„Wielki Ogień” to historia miłości młodego witrażysty i hafciarki, a także opowieść o feudalnym społeczeństwie francuskim początku XII wieku.


Wielki OgieńPożar zamku Fréteval zbliża do siebie Bernolda, młodego mistrza witrażystę i hafciarkę Isambur. Młodzi pokochali się miłością czuła i namiętną, ale wuj młodej dziewczyny chce, by poślubiła ona syna młynarza…

„Wielki Ogień” to historia ich miłości, ale także opowieść o feudalnym społeczeństwie początku XII wieku.

W okolicach Blois i w dolinie Loary powstają wsie i miasta, kościoły i warowne zamki; księżna Adela, córka Wilhelma Zdobywcy wprowadza nową sztukę życia; krzyżowcy wracają z Ziemi Świętej; na witrażach pojawiają się obrazy głodu i epidemii.

Jak na arrasach z Bayeux oto cały świat w trakcie przemiany – od chłopów po artystów i panów – który Jeanne Bourin przywraca do życia.

Jeanne Bourin urodziła się w Paryżu w 1922 r., zmarła w Mesnil-le-Roi w 2003 r. Wychowała się w rodzinie katolickiej, jednak z czasem odeszła od wiary. Studiowała literaturę i historię na Sorbonie. W 1942 r. poslubiła krytyka i pisarza André Bourin, z którym miała troje dzieci. W 1963 r. opublikowała swoją pierwszą powieść historyczną “Le Bonheur est une femme” poświęconą miłościom Pierre’a Ronsarda oraz Agrippy d’Aubigné. Jednak później swoje zainteresowania skoncentrowała na średniowieczu, a szczególnie na wieku XIII. Jej pogłębione zainteresowanie średniowieczem zbiegło się w czasie z powrotem do wiary katolickiej. Później napisała “Trés sage Heloïse” (Uczoną Heloisę, nagrodzoną przez Akademię Francuską) i “Agnès Sorel, la dame de beauté”, ale prawdziwy sukces odniosła powieść “La chambre des dames” (1979 r., wyd. polskie Sekrety kobiet złotnika, Noir sur Blanc, 2013)). Otrzymała ona nagrodę Grand Prix czytelniczek „Elle” oraz Prix des Maisons de la Presse, a w 1983 r. nakręcono według niej cieszący się wielkim powodzeniem serial telewizyjny. Powieść przetłumaczono na siedem języków, łącznie sprzedała się w dwóch miliionach egzemplarzy. Bestsellerem stał się też dalszy ciąg tej powieści, wyróżnione nagrodą Prix Renaissance “Le Jeu de la tentation” (1982, wyd. polskie Burzliwe lato, Noir sur Blanc, 2014).
W swoich powieściach starała się pokazać inne oblicze średniowiecza, obalając wiele nieprawdziwych mitów z nim związanych, szczególnie zaś podkreślając (w ślad za Régine Pernoud, znakomitą francuską mediewistką) ważną rolę jaką odgrywały w owym czasie kobiety. I choć zarzucano jej zbytnie idealizowanie owej epoki, jej powieści miały na pewno wielki wpływ na zmianę opinii o średniowieczu w społeczeństwie francuskim.

Jeanne Bourin
Wielki Ogień
Przekład: Krystyna Arustowicz
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 21 sierpnia 2017
 
 

Wielki Ogień


I

Pierwsza obudziła się stara Ermengarda. Z wiekiem sen staje się płytszy. Oparta na łokciu, uniosła nos ku belkowanemu sufitowi i raz po raz wciągała powietrze, jak pies próbujący coś wywęszyćw podmuchach wiatru.
Wszyscy domownicy i goście jej bratanka Fouchera z Meslay, pana na Fréteval, głęboko spali. Podane na kolację potrawy i wina obciążyły ciała i zamuliły umysły.
Ermengarda otarła czoło. Było ciepło. Za ciepło jak na początek czerwca. Noc ledwo studził lekki powiew, przedostający się do komnaty przez trzy wysokie, wąskie okna, nie tłumił jednak wyziewów nocnych potów ani woni czosnku i wina. Mimo pachnących trzcin i wodnych irysów porozkładanych na posadzce, mimo pęczków mięty, pozawieszanych wzdłuż ścian, wokół posłań unosił się odór ludzkich ciał. Słońce, przez cały dzień ogrzewając dębowe deski i belki, z których na początku wieku wzniesiono warownię i zabudowania gospodarskie, zmieniło donżon w rozżarzony piec. We wnętrzu wieży wciąż panował zaduch. Ermengardzie zdało się, że dociera do niej jakiś niewyraźny swąd spalenizny. Skąd się wziął? W wielkiej sali* na pierwszym piętrze, pod komnatą, nie zapalano przecież światła prawie od dwóch tygodni, a kuchnię swego czasu, na wszelki wypadek, wybudowano na dziedzińcu, poza donżonem.

* W donżonach i wielkopańskich siedzibach obszerna sala, znajdująca się przeważnie na pierwszym piętrze, która stanowiła ośrodek domowego życia. Nie sypiano w niej (przyp. tłum.).

Natomiast drugie piętro, podzielone na mniejsze pomieszczenia tapiseriami i kotarami zawieszonymi na obrotowych żerdziach, kryło niejeden zakamarek.
Zanim Ermengarda zrozumiała powód swego lęku, serce zaczęło jej bić jak oszalałe. Kilkakrotnie szybko się przeżegnała. Obok niej w długim kwadratowym łożu pogrążone były w drzemce jej od dawna owdowiała córka Mahauta, a także dwie kuzynki, które towarzyszyły jej na kolacji wydanej przez barona. Staruszka wmawiała sobie, że ma jakieś omamy. Wokół panował taki spokój. Dawał się słyszeć tylko znany każdemu, kto od dawna nocuje we wspólnych sypialniach donżonów, szmer, na który składają się chrapanie, niewyraźne słowa mamrotane we śnie i szelest ciał, wykonujących nieświadome ruchy. Ermengarda mogła nawet rozróżnić dobiegające z góry rytmiczne kroki wartownika obchodzącego ganek.
Musiało się jej coś przyśnić.
A jednak swąd narastał, coraz wyraźniejszy. Teraz nie było już wątpliwości, że to spalenizna.
Ermengarda chwyciła za ramię córkę i potrząsnęła nią:
— Mahauto! Mahauto! Na miłość boską! Obudź się!
Niemal w tej samej chwili z głębi rozległej izby dobiegł wrzask:
— Gore! Gore!
Niby świetlisty wąż krawędzią tapiserii przemknął niski płomyk. Nagła jasność i dobiegające zewsząd krzyki wytrąciły ze snu wszystkich jeszcze w nim pogrążonych wskutek ciężkostrawnego posiłku. Odruchowo Ermengarda poszukała koszuli, którą wieczorem, rozebrawszy się, zwinęła i włożyła pod poduchę, by znów ją przywdziać rano.
— Na wszystkich świętych! Trzeba się ubierać!
Naga, potężnej postury, mająca na sobie tylko płócienną opaskę owiniętą przed zaśnięciem wokół głowy, Mahauta wyciągała matkę z łóżka, z którego wyganiała też na wpół śpiące kuzynki, a zarazem ściągała lniane prześcieradło i owijała nim starą kobietę. Wokół po nocnej ciszy zapanował rejwach. Matka z córką przez chwilę zastanawiały się, co robić.
— No, dobrze — ucięła Mahauta, owijając się narzutą na łóżko. — Musimy stąd jak najprędzej wyjść!
Obudzeni w środku nocy, lokatorzy donżonu wyłaniali się kolejno spomiędzy kotar i tapiserii. Wypytywali jedni drugich, wydawali polecenia, nawoływali się, krzyczeli. Mężczyźni, kobiety, dzieci, przerażeni, nadzy lub ledwo przysłonięci pierwszą lepszą tkaniną, jaka im wpadła w rękę, biegali dokoła w kłębach dymu, pośród trzasków pełgających płomieni, które chwilowo rozświetlały ciemność.
— Na Chrystusa, schodźcie! Schodźcie wszyscy!
Stanowczym głosem pan na Fréteval usiłował przebić się przez wrzawę struchlałych ludzi.
— Biegiem do studni!
Wysoki, szczupły, sporo po pięćdziesiątce, baron Foucher z Meslay, w zwykłej koszuli, lecz z mieczem w dłoni wymachiwał nim na prawo i lewo, rozcinając już zajęte ogniem miękkie wełniane zasłony.
— Uważać przy drabinie! Nie tłoczyć się!
By zejść do wielkiej sali na niższym piętrze, należało skorzystać z ciężkiej drabiny, łączącej wspólną sypialnię z reprezentacyjnym pomieszczeniem, w którym nieco wcześniej spożywano kolację. Przy otworze w posadzce cisnęli się krewni, goście i słudzy barona: jedni odrętwiali, drudzy wystraszeni, ale wszyscy pragnący za wszelką cenę ocalić życie. Ewakuację organizował Newelon, najstarszy syn Fouchera, już — mimo młodego wieku — odznaczający się władczym sposobem bycia. Towarzyszył mu jeden z zamkowych bastardów, Odon z Fréteval, oszpecony długą blizną po ranie wyniesionej z jakiejś potyczki.
— Miejsce dla starców, kobiet z dziećmi, chorych! Przepuśćcie ich!
— Chwytajcie zasłony, narzuty! — krzyknął Odon Bastard. — Próbujcie gasić ogień!
Z drabiny zsunęło się i nadbiegło dziesięciu żołnierzy stanowiących garnizon stacjonujący na trzecim, a zarazem ostatnim piętrze.
— Pilnujcie, żeby nikt się nie przepychał — rozkazał baron Foucher. — Podtrzymujcie słabych!
Dym gęstniał, a skwar stawał się coraz bardziej duszący.
— Wody! Koniecznie wody! — wrzasnął młodzieniec rosły i krzepki jak dąb w pobliskim lesie. Próbował gasić mnożące się zarzewia ognia, ciskając na nie kołdry.
— W imię Boże, Bernoldzie, schodź, panie, schodź! — powtórzył Foucher. — Tyś moim gościem, a twoje życie nad wyraz sobie cenię!
Słudzy, którzy sypiali poza wieżą, w lepiance przy kuchni, właśnie teraz, niosąc pełne wiadra wody, znaleźli się u stóp drabiny, ale że ludzie wciąż po niej schodzili, zaczęli podawać naczynia z rąk do rąk, aż dotarły do żołnierzy. Bernold chwycił jedno z wiader i z rozmachem wylał jego zawartość na znajdujące się pod ręką łoże. Materace z wełny lub z suszonych liści pokrzywy, kołdry wypełnione pierzem, poduszki płonęły jedne po drugich. Nawet irysy i sitowie pokrywające posadzki zaczynały się żarzyć.
— Majolu! — wykrzyknął Bernold — Majolu! Strzeż się! Żerdź nad tobą zaraz ci spadnie na głowę!
Jednym susem ten, do którego się zwracał, dotąd także próbujący gasić pełgające płomienie zrywanymi skąd popadnie tkaninami, cofnął się w ostatniej chwili, zanim rozżarzona krokiew zwaliła się na posadzkę, wzniecając snop iskier. Niższy od Bernolda, zręczny i gibki jak łasica Majol wykazywał się ruchliwością i zwinnością dzikiego zwierzęcia.
— Schodźcie, przyjaciele, szybko! Schodźcie obydwaj! — podjął Foucher z Fréteval. — I to natychmiast! Niczego już się nie ocali!
W tym momencie, mimo coraz natarczywszego pomruku pożogi, przez tumult przedarły się okrzyki przerażenia.
— Słuchajcie! Ktoś wzywa ratunku!
Bez chwili wahania Bernold i Majol rzucili się w stronę izby, z której dobiegały głosy. Pośród płomyków rozprzestrzeniających się zewsząd, w dymie gęstym jak gradowa chmura, między meblami i innymi przedmiotami porozrzucanymi przez oszalałych ze strachu lokatorów komnaty, obaj młodzi ludzie z wielkim trudem torowali sobie drogę. Wokół nich w nieznośnym gorącu trzeszczały, pękały, rozpadały się drewniane ściany, sufit, podłoga, łóżka, stołki, skrzynie. Ogień, czerwony jak krew i żółty jak siarka, nadawał gorejącej izbie wygląd iście piekielny.
Wreszcie udało im się dotrzeć do okna, w którego framudze schroniły się dwie dziewczyny. Widać liczyły, że wyskoczą przez ten otwór, jednak wysokość drugiego piętra zniweczyła nadzieję ucieczki. Półnagie, uwięzione za ciężką, przewróconą ławą, której oparcie już płonęło, zrezygnowały z wzywania pomocy. Na kolanach, przytulone do siebie, głośno się modliły, błagając o litość Boga i Matkę Boską.
— Nie lękajcie się!
Wspólnymi siłami obaj przyjaciele zdołali odsunąć tarasujący drogę mebel z woskowanego dębu, który niełatwo zajmował się ogniem i którym można było jeszcze manipulować. Isambora oderwała się od swojej kuzynki Aweliny. Jasnowłosy olbrzym, z karkiem ogolonym na modłę normandzką, zbliżał się do niej, jakby wyrosły z piekielnej otchłani. Poczerniałą od sadzy twarz rozświetlały jedynie olśniewająco białe zęby i pomimo piekącego dymu jasne spojrzenie przypominające wodę w rzece w pełni upalnego lata.
„Na Boga! Jakby święty Michał we własnej osobie!” — pomyślała Isambora.
— Chodź, panienko.
Spłoszona dziewczyna, z długimi brunatnymi warkoczami uderzającymi o jej uda, skoczyła. W tym momencie jedna z kotar używanych do uszczelniania okien zimą, zwykle przysunięta do ściany w ciepłej porze roku, oderwała się od zwęglonego drążka i płonąca spadła na dziewczynę, którą okryła niczym ognistym płaszczem. Bernold rzucił się naprzód. Zerwał żarzącą się tkaninę, która lada chwila mogła zamienić w żywą pochodnię tę, która była nią owinięta, i nie chcąc dopuścić, by płomienie objęły włosy lub lekką szatę, którą miała na sobie, otulił Isamborę peleryną, którą sam wdział zaraz po przebudzeniu. Oboje znaleźli się, przyciśnięci jedno do drugiego, pod tym powiewającym płaszczem.
Podczas gdy Majol ciągnął za rękę szczupłą i wysoką blondynkę, która z zaciekłym obliczem stawiała czoło niebezpieczeństwu, Bernold, przyciskając do piersi właśnie ocaloną dziewczynę, zamierzał przejść w odwrotnym kierunku przez komnatę ogarniętą pożarem, którego nikt już nie próbował ugasić. Belki stropowe i krokwie zaczęły ustępować. Można się było obawiać, że odrywające się od nich kawałki zwęglonego drewna zagrodzą przejście. W tumanach dymu, wśród płonących szczątków, które, spadając, wzniecały kolejne snopy ognia, prawie oślepiony, z gardłem wysuszonym od rozżarzonego powietrza, Normandczyk posuwał się krok za krokiem. Jego rozgrzane ciało wydzielało cierpkie opary potu, które, połączone z gryzącym smrodem palonego drewna, uderzały w nozdrza Isambory.
Wciąż przyciśnięta do nagiej piersi mężczyzny, który zdążył tylko wciągnąć czerwone portki pod obszerny płaszcz, przerażona dziewczyna czuła, jak jej skóra przywiera do skóry nieznajomego, a jej pot miesza się z jego potem…
Wreszcie dotarli do miejsca, gdzie zaczynały się stopnie.
— Na mą duszę! Myślałem, że zginęliście oboje! — wykrzyknął Newelon, z którego gardła, podrażnionego dymem, wydobywało się coś w rodzaju ochrypłego rzężenia. — Drabina spadła razem ze wszystkimi, którzy się jej uczepili, raniąc sporo osób. Właśnie ją podniesiono. Sam też zamierzałem odejść, bo straciłem nadzieję, że was jeszcze ujrzę! Tu już nie można wytrzymać!
Mimo napadów kaszlu, który nim wstrząsał, wyczuwało się, że jest dumny ze swej wytrwałości. Ojciec, baron Foucher, spłodził go w późnym wieku i się starzał, więc wkrótce on, najstarszy syn, zostanie seniorem*. Wydawało mu się, że to doskonała okazja, by podkreślić swoje męstwo.
— Myślę, że mogę zejść sama — szepnęła Isambora.
— Nie wystarczy ci, panienko, że omal nie spłonęłaś żywcem? Chcesz jeszcze spaść z tego gołębnika? — zapytał Bernold, nie poluźniając uścisku. — To byłoby szaleństwo! Pozwól, że cię jeszcze trochę poniosę.
Przyciskając ją wciąż do siebie lewą ręką, pomagając sobie prawą przy schodzeniu, bez większego trudu spuścił się piętro niżej.

* W średniowiecznym systemie feudalnym senior oznaczał możnowładcę, któremu jako zwierzchnikowi wasal składał hołd i który zapewniał mu dożywotnią opiekę (przyp. tłum.).

U stóp drabiny stały wiadra wody, które przynieśli żołnierze z garnizonu, aby nie dopuścić do rozprzestrzenienia się ognia na pierwszym piętrze.
— Nic nie zdziałają — stwierdził Bernold. — Chodźmy stąd.
Z pomocą paru służących Foucher z Fréteval uwijał się, wyciągając ze ślepego pomieszczenia na parterze, wydrążonego głęboko w ziemi, pod posadzką wielkiej sali i połączonego z nią włazem, cenne przedmioty, które pragnął ocalić od płomieni. Słudzy, wspomagani przez dwóch młodszych braci Fouchera, wynosili kolejno na zewnątrz skrzynię na denary, broń, kosze pełne srebrnych i cynowych naczyń, beczułki z żywnością. Młody rycerz, oddany na naukę przez sąsiedniego możnowładcę panu z Meslay, zdjął ze ściany ciężki krucyfiks z brązu, zawieszony nad należącym do barona fotelem z wysokim oparciem, i niósł go z nabożną czcią. Przy jedynych drzwiach sali, za którymi panowała ciemna noc, czekali Awelina i Majol.
— Wreszcie jesteście! — zawołała Awelina, podbiegając do nowo przybyłych.
— Chwała Bogu, że odnaleźliśmy się zdrowi i cali! — mruknął Majol.
Zanim weszli na kładkę, przerzuconą nad fosą, czworo młodych ludzi łapczywie wciągnęło w płuca czerwcowe powietrze, które gdy wydostali się z rozpalonego pieca, wydawało im się cudownie lekkie i przyjazne. Isambora łagodnie odsunęła ramiona, które ją nadal opasywały.
— Wielkie dzięki za pomoc, panie — rzekła, zsuwając się na ziemię. — Bez ciebie byłybyśmy zgubione!
Miała na sobie tylko koszulę z cienkiego płótna, włożoną po wyjściu z łóżka. Spała w nim razem z kuzynką i trzecią czeladniczką z ich pracowni hafciarskiej, zaproszoną podobnie jak one przez panią na zamku. Wydawało jej się, że jest naga. Przesiąknięty potem, podarty, pobrudzony materiał przylepiał się do jej ciała, uwypuklając kształty bardziej, niżby sobie życzyła. Bernold parokrotnie przeciągnął osmalonymi dłońmi po sczerniałej twarzy, jakby chciał z niej zetrzeć ślady tego, co przeżył.
— Mało brakowało, abyś spłonęła — rzekł po prostu do Isambory. — Nie masz, moja panno, żadnych oparzeń?
— Moje włosy czuć spalenizną i ramiona trochę mnie pieką, ale chyba nic poza tym.
— Kiedy ujrzałam, jak płonąca kotara spada z okna — zawołała Awelina — myślałam, że to twoje ostatnie chwile, i chciałam pobiec, żeby ją z ciebie zerwać!
— Bogu dzięki, zdołałem cię przed tym powstrzymać, panienko — wtrącił Majol. — Ale szamotałaś się jak diablica!
Jego głos, z którego przebijała nutka podziwu, zabrzmiał pochlebnie.
— Nie znasz jej jeszcze, panie — oznajmiła Isambora — ale wszyscy tutaj powiedzą ci to samo: Awelina to największy uparciuch w rodzinie!
Po przejściu przez kładkę czwórka młodych ludzi ruszyła w stronę dziedzińca warowni, na którym zgromadzili się ocalali z pożaru. Za nimi, niczym w ogromnym ulu pełnym rozjuszonych pszczół, buzował ogień. Raz po raz rozlegały się odgłosy wybuchów. Zbudowany na skraju lasu, na kopcu ziemi naniesionej i ubitej ludzkimi rękami, drewniany donżon wieńczyła kwadratowa wieża, przez której okna buchały teraz ogromne płomienie i kłęby czarnego dymu. Jej wysmukła sylwetka rysowała się niczym piekielna wizja na niewinnie świetlistym niebie, gdzie wciąż spokojnie błyszczały miriady gwiazd.
Na dziedzińcu panował nieopisany chaos i rozgardiasz.
Kaplica, stodoły, kuchnia z pootwieranymi drzwiami służyły za schronienie. Ranni jęczeli, lamentowali lub ciskali przekleństwa. Przerażone dzieciaki zanosiły się płaczem. Parę strapionych matek na próżno usiłowało uspokoić najbardziej roztrzęsionych malców. Pani Hildeburga, małżonka Fouchera z Fréteval, której udało się zejść z ogarniętego ogniem piętra pośród pierwszych uciekinierów, sprawnie organizowała pomoc. W niewielkim budynku łaźni, gdzie zawsze przechowywała szkatułki z eliksirami i maściami, wyjęła je, by rozdać zawartość wszystkim, którzy ich potrzebowali. Jej nieładne rysy, bez odrobiny wdzięku, wyrażały wielką stanowczość, a także swego rodzaju surową dobroć, znamienną dla kobiet pozbawionych urody. Wiedziano, że czuwa nad wszystkim i nad wszystkimi.
Pod jej kierunkiem parę innych dam sporządzało bandaże z podartych prześcieradeł, kładło na rany kompresy z roślin leczniczych, smarowało maściami oparzenia, przemywało czystą, zaczerpniętą ze źródła wodą podrażnione oczy. Przechodząc od grupy do grupy szybkimi krokami, od których poły jego habitu tylko nieznacznie się unosiły, brat Renald, mnich oddelegowany z opactwa Bonneval do posługi w zamkowej kaplicy, pocieszał, błogosławił, modlił się. Płowa łuna pożaru, zabarwiająca rzeczy i ludzi migotliwymi odblaskami, nadawała temu ogromowi nieszczęścia wygląd demoniczny i nierealny.
W kaplicy, u stóp ołtarza, zgnębiona Mahauta odmawiała różaniec obok martwego ciała swej matki. Zwłoki starej Ermengardy leżały okryte zakrwawionym i osmalonym prześcieradłem, tym samym, na którym tuż przedtem spała.
— Co się stało ciotce barona? — zapytała Awelina.
— Spadła z drabiny razem z paroma innymi osobami. Zmiażdżyły ją swoim ciężarem — odparła, szlochając, jedna z kobiet, które pomagały opatrywać rannych.
— W takim razie na pewno pójdzie prosto do nieba! Taka była dzielna, taka wesoła!… Dobrze ją znałyśmy — wyjaśniła Awelina swoim towarzyszom. — Razem z nami zajmowała się haftem u wielmożnej pani z Meslay. Mimo słusznego wieku zawsze była bardzo zręczna.
— Opowiadała nam różne historie…
Po krótkiej modlitwie czworo młodych ludzi wyszło z kaplicy.
— Czy moglibyśmy się na coś przydać? — zapytała Isambora. — Nie powinniśmy stać bezczynnie wśród tych wszystkich cierpiących ludzi.
Bernold spojrzał na nią zaciekawiony.
— To raczej o ciebie, moja panno, należałoby się zatroszczyć — rzekł. — Masz poparzone ramiona.
— To głupstwo. Później o tym pomyślę.
Nagle ciemności rozdarł krzyk trwogi, wyrywający się z dziesiątek piersi. Pokryty byczymi skórami, aby zabezpieczyć wieżę od piorunów, a także głowni, które mogliby rzucać jacyś napastnicy, drewniany dach donżonu ustąpił pod naporem ognia, który go od wewnątrz pochłaniał. Zawalił się znienacka, wzniecając monstrualny snop iskier i rozżarzonych szczątków.
— Uwaga na płomienie! — wrzasnął ktoś.
Ludzie cofnęli się aż za drugą fosę.
Zewnętrzny mur obronny, okalający zamkowe wzgórze, a także dziedziniec, został wzniesiony na wale ziemnym zwieńczonym palisadą, pod którą biegła pierwsza fosa. W jego obrębie znajdowały się budynki gospodarskie należące do warowni, kaplica, łaźnie, kuchnia, różne warsztaty, stajnie, stodoły, obory, piec piekarski i studnia. Wystraszone krzykami, trzaskiem ognia, zamieszaniem, odblaskami potężnej pożogi zwierzęta wierciły się zamknięte w swoich pomieszczeniach. Konie uderzały kopytami w drewniane przegrody; psy ujadały w psiarni; osły, muły, woły, krowy, barany, owce i świnie ryczały, muczały, kwiczały na wyścigi. Drób w kurniku gdakał, kwakał, gęgał, gulgotał…
— Uciszcie je, ale przede wszystkim dobrze pozamykajcie drzwi! — rozkazał Newelon sługom wyznaczonym do oporządzania zwierząt gospodarskich. — Jeśli któreś ucieknie, to wy zostaniecie wychłostani!
— Nie obawiasz się, panie, że te budynki również spłoną? — zapytał Majol.
— Nie ma obawy. Fosa, która oddziela nas od donżonu, jest na tyle szeroka, że posłuży za barierę ogniową — zapewnił najstarszy syn Fouchera.
Z zewnątrz, z drugiej strony wału zwieńczonego palisadą, przebijając się przez zgiełk na dziedzińcu, dobiegły chrapliwe, powtarzające się dźwięki trąbki.
— Jestem pewien, że to mój ojciec nas wzywa! — zawołała Awelina. — Poznaję po tym, jak dmie w róg! Chyba z naszego domu zauważył blask pożaru albo usłyszał dzwony bijące w kaplicy.
„Ta wysoka, jasnowłosa dziewczyna ma w sobie jakąś stanowczość, śmiałość, ale jednocześnie coś władczego, dumnego, czym różni się od swojej kuzynki” — pomyślał Bernold. Podczas kolacji zauważył gromadkę, jaką tworzyły dziewczęta ze szwalni, i czuł niejaką satysfakcję z tego, że mógł pospieszyć na ratunek dwóm najbardziej pociągającym spośród nich.
„Awelina przypomina obnażony miecz, którym się wciąż wymachuje — mówił sobie z kolei Majol. — Isambora to raczej klinga tkwiąca jeszcze w pochwie”.
— Czy otworzyć główną bramę nadchodzącym z zewnątrz? — zapytał.
— Oczywiście, chociaż nikt nie ocali już donżonu — odparł rozgoryczony Salomon z Fréteval, syn Odona Bastarda.
Ten kuzyn Newelona, tylko nieco odeń młodszy, był towarzyszem dziecięcych zabaw, a potem lat młodzieńczych syna Fouchera wychowywanego rygorystycznie, bez pobłażliwości. Służba w charakterze pazia, a potem giermka, jaką odbywali wspólnie u hrabiego, bardziej jeszcze niż więzy rodzinne połączyła ich uczuciem braterskim. Od niedawna żonaty, Salomon pozostawał najwierniejszym przyjacielem dziedzica rodu, świeżo pasowanego na rycerza. Wkraczał na dziedziniec wraz z tymi, którzy pomogli przenieść przedmioty ocalone z płomieni.
— Odźwierny wpuszcza tych, co są na zewnątrz — zauważyła Isambora.
— Zobaczmy, kto przyjechał — zaproponowała Awelina.

 
Wesprzyj nas