“Berezyna” to opowieść o męskiej przyjaźni, podróżach motocyklem i micie Napoleona.


Berezyna„Dwa wieki temu faceci marzyli o innych rzeczach niż super szybki dostęp do Internetu. Byli gotowi umrzeć, żeby zobaczyć migoczące kopuły Moskwy.”

Wszystko zaczęło się w 2012 r.: Sylvain Tesson postanowił upamiętnić dwusetną rocznicę klęski Napoleona w Rosji.

Wraz ze swoimi przyjaciółmi podjął wędrówkę śladami Wielkiej Armii – na motocyklach. Z Moskwy na plac Inwalidów – przed nimi ponad 4 000 kilometrów przygody.

***

„Baśniowa epopeja, diabelnie pobudzająca, zabójczo buntownicza.”
„Le Point”

“Berezyna” została wybrana „Najlepszą książką podróżniczą 2015 roku” magazynu „Lire”, zdobyła również nagrodę de Hussards 2015 oraz nagrodę literacką Armée de Terre – Erwan Bergot 2015.

Sylvain Tesson, z wykształcenia geograf, jest przede wszystkim podróżnikiem. W 1993 r. objechał na rowerze świat razem z Alexandrem Poussinem, z nim też przeszedł na piechotę Himalaje w 1997 r. Z fotografką Priscilla Telmon konno przejechał ponad 3000 km azjatyckich stepów z Kazachstanu do Uzbekistanu..W 2004. podjął wyprawę śladami zbiegów z gułagu, odtwarzając trasę jaką przebył bohater książki Sławomira Rawicza Długi marsz. Przewędrował wtedy z Syberii do Indii.
Sylvain Tesson jest również zdobywcą katedr, w środowisku akrobatów jest nazywany „księciem kotów”, ponieważ wspiął się na wieże katedry Notre-Dame w Paryżu, Mont-Saint-Michel, kościoła Sainte Clothilde i nnych zabytków (przede wszystkim kościołów) w Orleanie, Argentan, Reims, Amiens czy Anvers..
W 2010 r. zrealizował pomysł, o którym wcześniej wielokrotnie wspominał: spędził 6 miesięcy w chacie na południu Syberii, nad brzegiem Bajkału, niedaleko Irkucka.Według jego własnych słów: „Recepta na szczęście: okno na Bajkał i przy tym oknie stół.”
Podczas większości swoich wypraw Tesson nie korzystał ze zdobyczy współczesnej techniki, był całkowicie niezależny. Swoje ekspedycje finansuje kręcąc podczas nich filmy, wygłaszając na ich temat odczyty, a także opisując je w dobrze sprzedających się książkach.
Sylvain Tesson jest także autorem opowiadań, pisze wstępy i komentarze do filmów dokumentalnych, współpracuje z wieloma pismami, m.in. z „Grands reportages” i „Le Figaro Magazine”, nakręcił wiele filmów dokumetalnych dla stacji France 5.
W 2009 r. otrzymał nagrodę Goncourtów za opowiadanie (Une vie coucher dehors), a w 2011 Prix Medicis Essai za książkę “W syberyjskich lasach”.

Sylvain Tesson
Berezyna
Przekład: Jacek Giszczak
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 18 października 2017
 
 

Berezyna


Szybko można przywyknąć do noszenia dwurogu* na głowie. Był koniec listopada. Tego wieczoru, po konferencji na targach, przy jednym stole zasiadło piętnaście osób. Grono przyjaciół w mieszkaniu przy ulicy Pietrowka, pod portretami Lenina i Berii. Na żyrandolu paliły się rosyjskie świeczki: wosk topił się błyskawicznie i spływał przejrzystymi łzami. Rozmawialiśmy po rosyjsku, jak przystało na dobrze wychowanych Europejczyków. Byli tam Francuzi, Słowianie, Niemiec, Bałt, dwóch czy trzech Ukraińców — wszyscy zaproszeni przez naszego przyjaciela Jacques’a von Poliera, astmatyka, człowieka o wielkopańskich manierach, rusofila i biznesmena. Miałem na głowie kopię cesarskiego bikornu, jaki widuje się w zakładach dla obłąkanych, i nie zamierzałem się z nim rozstawać podczas naszej wyprawy. Zawsze wierzyłem, że nakrycie głowy ma szczególny walor.
Niegdyś kapelusz definiował człowieka. Nadal jest tak w krajach Orientu — to, co nosisz na głowie, określa twoją tożsamość. Jednym z przejawów nowoczesności jest fakt, że zmusiła nas ona do chodzenia z gołymi głowami po ulicach. Może na skutek jakiejś tajemnej alchemicznej transmutacji ów bikorn tchnie we mnie cząstkę geniuszu Cesarza…

* Dwuróg — wojskowe nakrycie głowy powszechnie używane w XVIII i XIX wieku; bikorn (przyp. red.).

Bikorn, który miałem na głowie, był wierną repliką dwurogu małego Korsykanina. Ten kapelusz z trójkolorową kokardą zdobił nie tyle człowieka, co wielką niewiadomą. Gdy Cesarz urodził się na granitowej wyspie porośniętej kasztanowcami, nie wiedział, że nosi w sobie pokłady nadludzkiej energii. W jaki sposób stajemy się tym, kim jesteśmy? Właśnie to pytanie stawiał przed nami los Napoleona. Jaki tajemniczy splot okoliczności sprawił, że ten niepozorny oficer w roku 1804 koronował się na Cesarza Francuzów w paryskiej katedrze Notre Dame? Jakie magiczne moce postawiły go na czele półmilionowej armii wojowników budzących postrach w całej Europie? Jaka gwiazda poprowadziła go do wielkiego triumfu? Czy to Kairos podszepnął mu metody godne innego greckiego boga: ciskanie gromów i zuchwałość?
Przekonał swoich ludzi, że nic nie stanie na drodze ich zwycięskiego marszu. W 1798 roku ofiarował im egipskie piramidy, w 1805 — Nadrenię, w 1808 otworzył przed nimi bramy Madrytu, w 1810 dał im holenderskie równiny. W roku 1802, w Amiens, upokorzył Anglię, a w roku 1807, w Tylży, zmusił cara, by położył po sobie uszy. Usprawnił administrację, zreformował państwo, wywrócił do góry nogami stare wzorce społeczne, zbudował własną legendę na wzór Aleksandra Wielkiego.
I nagle sen się rozwiał na skutek tragicznego marszu przez rosyjskie stepy. Rok 1812 był jak tornado śmierci. Pierwszy akt tej tragedii rozegrał się nad Niemnem, koniec nastąpił trzy lata później, pośród przeżartych saletrą ścian domu na Wyspie Świętej Heleny.

Piliśmy zatem wina von Poliera. Opróżnialiśmy butelki krymskiego caberneta, jedliśmy śledzie z koperkiem, kaszankę z żurawiną, słodkie korniszony. Na stole stały karafki napełnione białoruską wódką tak krystalicznie czystą jak górskie źródła w Sabaudii, tym eliksirem zapomnienia — a zatem przebaczenia — oraz schadenfreude*. Nasz gospodarz osiedlił się w Moskwie przed dwudziestu laty, gdyż miał dość Francji, nadmiaru przepisów, drobnych sklepikarzy wielbiących Poujade’a, aroganckich socjalistów sprawujących władzę, doniczek z geranium i wymuskanych klombów w centrach małych miasteczek. We Francji — raju zamieszkanym przez ludzi przekonanych, że przebywają w piekle, raju zarządzanym przez stróżów moralności, którzy trzymają w ryzach mieszkańców owego ludzkiego rezerwatu — nie mógł zaspokoić swojej potrzeby wolności. Zatęsknił za przygodą, chciał dotknąć rzeczywistości. Wolał negocjować z biznesmenami wyglądającymi na zbirów niż z szakalami chwalącymi się dyplomem HEC, którym nigdy nie przyszło do głowy, by po podpisaniu umowy zaproponować mu popijawę w saunie. Jacąues wolał towarzystwo rybaka znad Ładogi niż gości prezentujących mu biznesplany. We Francji zaś wszyscy zdawali się zajęci sporządzaniem bilansów i biznesplanów. Teraz przemierzał najbardziej odległe zakątki dawnego ZSRR. Słusznego wzrostu, jowialny, z obłędem w czarnych oczach, które wypatrują okazji, by spędzić bezsenną noc.

* Schadenfreude (niem.) — radość czerpana z cudzego niepowodzenia (przyp. red.).

W 2008 roku wykupił fabrykę produkującą zegarki Rakieta. Manufakturę założył car Piotr Wielki w XVIII wieku. W czasach Związku Radzieckiego była to legendarna marka. Biuro Polityczne KC KPZR uwieczniało wszystkie ważniejsze wydarzenia, wypuszczając okolicznościową serię zegarków. Modele na cześć załogi łodzi podwodnej, upamiętniające igrzyska olimpijskie w 1980 roku, pierwszy lot Gagarina, ekspedycję polarną. W roku 1991, wraz z końcem Związku Radzieckiego, fabryka upadła. Ryzykowne interesy pociągały Jacques’a, ekscytowały go z góry przegrane sprawy. Podczas gdy w 1990 roku zakład wytwarzał sześć milionów zegarków, na początku XXI stulecia produkcja spadła do tysiąca sztuk. Liczba pracowników, którym przez pół roku nie wypłacano pensji, zmalała do pięćdziesięciu, podczas gdy w czasach Gorbaczowa kartę za bramą zakładu podbijały tysiące osób.
Jacąues dwoił się i troił, żeby odrodzić markę. Wkładał w to wszystkie siły i całe swoje serce. Rosjanie z początku pukali się w czoło, ale w końcu zaczęli darzyć podziwem tego paryżanina, który ocalił jedyną fabrykę wyrobów precyzyjnych w tym kraju prowizorki i walczy o to, by rakiety wciąż tykały na przegubach mużyków.
Wraz z Grasem byliśmy dumni jak przodownicy z brygady traktorzystów odznaczeni medalem pracy — Jacąues podarował nam ozdobione napoleońskim orłem zegarki z krótkiej serii, którą wypuścił z okazji dwusetnej rocznicy kampanii 1812 roku. Na kopercie widniały profile Napoleona i Kutuzowa, naprzeciwko siebie, na polu bitwy pod Borodino. Z takimi zegarkami mogliśmy pędzić przez zimę i noc bez najmniejszych obaw. Jedyna obawa mogła dotyczyć tylko tego, że będziemy spóźnieni, ponieważ były to zegarki mechaniczne,
a my, dzieci Zachodu, utraciliśmy nawyk nakręcania zegarków.

Przy stole siedział Thomas Goisąue, zaprzyjaźniony z nami od dziesięciu lat fotograf, który pokochał Rosję trochę później niż my, ale równie gorąco. Dołączył w ostatniej chwili. Kiedy lądował na lotnisku Szeremietiewo, czterdzieści kilometrów od centrum Moskwy, wpadł w skrajne przygnębienie. Przez okno samolotu odkrył prawdziwe oblicze rosyjskiej zimy — pejzaż wywołujący depresję. Świat stracił barwy. Las wyglądał jak powalony przez wiatr. Niebo zwiastowało porażkę, śnieg miał kolor cementu. I wszędzie wokół błoto.
— Posłuchajcie, nigdy przez to nie przejedziemy, utopimy się — stwierdził, siadając przy stole. — Co miałbym fotografować?
Dostał w prezencie zegarek, wypił karafcę wódki i jego myśl o piętrzących się przed nami trudnościach powoli zaczęła się rozwiewać. Wódka ożywia skuteczniej niż nadzieja. I nie jest tak trywialna. Nadeszła pora toastów. Wszyscy wstawali po kolei, unosząc kieliszek, i wygłaszali kilka słów, czym wzbudzali protesty lub entuzjazm współbiesiadników. W Rosji sztuka wznoszenia toastów sprawia, że nikt nie musi poddawać się psychoanalizie. Gdy możemy publicznie wyrzucić z siebie wszystko, niepotrzebna nam kozetka i niemy uczeń Freuda.
— Za wasz rosyjski Odwrót! W Mińsku jest minus piętnaście, doprawdy nie wiem, czy mam wam czego zazdrościć — stwierdził Jacąues.
— Za plebejskiego króla! — wykrzyknąłem.
— Za przeklętego Korsykanina! — zawtórował mi jeden z moskiewskich przyjaciół. — To dzięki niemu naród rosyjski zrozumiał po raz pierwszy, co znaczy patriotyzm!
— Za antychrysta Bonapartego! — dodała jego przyjaciółka. — Uczynił nas Rosjanami! Sprawił, że staliśmy się tym, kim jesteśmy!
— Za Kozaków! — rzucił opasły F. o dłoniach Falstaffa.
F. urodził się w pikardyjskiej wiosce, lecz zdegustowany Francją tak samo jak von Polier, przeniósł się nad Don. Po chwili dodał:
— Za bliskich memu sercu Kozaków, za ich gromkie hura! Za kampanię z tysiąc osiemset czternastego roku i moje biedne dziecko, które jest już w niebie!
Po jego nalanym różowym policzku spłynęła łza. Przed kilku laty jego sześcioletni syn zginął pod kołami ciężarówki i F. wytatuował sobie na lewym przedramieniu twarz nieszczęsnego malca, na którą spoglądał teraz z wielkim bólem, a ta zdawała się poruszać, może dlatego, że zadrżał jakiś mięsień, może za sprawą magii. A my patrzyliśmy w ciszy, jak ten osierocony ojciec wlewa sobie do gardła pięćdziesiąt gramów trucizny*.

* W Rosji ilość pitego alkoholu mierzy się w gramach. Mały kieliszek to 50 gramów, duży to 100 gramów, a burzliwy poranek — 500 gramów (przyp. aut.).

Jedna z naszych przyjaciółek, brunetka, której wargi siniały w zetknięciu z mołdawskim merlotem, zaprosiła założyciela ruchu dysydentów kontestujących władzę Putina. Miał na imię Ilja, bardzo bladą cerę i wyglądał raczej na potomka francuskiego rodu zwykłego polować w Dolinie Loary niż na gościa, który zamierza wysadzić Kreml w powietrze. Fizjonomia rosyjskich anarchistów jest często myląca. Wyglądają, jakby przystępowali do pierwszej komunii, ale coś zdradza wewnętrzny zamęt i gotowość do czynu, być może jest to rasputinowski błysk w oku lub zbyt cofnięte czoło, na którym plączą się niesforne kosmyki. Spójrzcie na fotografię Borysa Sawinkowa, autora “Wspomnień terrorysty” — niełatwo żyć z tak dziwnie ukształtowaną czaszką. Musiały się w niej kłębić wywrotowe myśli. Co powiedzieć na temat Kropotkina, anarchistycznego księcia o dobrodusznym wyglądzie: oblicze Świętego Mikołaja lub właściciela cukierni, a gdzieś w głębi pragnienie, by zdemolować świat.

Wiosną 2012 roku młodzi, wykształceni mieszkańcy Moskwy wywołali zamieszki w centrum miasta. Zachód — uradowany, że może to zagrozić władzy Władimira Putina — nagłośnił ich żądania; zapewnił tę młodzież z dobrych domów, surfującą w sieci i korzystającą z najnowszych modeli smartfonów czy tabletów, o swym poparciu. Od czasów eksplozji internetu rewolucja wymaga stosowania technik marketingowych. Nie chodzi już o to, by opanować budynki administracji publicznej, przeciągnąć na swoją stronę armię i powiesić władcę na rzeźniczym haku. Teraz należy zdominować sektor medialny, tworzyć własny dyskurs, uzupełniać blogi i wznosić trybuny dla zachodnich mówców i płatnych oratorów, którzy przyjadą, gdy sprawa okaże się chodliwa na giełdzie ideałów Unii Europejskiej. Potrzebna jest jedność miejsca (rozległy miejski plac przemawia do wyobraźni), ekipa rozsyłająca twitty, sympatyczne idee, jednoczący emblemat, T-shirty, symboliczna barwa i chwytliwe slogany. Pragniecie zmienić świat? Musicie stworzyć spektakl!
Ilja aktywnie działał podczas wiosennych zajść. Był ujmującym chłopcem o delikatnych dłoniach i głowie pełnej liberalnych zasad. Nie wiem, co myślał o zastawionym butelkami stole, o biesiadnikach zamroczonych wódką/ z których jeden przewiesił sobie przez ramię szabeltas* huzarów, drugi wymachiwał zabytkową szablą, trzeci miał wytatuowany na bicepsie ortodoksyjny krzyż, czwarty — odznakę pułku, a wszyscy opróżniali butelki tokaja, śpiewali na całe gardło marszowe pieśni Pierwszego Cesarstwa i hymny Armii Czerwonej, wspominali sierżanta Bourgogne’a, wznosili toasty za księcia Murata i wykrzykiwali „hura” jak Kozacy atamana Płatowa.
F. zaintonował pieśń spadochroniarzy. Ilja poczuł, że nie znajdzie tu niczego, co można by zamieścić na YouTubie. Wyszedł.

* Szabeltas — rodzaj płaskiej skórzanej torby zawieszanej przy pasie wraz z szablą i udekorowanej symbolem wskazującym na przynależność narodową oddziału (przyp. tłum.).

Nazajutrz o ósmej rano spotkaliśmy się w garażu za Dworcem Jarosławskim. Było ciemno, powietrze cuchnęło smołą. Moskwa już warczała jak piekielna maszyna do prania ludzkich dusz. Błoto zalegało ulice, barwa nieba wprawiała w przygnębiający nastrój. Samochody tworzyły gigantyczne korki. Na chodnikach piętrzyły się zwały śniegu. Pod spodem z pewnością leżały trupy pijaków. W Rosji mówiono na nie „przebiśniegi” — zapowiadały poprawę aury tak samo niezawodnie jak wędrowne ptaki. Z trudem dotarliśmy na miejsce.

 
Wesprzyj nas