, odwija jak ze szpuli. Myślę o szczegółach, których od lat nie próbowałam odgrzebać. Widzę chwile, które przegapiłam albo uznałam za zbyt banalne, żeby warto je było wspominać. Oczywiście to skutek mojej choroby, a może leków. Wrażenie, że coś się domyka, dobiega końca.
— Chwilowo.
— Trudno ci w to uwierzyć? Bo ja z łatwością wierzę. Przestudiowałam sprawę — powiedziała Artis.
— Wiem.
— Oczywiście sceptycyzm. Potrzebujemy go. Ale na pewnym etapie zaczynamy rozumieć, że istnieje coś znacznie większego i trwalszego.
— Zadam ci proste pytanie. Praktyczne, nie sceptyczne. Dlaczego nie jesteś w hospicjum?
— Ross chce mnie mieć blisko. Lekarze przychodzą tu regularnie.
Ledwo sobie poradziła ze stłoczonymi sylabami ostatniego wyrazu, więc od tej chwili mówiła wolniej.
— Albo wożą mnie korytarzami do ciemnych zakamarków, które jeżdżą szybem w górę i w dół, a może w bok albo do tyłu. W każdym razie zabierają mnie do gabinetu lekarskiego, a potem patrzą i słuchają, w zupełnej ciszy. Gdzieś w tym apartamencie jest pielęgniarka czy pielęgniarz, a może kilkoro pielęgniarzy. Rozmawiamy po mandaryńsku, ona i ja albo on i ja.
— Myślisz o tym, do jakiego świata wrócisz?
— Myślę o kroplach wody.
Odczekałem.
— Myślę o kroplach wody — powtórzyła. — O tym, jak stawałam pod prysznicem i obserwowałam kroplę sunącą w dół po wewnętrznej stronie przezroczystej kotary. I jak się skupiałam na tej kropli, kropelce, planetce, czekając, aż przybierze kolejny kształt, spływając po karbach i fałdach, a tymczasem woda łomotała mnie w skroń. Pamiętam to sprzed ilu właściwie lat? Dwudziestu, trzydziestu, więcej niż trzydziestu? Nie wiem. Co wtedy myślałam? Nie wiem. Może obdarzałam kroplę wody pewnym rodzajem życia. Animowałam ją jak w kreskówce. Nie wiem. W głowie miałam wtedy chyba głównie pustkę. Woda, która wali mnie w ciemię, jest piekielnie zimna, ale nie chce mi się przekręcić kurka. Muszę się wpatrywać w kroplę, zobaczyć, jak zaczyna się wydłużać, rozmazywać. Ale jest zanadto czysta, przejrzysta, żeby mogła się rozmazać. Stoję i daję się walić po głowie, mówiąc sobie, że nie ma tu żadnego rozmazywania. Rozmazuje się błoto, szlam, pierwociny życia z dna oceanu, złożone głównie z mikro skopijnych stworzonek morskich.
Mówiła jakby w języku cieni, milknąc, myśląc, szukając czegoś w pamięci, a ilekroć wracała do teraźniejszości, do tego, a nie innego pokoju, musiała mnie określić, umiejscowić jako Jeffreya, czyjegoś syna, gdy tak siedziałem naprzeciw niej. Byłem Jeffem dla wszystkich oprócz Artis. Ta dodatkowa sylaba, wypowiadana jej tkliwym tonem, dawała mi samoświadomość, a może świadomość istnienia jakiegoś drugiego mnie, milszego i godniejszego zaufania — kogoś, kto prosto się trzyma i jest czystą fikcją.
— Czasem w ciemnym pokoju — powiedziałem — zamykam oczy. Wchodzę i je zamykam. Albo w sypialni czekam z tym, aż podejdę do lampy, która stoi na komodzie przy łóżku. I dopiero wtedy zamykam oczy. Kapitulacja przed ciemnością? Nie wiem, co to. Ustępstwo? Niech ciemność dyktuje warunki? Co to takiego? Coś w tym stylu może robić mały odmieniec. Taki, jakim byłem. Tylko że ja to robię do dziś. Wchodzę do ciemnego pokoju, może chwilę odczekuję na progu i zamykam oczy. Wystawiam się na próbę, zdwajając ciemność?
Trochę pomilczeliśmy.
— Rzeczy, które robimy, a później zapominamy — rzekła Artis.
— Tylko że wcale ich nie zapominamy. Tacy ludzie jak my. Lubiłem to mówić. Tacy ludzie jak my.
— Jeden z klocuszków osobowości. Tak mówi Ross. Twierdzi, że jestem cudzoziemską krainą. Drobiazgi, coraz mniejsze drobnostki. Doszłam do tego stanu istnienia.
— Po ciemku idę przez sypialnię w stronę komody, próbując wyczuć, gdzie stoi na niej lampa, a potem macam, szperam, gdzie abażur, i wsuwam pod niego rękę, żeby znaleźć wyłącznik, guzik, przycisk do zapalania światła.
— I wtedy otwierasz oczy.
— A może nie? Mały odmieniec mógłby ich nie otworzyć.
— Ale tylko w poniedziałki, środy i piątki — powiedziała Artis, z najwyższym trudem przedzierając się przez znajome pasmo dni.
Ktoś wszedł z pokoju w głębi — kobieta w szarym kombinezonie, ciemnowłosa, śniada, z zaaferowaną miną. Była w lateksowych rękawiczkach i stanęła w gotowości za Artis, patrząc na mnie.
Pora wyjść.

 
Wesprzyj nas